12. Nieznajomy z Nowego Jorku

 Cały tydzień spędziłam na spotkaniach z Piper. W weekend siedziałam z nią od rana, do późnej nocy, kiedy to macocha dzwoniła do mnie spytać się, gdzie jestem i czy wrócę na noc. Powiem jedno: rozmowy nic nie pomogły. 

 O każdej porze nocy i dnia czułam się dziwnie pusto. Jakby ktoś wziął pół mojego i tak połatanego serca i go nie oddał. 

 Nocami nie spałam, tylko płakałam w poduszkę albo uciekałam do parku i krzyczałam z bezradności, ciągnąc za swoje włosy. Wracałam zziębnięta po dwóch godzinach i znów płakałam. To też nie pomagało. 

 W dzień zachowywałam się jak robot bez uczuć. Nie odzywałam się do nikogo, jedynie do Piper. Nie rejestrowałam swoich ruchów kiedy się ubierałam czy szłam do szkoły, moje ciało wykonywało samo wszystkie czynności. 

Rodzice na początku pytali, co się dzieje, ale albo nie odpowiadałam, albo zbywałam ich krótkim "Nic ważnego". Odpuścili po dwóch dniach, widząc że i tak nic ode mnie nie wyciągną, chociaż i tak widziałam ich zaniepokojone spojrzenia. 

 Tak więc jedyne co robiłam, to jadłam, piłam i spotykałam z przyjaciółką. Miałam tak fioletowo niebieskie cienie pod oczami, że nawet mój najlepszy korektor nie dawał rady ich ukryć. No cóż, w końcu przez ostatni tydzień praktycznie nie spałam. 

 W niedzielną noc, płakałam jeszcze mocniej i jeszcze głośniej. Czemu to musiało boleć? Straciłam kolejną osobę, którą kocham. Co jeszcze muszę przeżyć, aby wreszcie być szczęśliwa? 

 W poniedziałek rano ubrałam się tak jak zwykle, ale nie szłam dziś do szkoły. Piper miała lot na godzinę dziesiątą, więc o ósmej ma być na lotnisku. A ja razem z nią, żeby się pożegnać. Dlatego stwierdziłam, że nie mogę się tak po prostu zerwać z lekcji, więc wieczorem poprzedniego dnia powiedziałam macosze o tym, co się dzieje. Powiedziała że okropnie mi współczuje i oczywiście że nie muszę iść na lekcje. Obiecała też, że nic nie powie tacie. 

 Dlatego nie spakowałam się jak co rano do szkoły, tylko wyszłam z domu i ruszyłam przed siebie. 

 Lotnisko nie było jakoś bardzo oddalone od mojego domu. Może dlatego, że w San Francisco jest pełno lotnisk, ale te z którego miała odlatywać Piper było dziesięć minut pieszo, więc nie bałam się że się spóźnię. Była dopiero siódma trzydzieści. Powinnam być nawet przed nimi. 

 Kiedy dotarłam w końcu przed ogromny budynek, zaczęłam szukać wzrokiem znajomego białego Lexusa. Kiedy wreszcie dotarłam przed wejście C zobaczyłam Piper z jej ojcem, który wypakowywał walizki z auta. Podeszłam bliżej z bijącym sercem. 

 - Cześć - powiedziałam cicho, przez co ona szybko się odwróciła. Jej zmęczoną i bladą twarz rozjaśnił uśmiech, który tak bardzo kochałam. 

 - Hej Ann - przytuliła mnie lekko - Pójdziesz z nami do środka? Będziemy miały więcej czasu. 

 Kiwnęłam od razu głową i spojrzałam zmieszana na mężczyznę obok ojca brunetki, którego zauważyłam dopiero teraz. 

 - A ty to kto? - spojrzał na mnie przez swoje ciemne okulary przeciwsłoneczne. Ubrany był w czerwoną bluzę i czarne spodnie. Jego twarz zdobiło znudzenie, które można było odczytać od razu. 

 - Nazywam się Annabeth Chase, jestem przyjaciółką Piper - odparłam chłodno. Mimo tych jego okularów, zauważyłam błysk u niego w oczach, kiedy wymówiłam swoje imię. 

 - Chase, powiadasz? - zamyślił się - Skądś kojarzę to nazwisko...

 - Pewnie zwykły przypadek - wzruszyłam ramionami - Bo ja pana nie znam wcale. 

