5. Tak jakby postrzelony

Alexander prawie wypluł ciastko na oszklony blat stolika. Przełknął ostrożnie to, co miał w ustach, a resztę schował do kieszeni z zamiarem wyrzucenia, gdy tylko wyjdzie. Smakowało tak, jakby wymieszać zgniecione muchy z karmą dla kota. A próbował kiedyś jednego i drugiego — stare czasy, dziwne czasy — więc smak niestety znał.

Dlaczego ludzie zostawiają takie wybryki piekarnicze na wierzchu?
To ewidentnie pułapka na biedne, bezbronne ofiary, które przychodzą w poszukiwaniu pracy.

Alex znajdował się właśnie w domu rodziny Churchów, którego adres podała mu miła pani z telefonu (a znaleźć ów adres pomogła — już mniej miła — pani z Google maps), dokładniej stał w czymś w rodzaju salonu, a jeszcze dokładniej obok kanapy. Drzwi mu przed chwilą otworzyła wysoka kobieta (jak wywnioskował — pani Church), której głos pasował do tamtej z telefonu, a teraz chłopak czekał obok już wspomnianej kanapy, aż również już wspomniana pani zaparzy w kuchni kawę dla siebie i dla niego.

Po jakichś dwóch minutach przyszła, niosąc dwie kawy. Na włosach miała ślad od mąki, jakby poprawiała fryzurę brudną od owej mąki ręką (co prawdopodobnie przed chwilą zrobiła). Może coś właśnie piekła, co by tłumaczyło intensywny zapach czekolady. Spojrzał przelotnie na ciastka na stoliku. Kobieta to zauważyła i lekko machnęła ręką, na szczęście odkładając wcześniej obie kawy na stolik.

— Och, poczęstowałabym pana czymś, ale w tej chwili mam tylko karmę dla papugi, a pan na papugę mi nie wygląda — zaśmiała się. — Normalne jedzenie dopiero się piecze.

Alexander odetchnął z ulgą. Dobra wiadomość: czyli jednak nie była to pułapka na bezbronne, niewinne ofiary, szukające pracy. Zła wiadomość: wyjaśnił się posmak much. Skrzywił się lekko.

— Mamo, wychodzę! — zawołał nagle ktoś z przedpokoju, a Alexander, wyrwany z mentalnego plucia karmą dla papugi, drgnął zaskoczony.

— Pewnie znowu idziesz do tej swojej Angeliny? — Uniosła brwi pani Church.

— To jest Angelica — poprawił ją młody chłopak (na oko trochę starszy od Alexandra), zagladając do pokoju. — I nie, idę tylko po coś do jedzenia, bo przez ten zapach ciastek zaraz umrę z głodu.

— Kup mąkę przy okazji — poprosiła kobieta i odwróciła się do Alexandra. — Przypomni pan, na czym skończyliśmy?

— Prawdopodobnie na początku — odparł Alexander, odsuwając  się od stolika, by przypadkiem nie sięgnąć po "ciastko". — Powinienem coś wiedzieć o tym chłopcu, którego mam pilnować? — spytał, uznając, że informacje o przeciwniku to podstawa. Pani Church ochoczo podjęła temat.

— Jak już panu mówiłam przez telefon, Charlie dopiero po wakacjach idzie do szkoły, więc nie będzie pan musiał pomagać w pracach domowych. Czytać i pisać już umie, ale koślawo, jak to dzieci w jego wieku, wie pan. Do tego trochę się jąka, głównie gdy jest zdenerwowany, więc proszę się wtedy z niego nie śmiać. Wprawdzie chodzę z nim do logopedy, ale niestety niezbyt mu się poprawia — westchnęła. — Ogólnie nie musiałby pan z nim zostawać bardzo często, tylko w co drugą sobotę, bo wtedy zarówno ja, jak i mąż jesteśmy w pracy, a mój drugi syn, John, którego pan przed chwilą widział, ma jakieś swoje treningi, więc nikt nie ma jak pilnować najmłodszego, rozumie pan. Wcześniej mieliśmy opiekunkę, ale niedawno wyszła za mąż i wyjechała ze stanu, więc, wie pan, zaczęliśmy szukać kogoś na jej miejsce.

— Mhm — Alex pokiwał ze zrozumieniem głową, chociaż połowa mowy pani Elizabeth Church przeszła mu przez głowę niczym armia piechoty, a następnie wyleciała uchem (już nie jak piechota, gdyż piechota z reguły nie lata), zostawiając parę najważniejszych informacji. Co druga sobota, nie trzeba dzieciaka uczyć, należy się śmiać z jąkania. Tfu, nie należy się śmiać z jąkania. Nie takie trudne. Nagle zorientował się, że go o coś zapytano.

— Przepraszam, może pani powtórzyć?

— Pytałam, czy mam zawołać Charliego, żebyście się poznali. W końcu to on jest głównym zainteresowanym.

— Niech będzie. To znaczy tak, oczywiście.

