17. Sen po którym płakałam

 Bardzo dużo książek, które przeczytałam, opowiadały o bohaterce zakochanej nieszczęśliwie w jakimś wymarzonym ideale. Podczas czytania bardzo często śmiałam się lub przewracałam oczami na zachowanie tych dziewczyn, no bo halo. To tak głupio brzmiało "Tonęłam w jego niesamowicie brązowych oczach" albo "Nie mogłam nasycić się jego widokiem". 

 A teraz? Teraz jedyną różnicą między mną a tymi dziewczynami było to, że ich historie zawsze dobrze się kończyły i koniec końców zawsze były ze swoimi miłościami.

 Hah, chciałoby się być na ich miejscu.

 Odkąd sama przed sobą przyznałam, że naprawdę kocham Percy'ego, dużo rzeczy się zmieniło. Mimo, że ten dzień był raptem przedwczoraj.

 W szkole starałam się unikać chłopaka, chociaż oczywiście nie było to do końca możliwe. Zawsze przynajmniej jedną lekcję miałam z czarnowłosym, a to poniekąd utrudniało sprawę. Bo miałam tą durną nadzieję, że jeśli będę go unikać, to mój mózg zapomni o uczuciu. Ach, jak ja byłam głupia.

 Bo już szóstego dnia moje serce kruszyło się na drobne kawałki. Niby cieszyłam się, że nie mam z nim kontaktu, ale w głębi duszy okropnie bolało. Dlatego mijając się z nim na przerwie, na chwilę zapominałam o bólu. Ale to nie pomagało. Właśnie przeciwnie, tylko utrudniało całą sprawę! Bo on stał się moim powietrzem, takim narkotykiem. Nie mogłam bez niego żyć, chociaż wiedziałam że muszę. Próbowałam iść na odwyk, ale czasami nie mogłam się powstrzymać i go brałam, a to wzmagało ból. Takie mniej więcej odczucia towarzyszyły mi przez ten niepełny tydzień. 

 Nie pomagało również to, że widziałam odbicie moich spojrzeń, w tych pięknych morskich oczach, na które nie wolno mi było patrzeć. Wiedziałam, że on też cierpi. Wiele razy chciał po lekcji ze mną porozmawiać, ale ja wybiegałam z klasy szybciej niż on zdążył się spakować. 

 Kiedy myślałam, że może być już tylko lepiej, stało się właśnie na odwrót. A katastrofa nadeszła od strony, z której nigdy nie spodziewałabym się ujrzeć zagrożenia.

 W czwartek wieczorem kładłam się spać. Byłam wręcz padnięta, bo mieliśmy masę kartkówek i sprawdzian, a dodatkowo Rachel zaniepokojona tym że unikam jej chłopaka zaczęła mnie przepytywać czy się pokłóciliśmy. 

 Dlatego też położywszy głowę na poduszkę zasnęłam niemal od razu. A to, co mi się śniło, przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania. 

 Znajdowałam się w lesie, była noc. Odruchowo spojrzałam w górę, a kiedy ujrzałam dym pochodzący najprawdopodobniej od ogniska, pobiegłam w jego stronę. Zatrzymałam się dopiero przy ogromnej sośnie, obok której stało coś na kształt małego łuku tryumfalnego z drewna, z wygrawerowanym napisem "OBÓZ HEROSÓW". Kiedy spojrzałam dalej, zorientowałam się że stoję na wzgórzu, a w dole majaczą zarysy małych domków, a niedaleko jeden duży. Razem tworzyły kształt podkowy, a na środku tego dziwnego obozu płonęło ognisko. Nawet stąd słyszałam radosne pokrzykiwania i śmiechy osób zgromadzonych w dole.

 - Ładny widok, prawda? - odezwał się nagle łagodny głos za mną. Po moim kręgosłupie przeszedł dreszcz, a w kącikach oczu zebrały się łzy, aby po chwili popłynąć po policzkach. Tak dawno nie słyszałam tego głosu...

 Odwróciłam się ostrożnie, bojąc się że za chwilę się obudzę. Ale nie, nadal byłam w lesie. A ona nadal tam stała. Taka piękna, jaką ją zapamiętałam, a może nawet piękniejsza? 

 Nie czekając na nic więcej, znów rzuciłam się biegiem i objęłam ją mocno, aby broń Boże mi nie uciekła. Zanim jeszcze padłam jej w ramiona, ona je szeroko rozpostarła w niemym zaproszeniu. 

 - Mamo - załkałam cicho, wdychając szybko oliwkową woń jej włosów - Och mamo...

 Na nic więcej nie było mnie stać. Ale byłam po prostu zagubionym dzieckiem, którego matka zginęła przed laty. Musiałam napawać się tą chwilą. 

 - Shhhhhh, Ann, już wszystko w porządku - odsunęła mnie delikatnie, uśmiechając się pięknie - Ależ ty wyrosłaś. Jesteś naprawdę piękną dziewczyną.

 - To nie ma żadnego znaczenia - jęknęłam - Mogę nie być piękna, ale wróć. Tylko tego pragnę.

