Historia lubi się powtarzać
Sherlock patrzył na drobną sylwetkę swojej asystentki. Stała, patrząc w dół na uderzający o burtę ocean. Chciała skoczyć. Poprawka, musiała skoczyć.
A on nie mógł nic zrobić. A może nie chciał...?
Moriarty zerknął na niego, jakby chcąc doszukać się na jego twarzy jakichś oznak bólu. Zobaczył jednak maskę obojętności. Może faktycznie jego asystentka go nie obchodziła...
Jim uśmiechnął się sam do siebie i uniósł pistolet, celując trochę na prawo od rozwianych przez wiatr włosów Amber. Cała ta scena trwała już za długo. Strzelił, z rozbawieniem przyglądając się jak dziewczyna cała się spięła, a jej ciało przeszedł dreszcz.
Moriarty znowu się uśmiechnął, wdychając morskie powietrze. Teraz już nic nie stało mu na przeszkodzie, aby zapanować nad całą Anglią. Pozbył się w końcu największej przeszkody, jaką był sam Sherlock Holmes, słynny detektyw. Ten Sherlock Holmes, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. A jednak udało mu się go pokonać...
Zmęczony po tylu latach walki Jim w końcu wyciągnął swojego asa z rękawa. Szantaż zawsze był jedną z jego ulubionych broni. Może nie tak spektakularny, ale dawał mi niesamowite poczucie władzy.
Przeniósł wzrok na Sherlocka, wpatrującego się w swoją asystentkę, która zaraz miała dołączyć do grona martwych. Był jak marionetka w jego rękach. To on poruszał sznurkami. A sznurki łatwo uciąć...
Ale jeszcze nie teraz. Śmierć Sherlocka Holmesa będzie tym, o czym ludzie długo będą mówić. O czym nikt szybko nie zapomni. Tak, to właśnie to Moriarty lubił jeszcze bardziej od szantażu. Efektowną śmierć. A wszak to on był Śmiercią...
Lecz najpierw musi pozbyć się asystentki detektywa. Żeby sprawić pozory, że uwierzył Sherlockowi. Detektyw nie wie, że on już zarzucił swoje sieci. Że jego ludzie już przeniknęli do wszystkich ważnych instytucji. Że on już kontroluje Londyn.
Zmrużył oczy, znowu patrząc na Amber, która zacisnęła pięści, szykując się do skoku. Spojrzała w dół i...
Żegnaj, panno Arelun...
Jej drobne ciało odziane w białą, zwiewną suknię przez chwilę jakby unosiło się w powietrzu, aby potem po krótkim locie wpaść do wody z cichym pluskiem.
– Brak kobiet na pokładzie, czyli niebezpieczeństwo już za nami! - Zawołał wesoło, chowając pistolet – Czas zawładnąć całym światem!
Zaśmiał się, odchylając głowę, po czym udał się na przód statku, nucąc pod nosem wesołą melodię o piratach.
Sherlock podszedł do burty, spoglądających w odmęty oceanu.
– Żegnaj, Amber – wyszeptał, ale jego słowa zagłuszył wiatr.
***
W centrum Londynu życie toczyło się tak jak zwykle. Słoneczna pogoda i lekki wiatr wyciągnął całe tłumy mieszkańców, od starszych panów po małżeństwa z małymi dziećmi, kuszącą propozycją spaceru wzdłuż Tamizy. Nikt nie spodziewał się, że właśnie dwóch geniuszy szaleńców (wszak od jednego do drugiego niedaleka droga) zamierza zepsuć tę beztroską atmosferę.
Wszystko zaczęło się w samo południe. Dokładnie w chwili, gdy zegar na wieży odezwał się po raz ostatni, oznajmiając iż jest już dwunasta, w całym mieście nagle zabrakło prądu. Z początku nikt się tym za bardzo nie przejął, wszyscy za bardzo zajęci byli rozkoszowaniem się tym pięknym dniem.
Susan stwierdziła, że to wręcz idealna okazja na spacer. Ubrała więc swoją ulubioną letnią sukienkę, która już od dłuższego czasu czekała na tę właśnie chwilę i wyszła ze swojego małego, dusznego mieszkania. Szła właśnie ulicą w stronę Tamizy, widząc już odbijające się w jej odmętach jasne promienie słoneczne, gdy nagle poczuła niewiadomo skąd chłodny podmuch powietrza. Zatrzymała się, tknięta nagłym przeczuciem. Obróciła się akurat w momencie, by zobaczyć jak pobliski budynek wybucha w płomieniach ognia. Zasłoniła automatycznie twarz rękami, cofając się i potykając o własne nogi, a chwilę później kolejny budynek na prawo od niej eksplodował, rozrzucając dookoła fragmenty gruzu.