Kobieta wyszła na schody zawołać chłopca i wróciła, otrzepując włosy z mąki, jakby dopiero się zorientowała, że ma takową na fryzurze (zamiast się jej pozbyć tylko ją trochę rozprowadziła, ale Alexander uznał, że przemilczy ten fakt).

Nagle usłyszał ze schodów tupanie i po chwili do pokoju wpadł jasnowłosy chłopiec, na oko w wieku siedmiu lat. Albo ośmiu. Lub sześciu. Niech to piorun strzeli, Alex nigdy nie był za dobry w ocenianiu wieku. W każdym razie dzieciak był poniżej dwudziestki.

Chłopiec podszedł do Alexandra i zmierzył go spojrzeniem podobnym do tego, którym Alex zwykle patrzył na menu w nowo poznanym miejscu, i podszedł do niego, zatrzymując się w niewielkiej odległości. Alexander poczuł się nieco nieswojo. Nie lubił czuć się jak menu. Do tego ten dzieciak wyglądał, jakby chciał wyzwać go na pojedynek za wtargnięcie na swój teren.

— Cześć, je-jestem Charlie — powiedział chłopiec zamiast tego i wyciągnął rękę. Chociaż rzeczywiście trochę się jąkał, nie brzmiało to zbyt niepewnie, pewnie przez te małe pioruny w oczach.

— Alexander — Alex podał rękę Charliemu (musiał do tego nieco przykucnąć), jednak tamten, zamiast ją złapać, ułożył swoją dłoń w kształt pistoletu i skierował na brzuch Alexandra.

— Pif paf, już nie żyjesz!

— O cholera — Alexander przewrócił się na dywan, uważając, by nie trafić w oszklony stolik.

— Trupy nie przeklinają — zauważył Charlie i wybuchnął śmiechem. — No i co, wygrałem!

— Nieprawda — odparł z podłogi Alex.

Chłopiec przestał się śmiać.

— Ja-jak to?

— Widzisz, ja pierwszy się przewróciłem. Czyli wygrałem.

— Nie. — Charlie położył się na dywanie. — Teraz wygrałem!

— No niech ci będzie — westchnął Alexander zrezygnowanym tonem. Ach ta dzisiejsza młodzież, nawet przegrywać nie umie.

— Wiem, że dobrze się bawicie, ale musimy jeszcze coś z panem Hamiltonem ustalić — wtrąciła znaczącym tonem pani Church.

Alex podniósł się z dywanu, myśląc, że on to tak nie do końca dobrze się bawi, w końcu właśnie go zastrzelono. Charlie spojrzał na niego jednym okiem, dalej leżąc na podłodze. Alexander mógłby przysiąc, że w oku chłopca przelotnie mignęło zdziwienie i jakby niepokój, szybko zastąpione wesołym błyskiem (w każdym razie nieco weselszym niż przed chwilą). Nie spodziewał się najwyraźniej, że ktoś spróbuje kwestionować jego wygraną. Ze mną nie tak łatwo, zaśmiał się grobowo w myślach i usiadł na kanapie. Jak ustalać, to ustalać.

— Więc akceptujesz tego pana czy ma sobie iść? — zwróciła się kobieta do syna.

Charlie obrzucił Alexandra uważnym spojrzeniem, przez co ten znowu poczuł się jak jakieś menu.

— L-lubisz spacery? — zapytał chłopiec poważnym tonem.

— Spacery? Nawet lubię, byle nie podczas śnieżycy lub ataku zombie — odparł Alex. — A ty?

— Bardzo! — zawołał Charlie i jednym ruchem podniósł się z dywanu. — Pójdziemy do parku. Mo-może zostać — ostatnie zdanie skierował do swojej mamy, która zaśmiała się na ten jego nagły entuzjazm.

— Dobrze, dobrze, pójdziecie do parku, ale nie dzisiaj. Więc zostaje pan u nas? — zwróciła się do Hamiltona.

Nie mam chyba wyboru, pomyślał Alex, a na głos powiedział — Tak. Sądzę, że tak. To kiedy mam przyjść następnym razem?

— Pójdziemy d-d-do parku? — spytał Charlie.

Pani Church spojrzała na Alexandra.

— Może pójdzie pan z nim do parku, już w przyszłą sobotę — zaproponowała. — On tak lubi spacery, wie pan.

— W takim razie pójdziemy do parku — stwierdził Alexander, w myślach przeszukując mapę miasta, w poszukiwaniu najbliższego parku.

— Washington Square Park może być? — spytał chłopca.

— Pójdziemy do parku! — ucieszył się Charlie i zaczął biegać wokół fotela Alexandra.

— Tak, pójdziecie do parku. Charlie, skarbie, pójdziesz proszę zobaczyć, czy Argo nie wyszła przypadkiem z klatki? Argo to nasza papuga — wyjaśniła Alexandrowi.

— Głupi ptak — mruknął chłopiec i wybiegł z salono-jadalnio-czegoś.