 - Tak bardzo chciałabym, ale nie mogę - zaśmiała się smutno - Mi też ciebie brakuje. Nawet nie wiesz jak. 

 - Chodzi o macochę? Nie ma problemu, mogę się wyprowadzić i zamieszkamy razem, ale wróć...

 - Annabeth - powiedziała łagodnie, aczkolwiek stanowczo - Dobrze wiesz że to niemożliwe. 

 Chciałam zaprzeczyć, cokolwiek dodać, ale zanim coś zdążyłam powiedzieć, przypomniał mi się ten mężczyzna który pomagał Piper w wyprowadzce. Ona najwyraźniej wyczuła moją zmianę nastroju, bo zmarszczyła brwi.

 - Wiesz mamo - zrobiło mi się okropnie miło, kiedy wreszcie po tylu latach wypowiedziałam to słowo - Spotkałam ostatnio takiego mężczyznę na lotnisku z Piper. Mówił, że ciebie zna, a jak go poprawiłam, to powiedział że nadal ciebie zna. O co mu chodziło?

 Jej szare oczy nagle spochmurniały i zaczęły ciskać pioruny. Zupełnie jak moje kiedy się zdenerwuję. Wycedziła jakieś słowo przez zaciśnięte zęby, ale zrozumiałam tylko "res". No tak, zalety snów.

 - Tak w ogóle to co to za miejsce? - spytałam, chcąc przywrócić mamie dobry humor. Podziałało.

 - Twój prawdziwy dom.

 Nie zrozumiałam sensu tego zdania. Mój prawdziwy dom był w San Francisco.

 - San Francisco miało służyć za miasto przejściowe. W normalnych wypadkach dorastałabyś tutaj. Tak jak Luke.

 - Nie rozumiem - wyznałam.

 - Słuchaj Ann - zaczęła, kładąc mi rękę na ramieniu - Jesteś bardzo mądrą dziewczyną. Widzisz to, czego nie widzą inni. Starasz się dopatrzeć we wszystkim drugiego dna i jesteś podejrzliwa. Tak, masz to po mnie. Ale czasami przeoczasz rzeczy oczywiste. Wiem, że dojdziesz do prawdy. A ona jest tuż pod twoim nosem. Po prostu połącz fakty, a ukarze ci się prawda.

 Zastanowiłam się przez chwilę nad tymi wszystkimi dziwnymi zdarzeniami i zaschło mi w gardle, kiedy wysnułam pewną teorię.

 - Ty... okłamałaś nas - wydukałam, patrząc na nią. Czekałam na jakiekolwiek zaprzeczenie, ale nic takiego się nie stało - Nie wierzę.

 - Kiedyś zrozumiesz, czemu tak postąpiłam - szepnęła, obejmując mnie krótko, a potem odgarnęła blond włosy z czoła i się uśmiechnęła.

 - Nie zginęłaś w tamtym wypadku - zamknęłam oczy. 

 - Nie mogę zaprzeczyć. 

 - W takim razie gdzie jesteś? Gdzie byłaś, kiedy cię potrzebowałam? Bo pewnie słyszałaś moje prośby, kiedy moja ośmioletnia wersja nie radziła sobie z życiem. 

 - Cierpiałam tak jak ty. Nie widziałaś mnie, ale stałam obok. I mówiłam ci, że się ułoży. Chciałam cię przytulić, ale nie mogłam. 

 - Czemu się nie odzywałaś?

 - Dostałam zakaz.

 - Od kiedy ty się słuchasz do czyichś poleceń?!

 - Bo wydał je mój ojciec.

 Przyciszyłam się, bo mama nigdy nie mówiła o swoich rodzicach. Nie znałam dziadków i nie chciałam ich znać. Wystarczali mi rodzice.

 Widząc mój brak reakcji, delikatnie mnie odsunęła od siebie.

 - Cóż, na mnie już chyba pora - stwierdziła. 

 - Co? Nie! - krzyknęłam zrozpaczona. Miałam ją stracić po raz drugi?

 - Ann, obiecuję ci, że jeszcze się spotkamy. Ale muszę teraz już iść - powiedziała z uśmiechem, robiąc kilka kroków do tyłu. Chciałam iść za nią, ale nagle poczułam że ktoś mnie trzyma. Obróciłam się i spojrzałam w twarz Luke'a.

 - Puść mnie - zarządzałam - Luke, wiesz jak nikt inny że nie mogę jej stracić!

 - Jeszcze nie teraz - powiedział zachrypniętym głosem.

 - Annabeth, pamiętaj o tym co ci mówiłam. I nie bój się swoich uczuć. Miłość nie wybiera. Nie każ Percy'emu czekać i cierpieć - głos mamy dochodził do mnie jakby z daleka. Może to dlatego, że coraz bardziej szła w las?

 - Nie! Wracaj! - krzyknęłam, próbując się wyrwać po raz kolejny. Ale blondyn miał stalowy uścisk. 

 - To tu jest twój dom...

 To były jej ostatnie słowa. Zdążyłam jeszcze raz krzyknąć "Wracaj!", a potem obudziłam się nagle cała zlana potem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top