6. Coś się rozsypało

Po tym rozdziale możesz pomyśleć, że już wiesz o czym dokładnie będzie ta książka.

Haha. Cóż.

Nie wyciągaj pochopnych wniosków.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Te frytki zdecydowanie nie potrzebowały aż tyle soli — pomyślała dziewczyna.

Rzadko przychodziła akurat tutaj, tu zawsze były tłumy turystów, zamieszanie. Nawet teraz, mimo dosyć wczesnej pory, ledwie można było znaleźć wolne miejsce.
Nagle do zgranej kompozycji hałasów, do których zdążyła się już przyzwyczaić, dołączył nowy dźwięk — dźwięk przewracających się krzeseł.

Powoli odwróciła głowę w tamtą stronę, by zobaczyć przyczynę nowego hałasu. Jak się okazało, przyczyny były dwie.  Dwóch chłopaków — jeden zaledwie kilkuletni, a drugi (sądząc z wyglądu) chyba mniej-więcej w jej wieku — przeciskało się między ludźmi, prawdopodobnie próbując dostać się do kasy. Ten starszy miał przewieszony przez ramię wojskowy chlebak, którym najwyraźniej przed chwilą zawadził o puste krzesło, a gdy próbował je podnieść, przewróciło się kolejne. Podniósł je z miną człowieka przyzwyczajonego do takich „wypadków” i podszedł z młodszym do kasy. Musieli zamówić już wcześniej, bo teraz tylko odebrali kubki z napojami i od razu wyszli.

Wzruszyła ramionami i wróciła do przesolonych frytek.

— Patrz, plama jak łoś.

Ten dzień zaczął się pozornie jak każdy inny.

— Łoś? Mi to przypomina bardziej jaszczurkę.

Najpierw budzik, po nim próba zabicia budzika (zakończona niepowodzeniem, gdyż telefonu lepiej za bardzo nie uszkadzać), kawa, względne ogarnięcie się, tak samo względne ogarnięcie chlebaka i wyjście. Pogoda o dziwo była całkiem przyjemna, choć i tak o parę stopni za zimno, jak na alexandrowe preferencje.

— Nie, patrz, t-tu ma nogi, a tu rogi.

Dalsze czynności były już nieco bardziej skomplikowane.

— Hm, w ten sposób to widzisz. Myślałem, że to ogon. W takim razie to raczej koza, łoś wygląda nieco inaczej.

Nie chodzi tu o samo ponowne trafienie do domu Churchów. Prawdziwym problemem było skłonienie najmłodszego z nich do wyjścia z domu.

— To n-nie koza, to łoś — uciął chłopiec i przeskoczył niewiadomego pochodzenia plamę na chodniku. — Blisko już jesteśmy?

— Można tak powiedzieć.

Otóż ten sam młody człowiek, który niedawno bardzo chciał iść do parku, postanowił zmienić zdanie. Ale nie tak, że wolał po prostu zostać w domu i nic nie robić, niee. Gdyby był silniejszy, prawdopodobnie zrzuciłby Alexandra ze schodów.

Przyczyna? Hamilton też chciałby ją poznać.

Na szczęście — czy też nieszczęście, zależy jak na to spojrzeć — Charlie, po przekupieniu kakao, które mu obiecano zrobić po powrocie, zgodził się wyjść z domu. (Hamilton był pewny, że gdy wychodził zobaczył wyraz ulgi na twarzy pani Church).

I w ten oto sposób znaleźli się teraz obaj na drodze prowadzącej do parku. To znaczy — na razie prowadziła ich w stronę pobliskiego czegoś w rodzaju kawiarni (co jednocześnie było czymś w rodzaju restauracji), bo gdy Alexander zobaczył energię, z jaką Charlie biegał wokół kosza na śmieci, uznał że zdecydowanie potrzebuje drugiej kawy.

— Co pan zamawia? — zapytał młody pracownik, stojący przy kasie. — Bardzo polecam nowego shake'a malinowego, zamraża mózg już po pierwszym łyku!

— Nie, dziękuję, poproszę dużą kawę z mlekiem.

— Oczywiście. Coś jeszcze?

— Nie, to...

— T-t-też chcę kawę.

Alexander spojrzał na stojącego obok niego chłopca.

— A ty możesz pić kawę? — zapytał podejrzliwie.