Susan upadła na twardy asfalt, czując pulsujący ból. W uszach jej szumiało, świat wydawał się jakby za grubą kotarą. Widziała swoją prawą rękę wygiętą pod jakimś dziwnym kątem, ale nie czuła jej. Próbowała poruszyć palcami, ale na marne. Ludzie wokół niej biegali w panice, krzycząc, niektórzy leżeli tam gdzie upadli odrzuceni siłą eksplozji, nie poruszając się. Susan słyszała ich krzyki, ale dobiegające jakby z oddali. Przed oczami zrobiło jej się ciemno. Ostatnią rzeczą jaką zapamiętała zanim straciła przytomność była sarkastyczna myśl, że to może jednak nie był odpowiedni moment na spacer po Londynie.
***
Moriarty uśmiechał się szeroko, patrząc na wybuchające tu i tam budynki, i wsłuchując się w krzyki ludzi. Tu gdzie stał, na środku Tower Bridge, opierając się o barierkę, był bezpieczny. Chociaż...
Sherlock stał w oddali, także przyglądając się licznym eksplozjom. Jednak nie to w tej chwili było dla niego najważniejsze. To ten moment, czekał na niego. Powoli wyjął z kieszeni pistolet, celując nim w tył głowy swojego śmiertelnego wroga.
Naładował go.
- Jesteś taki przewidywalny Sherlocku - odezwał się Moriarty znudzonym głosem i odwrócił się do niego twarzą - Spodziewałem się tego. A ty wiedziałeś że ci na to pozwolę. Chyba po prostu robimy na to za starzy...
Westchnął, wkładając dłonie do kieszeni swojego czarnego garnituru i mierząc detektywa pogardliwym spojrzeniem.
- Więc skończmy to. Raz na zawsze - wycedził Sherlock przez zęby.
Moriarty nie poruszył się, ale potem na jego twarzy rozlał się szeroki uśmiech.
- Skoro tak bardzo chcesz... Mogliśmy tyle jeszcze przygód przeżyć. Ale ta twoja asystentka miała rację. To gra dwóch dziecinnych chłopców, czas ją skończyć.
Zaciągnął się powietrzem, omiatając Londyn tęsknym wzrokiem, jakby żegnając się z kochanym miastem, po czym znowu spojrzał na Holmesa.
- A więc to jest ten moment... Sherlock Holmes w końcu pokonuje swojego największego wroga...
Zaśmiał się szyderczo, po czym sięgnął do kieszeni. Sherlock wciąż celował w niego pistoletem, uważnie obserwując każdy jego ruch. James wyciągnął odtwarzacz muzyki i nacisnął przycisk play. Do ich uszu dobiegły pierwsze nuty Stayin' alive. Moriarty zamknął oczy i kiwał głową do taktu, delektując się muzyką.
- Historia lubi się powtarzać, nieprawdaż? - odezwał się po krótkiej chwili - To dosyć zabawne...
Cofnął się lekko, teraz dotykając już plecami barierki mostu.
- Life goin' nowhere... - zaśpiewał z muzyką, po czym rozłożył szeroko ramiona, odchylając głowę w stronę słońca.
Potem wszystko wydarzyło się bardzo szybko. W jednej chwili Moriarty stał parę stóp przed mierzącym w niego Sherlockiem, a moment później wyskoczył przez barierkę, prosto w ramiona płynącej pod mostem Tamizy. Sherlock zdążył jeszcze, kierowany niezawodnym zdobytym przez tyle lat impulsem, nacisnąć spust pistoletu, ale nie wiedział, czy trafił.
Odtwarzacz upadł na most, wciąż grając melodię, która teraz była nagłośniejszym dźwiękiem, który Sherlock słyszał, nie licząc jego szybko bijącego serca.
Life goin' nowhere.
Przez chwilę stał jak zamurowany. Potem otrząsnął się i rzucił do barierki mostu, wyglądając na płynąca w oddali rzekę. Nurt płynął szybko, ale nigdzie nie zauważył śladu po tym że ktoś wpadł w jej odmęty. Oddychając szybko rozejrzał się na prawo i na lewo, ale nigdzie nie zauważył swojego śmiertelnego wroga.
Czy to znaczy, że umarł?
Somebody help me.
Czy może Moriarty miał asa w rękawie?
Somebody help me, yeah.
Czy to tylko kolejna sztuczka?
Life goin' nowhere. Somebody help me.
A może to naprawdę koniec?
Somebody help me yeah.
Koniec pojedynku pomiędzy Sherlockiem Holmesem a Jamesem Moriarty'm?
Stayin' alive...
Odtwarzacz wydał ostatnią nutę, po czym zamilkł.
Detektyw zachwiał się i opadł na asfalt, upuszczając pistolet. Świat wokół niego wirował. Pochylił głowę, tarmosząc swoje loki. Spróbował uspokoić oddech.
Potem wstał, ignorując biegających wokół niego w panice ludzi. Podbiegł do najbliższej taksówki, wpadając do niej. Taksówkarz podskoczył przerażony. Sherlock zamknął z impetem drzwi.
- 221B Baker Street - powiedział.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top