 - Anthony Cortez, przyjechałem z Nowego Jorku aby pomóc twojej przyjaciółce się przeprowadzić - podał mi rękę, którą dopiero po chwili ścisnęłam - Jesteś pewna, że mnie nie kojarzysz? 

 - Absolutnie.

 - A kim są twoi rodzice?

 - Mój ojciec jest inżynierem, a mama... - przełknęłam ślinę - Mama nie żyje.

 - Jak ona miała na imię?

 Czemu on się tak nią interesuje?

 - Annie Chase.

 I w tym momencie znów błysnęło mu w oczach. 

 - Ach, już rozumiem skąd znam twoje nazwisko. Znam twoją mamę. 

 - Tak? - zmarszczyłam brwi. Nigdy go nie widziałam w naszym domu - Skąd?

 - Że tak powiem, długa historia. 

 - Niech będzie - spojrzałam na niego podejrzliwie - Ale chciał pan, powiedzieć, że znał pan ją, a nie zna. 

 - Co? Nie. Znam ją nadal.

 Czekaj moment chwila.

 - Słucham? Jak pan może ją znać? 

 - Miałem na myśli - wyraźnie się zmieszał - Że nawet po śmierci się kogoś zna. Nie zapomina się go. 

 Kłamał. Jak nic kurde kłamał.  

 - Kim dla siebie byliście?

 - Twoja matka uważa... uważała - poprawił się szybko - Mnie za wroga, albo za niezbyt istotną osobę. Zwykle się kłóciliśmy. 

 Znałam się z tym mężczyzną jakieś trzy minuty, a już miałam go za osobę dziwną, ale wiarygodną. Coś w jego postawie i głosie mówiło, że nie kłamał. No, może oprócz tych momentów z mieszaniem czasu teraźniejszego i przeszłego. 

 - Annabeth, musimy iść już do środka. 

 Rozmyślania przerwała mi Piper, której już łzy płynęły po policzkach. Dopiero w tym momencie przypomniałam sobie, dlaczego tu jestem i mi też zaszkliły się oczy. 

 Że ty jeszcze masz czym płakać, to jestem pod wrażeniem. 

 Weszliśmy do wielkiego budynku i na początku sprawdziliśmy z której bramki odlatuje samolot McLean. 

 Potem poszliśmy odebrać bilety brunetki i jej ojca oraz pozbyć się bagażu. Staliśmy sobie trochę w kolejne, ale finalnie po trzydziestu minutach udało się i wtedy uprzytomniłam sobie, że dalej nie mogę z nimi iść. Będzie kontrola bagażu podręcznego i nie przejdę. 

 - Nie mogę dalej iść - powiedziałam głośno, na co Piper się zatrzymała i także zrozumiała co mam na myśli. Bez słowa podeszła i mocno mnie przytuliła. 

 - To chyba na tyle naszej przygody - szepnęłam, aby tylko ona usłyszała. 

 - Nie chcę, tak bardzo nie chcę cię tu zostawiać...

 - Ja sobie poradzę - ach, gówno prawda - Ty będziesz miała większe kłopoty z poznaniem nowych ludzi. Koniecznie pisz co u ciebie i dzwoń, jak tylko będziesz mogła. Spodziewaj się tego samego ode mnie - pocałowałam ją w policzek. 

 - Przylecę jak tylko będę mogła. Na osiemnastkę się przeprowadzę z powrotem do ciebie.

 Obie już płakałyśmy, nadal się przytulając. To było takie nie fair, czemu ona musi lecieć? 

 - Pipes, musimy iść - odezwał się jej tata, patrząc na swój zegarek. 

 Zamknij się, mam ochotę cię udusić. 

 - Pamiętaj, że masz wsparcie Rachel i Percy'ego. Oni ci pomogą. Dzwoń nawet w nocy, jasne? - spytała ignorując ojca. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że po raz ostatni wdycham jej przyjemny zapach delikatnych, różanych perfum, po raz ostatni jej dotykam. Przytuliłam ją wtedy jeszcze mocniej.

 - Tak jest - i chociaż płakałam, roześmiałam się szczerze, bo właśnie tego teraz potrzebowałam - Ale wrócisz?

 - Obiecuję.  

 Przycisnęła mnie jeszcze mocniej do siebie, cicho łkając. Po kilkunastu sekundach puściła mnie,  a ja się poczułam dziwnie pusto. 

 - Trzymaj się kochana - szepnęła. To były jej ostatnie słowa. Potem ojciec ją pociągnął i zniknęła mi za ciemnymi drzwiami. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top