— Tak — odparł Charlie wesoło. — To mogę?

— Coś ci nie ufam — mruknął Alex. — Ale zobaczymy. Poproszę jeszcze małe cappuccino — zwrócił się do pracownika przy kasie.

— Się robi. Coś jeszcze? Polecam ciasteczka orzechowe, są naprawdę bombowe!

— Jason! — syknęła dziewczyna ze stanowiska obok. — Miałeś przestać wciskać ludziom te ciastka, nie chcemy płacić kolejnych odszkodowań za leczenie w szpitalu.

— Tak jest, panienko — mruknął zawiedziony facet. — To może jednak skusi się pan na shake'a? Albo...

— Nie nie, to wszystko — powiedział szybko Alexander.

Zapłacił za kawę i odsunął się trochę, by czekać na zamówienie. Charlie poszedł za nim.

Któryś z klientów miał fryzurę w stylu afro, co przypomniało Alexandrowi o nowym młodszym detektywie i od razu się zdenerwował. Przez ostatni tydzień próbował zapytać Thomsona, dlaczego ten wypytywał o niego ludzi. Jefferson odpowiadał zdziwionym spojrzeniem i niewinną miną, jakby pierwszy raz o tym słyszał, po czym zbywał Hamiltona i szedł do swojego gabinetu. Taa, nowy bardzo szybko się zadomowił w agencji, a do tego okazał się mieć takie irytujące nawyki, jak między innymi strącanie rzeczy z półek, akurat gdy była kolej Hamiltona na sprzątanie.

Złośliwa owca.

Ale nawet Alexander musiał przyznać, że Jefferson w roli młodszego detektywa sprawdzał się nienajgorzej. Szybko ogarnął co i jak, i już w poniedziałek zajął się czymś mniejszym. (Nieco narzekał na ''zwykłość'' sprawy, ale Washington ostro zaznaczył, że nawet gdyby akurat było coś bardzo poważnego do roboty, to nie dałby tego nowemu detektywowi i najpierw musi go sprawdzić).

Tymczasem Alexowi zaczęło się nudzić szukanie w zeszycie starszego detektywa rozwiązania sprawy z pożarem. W końcu ile razy można czytać to samo? Ale mimo wszystko wciąż wszędzie zabierał ze sobą ten notes. Coś w tej sprawie go przyciągało, sam nie wiedział co.

Może to był fakt, że nic lepszego na razie nie znajdzie.

— Duża kawa z mlekiem i małe cappuccino do odbioru!

Hamilton otrząsnął się i przeciskając się między ludźmi — co oni tu wszyscy robią, przecież jest rano, do kroćset — podszedł po kawy, przy okazji przewracając jakieś dwa krzesła. (Głupi chlebak). Odebrał zamówienie i wyszedł z młodym Churchem z budynku.

W parku Alexander usiadł na jednej z ławek, wziął porządny łyk kawy i zaczął się zastanawiać, co zrobić ze swoją egzystencją, dokąd zmierza ten świat i dlaczego w ogóle dokądkolwiek zmierza.

A tak naprawdę wcale nie.

To znaczy — na ławce usiadł, kawy się napił, ale nie myślał o tych wszystkich rzeczach, bo się oparzył gorącym napojem.

Bywa.

— Daj moją kawę — odezwał się Charlie, na co Hamilton zakrztusił się kawą jeszcze raz. Chłopiec do tej pory był tak cicho, że Alex prawie zapomniał o jego obecności.

— Jesteś pewien? — zapytał w razie czego. — Bo mi się wydaje, że jednak jesteś za młody na kawę.

— I tak już ją kupiłeś, w-więc trzeba coś z nią zrobić — odparł wesoło Charlie.

Hamilton wzruszył ramionami.

— Ale żeby potem nie było płaczu, że niedobre — zaznaczył i podał mu kubek z cappuccino.

Chłopiec wypił bez wachania kilka łyków,  po czym na chwilę odsunął kubek od twarzy, robiąc wielkie oczy.

— I co, gorące? — spytał Alexander.

Charlie pokręcił głową.

— To jest l-lepsze niż kawa Johna — powiedział zadowolony i wypił jeszcze trochę.

— Kto to John?

— Brat — odparł obojętnym tonem chłopiec. — Który nie umie pilnować kawy.

