✧*・゚✧Nienazwana część 1✧・゚*✧

Mateo nigdy nie uważał bycia czystej krwi za powód do wielkiej dumy. Nie od kiedy poszedł do Hogwartu, gdzie jego „najbliżsi przyjaciele" i „elita czarodziejskiego świata" grała jego plecakiem w quidditcha tuż nad jeziorem.

Szczerze mówiąc, Ślizgon pragnął, żeby Wielka Kałamarnica wyłoniła się z otchłani swojego domostwa, wyciągnęła ponad powierzchnię tafli ogromne macki i ich wszystkich potopiła. Niestety, potwór przez lata był świadkiem tylu niesamowitych i przerażających wydarzeń, że wrzaski dobiegające z powierzchni nie były wystarczającym argumentem, aby go wywabić.

Dlatego jedyne co chłopak mógł zrobić, to patrzeć jak jego własność przemieszcza się z rąk do rąk, modląc się, by nikomu nie wypadła.

- Może jednak mi to oddacie? Albo chociaż przeniesiecie się na boisko? - spróbował wznowić pertraktacje, gdy Zabiniemu ledwie udało się złapać na czas ramiączko plecaka, przyprawiając tym samym właściciela o palpitacje serca.

- Na boisku są Gryfoni - odkrzyknął mulat. - A na błoniach Puchoni grają z dzieciarnią. Tylko tu możemy ćwiczyć!

Mateo zmarszczył brwi.

- Czemu teraz wszystkim się zebrało na ćwiczenie?

Nagle wszyscy w powietrzu zwrócili się w jego stronę. Draco Malfoy zatrzymał się w połowie zamachu do rzutu.

- Naprawdę, czasami zastanawiam się w jakim ty wymiarze żyjesz, Mat! - blondyn pokręcił głową, jakby był w głębokim szoku.

Na pewno nie w tym, w którym chciałbym" - pomyślał brunet, nerwowo poprawiając okulary.

- Krum się zgodził z nami grać! - wyjaśnił w końcu arystokrata. - W sobotę, a jutro wybieramy główny skład. Dlatego ćwiczymy! - po tych słowach chłopak odwrócił się i wycelował podanie do Montague'a.

- To się bardzo cieszę, ale może nie ćwiczcie moim plecakiem?! Ja mam tam pieniądze!

- Serio? Ile? - Montague zaczął otwierać kieszenie torby.

- I książki! I wypracowanie dla Moody'iego! Jeśli nie oddam Moody'iemu wypracowania, to mnie zabiję!

- Dam ci odpisać - zapewnił Malfoy.

- Wtedy nas obu zabije!

Coś spadło z wysokości z cichym pluskiem do jeziora.

- Ups - Montague zapiął plecak. - Spoko, to była tylko zmięta kartkówka. Chyba.

- Chłopaki, błagam!

- Jasne, będziemy uważać. Podaj tutaj!

- Nie, tutaj!

- Rzucę i zobaczymy, kto złapie!

- NIEEE!

Za późno. Plecak już był w powietrzu. Cztery dłonie rzuciły się w jego stronę. Cztery dłonie minęły się z celem o cale. Cel z rozmachem zderzył się z taflą jeziora, ochlapując wodą zastygniętego w przerażeniu Mateo.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top