✾
Pierwszy raz ujrzałem cię latem 1939 roku. Siedziałaś wtedy na łące z koleżanką i plotłaś wianki z chabrów.
To moje ulubione kwiaty.
Uśmiechałaś się tak cudownie. Patrzyłaś oczkami w odcieniu intensywnej zieleni na towarzyszkę z pewnym rozbawieniem, gdy ta nie potrafiła połączyć kwiatów w jedną całość. Opuściłaś powieki, wypuściłaś powietrze z ust i chwyciłaś ją za dłoń. Zaczęłaś jej pomagać.
Twoje smukłe palce potrafią zdziałać cuda.
Włosy twoje były krótkie; zdecydowanie lepiej wyglądałabyś w dłuższych. Niesforne kosmyki w kolorze promieni słonecznych spadały na twą bladą twarzyczkę. Przeczesałaś je lekko zabrudzonymi od ziemi dłońmi. Po chwili razem z koleżanką założyłyście wianki na włosy.
Ach, wyglądałaś tak pięknie.
Uśmiechnęłaś się jeszcze raz podnosząc się jednocześnie z ziemi. Otrzepałaś swoją czerwoną luźną spódnicę szybkimi ruchami dłoni. Obróciłaś się parę razy wokół własnej osi, by po chwili zatrzymać się w miejscu.
Poruszałaś się z gracją godnej królowej.
Chciałaś wracać. Zrobiłaś kilka kroków przed siebie i zatrzymałaś się.
Wówczas dostrzegłaś moją obecność.
Na twoje lico wkradł się rumieniec, który kolorem przypominał spódnicę za kolana, którą miałaś w owym czasie na sobie.
Dopiero wtedy zrozumiałaś, że od dłuższego czasu ci się przyglądałem.
Patrzyliśmy sobie w oczy, ale po kilku sekundach spuściłaś wzrok. Spytałem o twe imię. Nie odpowiedziałaś.
Uświadomiłem sobie, że byłaś nieśmiała.
Pobiegłaś przed siebie o mało co się nie wywracając. Dziewczyna będąca również na owej łące pospieszyła za tobą próbując cię dogonić.
Dlaczego uciekłaś?
Odwróciłem się i ruszyłem w tą samą stronę co ty. Byłaś już na tyle daleko, że nie dogoniłbym cię. Wciąż zaprzątałaś moje myśli.
Znalazłem się obok kościoła. Był drewniany i nieduży. W sam raz dla małej wioski z niewielką liczbą mieszkańców. Uchyliłem lekko drzwi.
Siedziałaś tam samotnie.
Nie odważyłem się podejść bliżej. Obserwowałem cię z daleka.
Milczałaś.
Palce, które jakiś czas temu bawiły się z kwiatami były ułożone do modlitwy. Głowę miałaś opuszczoną w dół. Byłaś bardzo skupiona. Nie śmiałbym ci przeszkodzić.
Wstałaś powoli i ruszyłaś do ołtarza.
Tak bardzo chciałbym się znaleźć tam tuż obok ciebie; składalibyśmy sobie obietnicę, a dzwony biłyby głośno i radośnie.
Uklękłaś i zdjąwszy wianek położyłaś go obok posągu Maryjnego. Zaczęłaś śpiewać ku jej czci.
Miałaś głos jak anioł.
***
Minęło kilka miesięcy, a ja wciąż o tobie myślałem. Rozpoczęła się wojna. "Wojna" to okropne słowo. Nigdy nie kończy się niczym dobrym, a ludzie giną z rąk innych, takich samych jak oni.
Mimo wielkiej dezaprobaty zostałem wcielony do wojska. Miałem zabijać. Nie chciałem tego, ale musiałem to robić. Inaczej sam zostałbym zabity. To są Niemcy, tu nie można okazywać słabości.
Kurczowo trzymając w dłoniach karabin przemierzałem ulice Warszawy. Dookoła znajdowały się poniszczone budynki, ogień i ty.
Rozejrzałem się i gdy zrozumiałem, że w okolicy nikogo nie ma, podbiegłem do ciebie.
W czerwieni jest ci zdecydowanie nie do twarzy.
Leżałaś tam w kałuży własnej krwi. Miałaś postrzeloną klatkę piersiową. Wyrzuciłem karabin na bok i pospiesznie przyłożyłem dłoń do twych suchych ust.
Nie oddychałaś.
Przytuliłem się do twego bladego ciała. Dłońmi błądziłem po twarzy przykrytej zabrudzonymi włosami; niegdyś tak jasnymi i lśniącymi.
Byłaś strasznie zimna.
Oderwałem się od ciebie pospiesznie, gdy usłyszałem niemieckie głosy. „Gilbert, komm hier!" - nawoływali za mną. Nigdy nie lubiłem tego imienia. Brzmiało tak... poważnie. A ja nigdy poważny nie byłem.
Chwyciłem karabin i ostatni raz spojrzałem na twe drobne ciałko ubrane w mundur. Na ramieniu dostrzegłem skrawek szmaty o odcieniach biało czerwonych. Uśmiechnąłem się do siebie niemrawo.
Szybkim ruchem zdjąłem opaskę z pobrudzonego munduru. Przyglądałem mu się zaledwie chwilę. Pocałowałem zabrudzoną rzecz i schowałem do kieszeni własnego odzienia. Powolnym krokiem oddaliłem się od ciebie i unosząc głowę ku niebu spytałem:
- Jak się zwałaś, Polko?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top