Siedzieli chwilę w milczeniu, każdy pijąc swoją kawę. Alexander, zadowolony że chłopiec na razie nie sprawia dużych problemów, wyjął z torby zeszyt od starszego detektywa i automatycznie zaczął po raz setny czytać słowa, które znał już niemal na pamięć.

Wtorek, dwudziesty marca.

Przybyłem pociągiem do Baldwinsville, w sprawie spłonięcia domu państwa Seabury, fragmentów pobliskiego lasu oraz samych państwa Seabury i ich dzieci.

Taa, Aaron Burr na początku swojej kariery każdą sprawę opisywał sposobem dziennikowym. Przez to wprawdzie często ciekawiej się to czytało, ale czasem trudno było coś konkretnego znaleźć.

Teoretycznie nie powinienem być tutaj wezwany. Pożarami zajmują się strażacy, nie detektywi.

Słuszna uwaga, sir Burrito.

Ale tutaj wydarzyło się coś poważniejszego niż zwykły pożar.

Nie ma to jak trochę dramatyzmu w zapiskach.

Po pierwsze, wszystko wskazywało na to, że ten pożar nie wybuchł przez przypadek.
Ogień został przez kogoś podłożony.

Alexander miał już co do tego kogoś pewne podejrzenia, ale na razie były tylko przeczuciem. To za mało.

Po drugie...

Nagle Hamilton zorientował się, że Charlie nie siedział już obok niego, tylko biegł przed siebie, kubek po kawie zostawiwszy na ławce.

— Ej, zaczekaj! — zawołał, jednak spotkał się z brakiem reakcji. Rzucił zeszyt na ławkę obok chlebaka i poleciał za chłopcem.

Nie ma to jak łażenie po mieście z torbą pełną kartek, które cię nawet nie interesują, chociaż teoretycznie powinny — pomyślała dziewczyna, siedząca na ławce w parku.

(Nie, nie rozdawała ulotek o promocjach, ale blisko jesteś).

No, napatrzyłaś się na fontanny, teraz wracaj do roboty, leniu spasiony. — Podniosła się z ławki i skierowała się w stronę wyjścia z parku, gdy nagle coś małego i kolorowego przebiegło tuż obok niej, potrącając dziewczynę. Zamachała rękami, by utrzymać równowagę, przypadkiem upuszczając torbę z kartkami, które swoim zwyczajem rozsypały się po najbliższej powierzchni. (W tym przypadku na parkowej trawie i tak samo parkowej ścieżce).

— Kochaj życie, nananana — powiedziała ze zrezygnowaniem w głosie i zaczęła zbierać kartki, które tymczasem uznały, że fruwanie na wietrze jest wyjątkowo świetną zabawą.

— Cholera, przepraszam — odezwał się ktoś za nią. Odwróciła się gwałtownie.

Kilka metrów za nią stał jakiś chłopak (chyba mniej-więcej w jej wieku), nerwowo pocierając czoło. Uniosła brwi. Skądś go kojarzyła, ale nie wiedziała skąd.

Ach, to ten co krzesła wywracał. No proszę.

— Zdziwi się pan, ale nie tak mam na imię — odparła, kątem oka rejestrując dwie kartki wpadające do fontanny. — I nie jestem pewna, za co pan przeprasza, ale wybaczam.

— Za niego przepraszam — machnął ręką w stronę dzieciaka, który przed chwilą ją potrącił, a teraz wrzucał patyki do fontanny i śmiał się z tego jak znikają pod wodą.

— W takim razie jednak nie wybaczam. — Odwróciła się ostentacyjnie i wróciła do zbierania kartek.

— Nie to nie. Życzę najjaśniejszej pani powodzenia w zbieraniu śmieci. — Odwrócił się, udając że odchodzi.

— To nie są śmieci — obruszyła się, odwracając się z powrotem w jego stronę.

— Nie? — Podniósł jedną z kartek i zaczął czytać. Nagle spojrzał na dziewczynę, unosząc brwi.

— Szanowna pani raczy przypomnieć, jaki miesiąc teraz mamy?

Dziewczyna parsknęła śmiechem, wiedząc, co przykuło jego uwagę.

— Kwiecień, proszę szanownego pana.

— Czyli jednak pamięć mnie nie zawodzi.  To proszę mi wytłumaczyć... — Podszedł bliżej, wskazując na nagłówek. — Proszę mi powiedzieć, kto do licha ciężkiego robi zimowy bal w kwietniu.

— Moja rodzina — wzruszyła ramionami. — Taką tradycję sobie wymyślili, że co roku losują datę balu. W tym roku wypadło na kwiecień. I cóż, oto ja, roznosząca zaproszenia dla wszystkich.

— Głupie — odparł chłopak bez namysłu. — Nie prościej wysłać wszystkim zaproszenia pocztą? Albo napisać do nich na messengerze? I po co nazywać ten bal zimowym, skoro może wypaść kiedykolwiek?

— Proszę zwolnić, bo nie nadążam z odpowiedziami — dziewczyna uniosła ręce w obronnym geście. — Sama nie rozumiem tych tradycji, więc niestety nie wytłumaczę. A mój ojciec nie lubi zdawać się na pocztę ani na elektronikę. Uważa, że zaproszenie dostarczone osobiście jest bardziej uroczyste i tak dalej, więc wysyła się je tylko tym osobom które mieszkają dalej. — Przewróciła oczami. — Oczywiście kto musi poroznosić większość zaproszeń? Bo ty masz młode nogi i dużo wolnego czasu. Mhm, ta, mam tyIe wolnego czasu, że uczę się głównie w nocy, ale oczywiście tato, mogę poświęcić cały weekend na rozwożenie zaproszeń na bal. A potem i tak każdy przyprowadza jakichś swoich znajomych, którzy nie dostali zaproszenia, więc bywa wesoło. Dwa razy nawet skończyło się wzywaniem policji i raz straży pożarnej, a to tylko od kiedy pamiętam. Przynajmniej jedzenie zawsze jest dobre, no i na szczęście umiem tańczyć, więc się nie kompromituję.

Nieznajomy pokiwał głową, nieco oszołomiony nagłym rozgadaniem się dziewczyny.

— Szanowny pan chyba nowy w okolicy, bo Zimowy Bal Schuylerów to jedna z najbardziej znanych corocznych imprez — kontynuowała. Nagle coś nieco szalonego przyszło jej do głowy. — Może chciałby pan przyjść i zobaczyć jak to wygląda?

— Ależ oczywiście, proszę szanownej pani. Tylko kiedy to się odbędzie? — Spojrzał na trzymane w dłoni zaproszenie. — Aj, debil jestem.

— Ładne imię — odparła z kamienną twarzą.

— Dziękuję, dziękuję — pokłonił się, zdejmując z głowy niewidzialny kapelusz. — Szanowna pani pozwoli, ale muszę udać się w swoją stronę, bo czas nagli.

— Oooo nie, nie wymiga się pan. Proszę mi pomóc zbierać to wszystko.

Chłopak już miał coś odpowiedzieć, gdy nagle usłyszeli głośny plusk od strony fontanny, który na pewno nie został wywołany przez patyk.

— No i po co to zrobiłeś? — spytał Alexander, unosząc jedną brew.

— Żebyś n-n-nie musiał sprzątać t-tych śmieci — odparł Charlie, szczerząc się bezczelnie.

— Ale żeby od razu mój chlebak?

— M-mogłem sam wskoczyć. — Chłopiec wzruszył ramionami. — Cieszyłbyś się?

— Może.

Charlie zawrócił w stronę parku.

— Ejejej, kolego, nie mówiłem poważnie. — Alex złapał go za ramię i odwrócił w dobrą stronę. — Nie ma skakania do fontanny, rozumiemy się?

— Może.

Alexander zaśmiał się.

— Słuchaj, upiekło ci się, bo pieniądze miałem w kieszeni, a zeszyt leżał na ławce. Ale nie wrzucaj już moich rzeczy do fontanny, bo się wkurzę. Okej? Okej. To idziemy.

I spacerowym tempem poszli w stronę domu państwa Churchów, razem z ociekającym wodą chlebakiem. Alexander przeanalizował w myślach sytuację z parku i aż prychnął rozbawiony, gdy zorientował się, że nie poznał prawdziwego imienia dziewczyny od ''śmieci''.

Ani ona jego.

No to będzie zabawnie.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Punktualność to moja pasja co nie

Nie obiecuję, że kolejny rozdział będzie szybciej, ale powinno tak być – skończyły się wakacje i, o ironio, mam więcej czasu na pisanie

Także ten

Do zobaczenia za jakiś czas

W. Yrwij

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top