Alexander i pani Church ustalili ostatnie szczegóły (godzina, wysokość wynagrodzenia i tak dalej), a gdy skończyli, kobieta chciała odprowadzić go do drzwi, ale nagle pociagnęła nosem, zawołała coś w rodzaju moje ciastka! i pobiegła do kuchni, więc Alexander odprowadził się sam. W sumie zostałby na ciastka, ale wciąż miał w ustach smak gniecionych much.

To będzie... ciekawe doświadczenie, pomyślał, wracając do domu.

— Ty co?

— No przecież mówię, głuchoto. Pracę drugą znalazłem. Ale nie mów o niej nikomu, proszę.

— Człowieku, przyjacielu, idioto, ty kiedykolwiek odpoczywasz? — Głos Nathaniela Pendletona wydawał się aż wychodzić z telefonu.

— Tak — Alexander zerknął na kalendarz, wiszący na ścianie w jego pokoju. — Na przykład teraz. I w nocy. Pewną część nocy. I gdy w agencji nic się nie dzieje, czyli ostatnio irytująco często, to już nie to co w zeszłym październiku. Ale powiem ci, że chyba niezłą tą pracę znalazłem, chociaż coś mi tu śmierdzi...

— Może czas się umyć?

— Nie w ten sposób, kretynie. Coś mi się nie zgadza, bo za łatwo mnie przyjęli. Nie żebym się bardzo dziwił, w końcu to ja, co nie, ale jednak nawet niezbyt się przejęli tym, że pełnoletni jestem jedynie rocznikowo. Ja już nie wiem, dokąd ten świat zmierza...

— Słuchaj, spójrz na to tak — przerwał mu Pendleton. — Może i nie do końca uważam to za dobry pomysł, ale... Potrzebujesz pieniędzy?

— No, niby tak. Nawet nie niby.

— Znalazłeś pracę, w której możesz zdobyć te pieniądze?

— Tak, ale...

— To nie marudź. Chyba, że wolisz iść na budowę i użerać się z robotnikami, przy okazji obrywając w głowę betoniarką.

— Betoniarka mnie przekonała, wiesz. Ale potem, jeśli ta rodzina okaże się handlarzami organów, zastrzegam sobie prawo do powiedzenia "A nie mówiłem?".

— Stary, jeśli cię sprzedadzą na części, to już raczej nic nie powiesz, ale dobra. Nie do końca ogarniam, czy ty w końcu chcesz tam pracować, ale może przestań od razu snuć teorie spiskowe o dopiero poznanych ludziach.

— Powiedział człowiek z wymyśloną fobią społeczną.

— O przepraszam bardzo, wszystkie moje fobie są prawdziwe — oburzył się Pendleton.

— Taa, a ja jestem sekretarzem skarbca. Nath, nie ma czegoś takiego, jak panizdziwnymioczamipracującawsklepiefobia. A nawet jeśli jest, to nazywa się mądrzej.

— Alexander, ty nie umrzesz śmiercią naturalną — stwierdził Nathaniel z udawanym dramatyzmem, po czym rozłączył się, by dodać swoim słowom jeszcze trochę dramatyzmu.

Alex zaśmiał się i odłożył telefon na parapet. Nathaniel Pendleton był jedną z tych osób, z którymi wolał rozmawiać na głos niż pisać wiadomości, nie tylko przez śmieszny głos przyjaciela (chociaż to był jeden z głównych powodów). Rozmawiając z nim zwykle nie czuł tej presji, która pojawiała się przy większości osób. Wiedział, że mógłby zadzwonić do niego nawet w środku nocy.
To znaczy, zadzwonić mógł, ale w odpowiedzi usłyszałby przekleństwa i dźwięk zakończenia połączenia.
Pendleton zbyt cenił własny sen, żeby wysłuchiwać o trzeciej w nocy alexandrowych teorii spiskowych na temat kolejnego sezonu Sherlocka.

Za to rano zawsze oddzwaniał, albo przynajmniej wysyłał wiadomość, że o co do jasnego halibuta znowu chodzi (w efekcie stając się chodzącą encyklopedią teorii spiskowych).

Zaś Alexander udzielał — teoretycznego — wsparcia psychicznego przeciwko paniom-z-dziwnymi-oczami-które-pracują-w-sklepie i w ten sposób się jakoś wyrównywały rachunki.

Podłączył telefon do ładowania i korzystając z niedzieli poszedł uzupełniać braki snu (kiedyś trzeba, a w agencji się nie da — zawsze akurat ktoś potrzebuje kawy, herbaty lub przyniesienia teczki z drugiego końca budynku).

— No proszę, czy mnie oczy nie mylą? — spytał drwiąco Burr, gdy następnego dnia Alex przyszedł do pracy. — Alexander Hamilton minutę przed czasem! Może mamy dzisiaj jakieś święto, o którym zapomniałem?

— Gdyby było święto, to by mnie tu nie było — odparł Alexander, zamykając za sobą drzwi i ostrożnie rzucając chlebak pod ścianę.

— Słuszna uwaga. To co cię sprowadza tak wcześnie? Bo zakładam, że nie chęć bycia wzorowym pomocnikiem.

— Byłbym wcześniej, sir, gdyby nie ta cholerna...

— Nie choleruj — rzucił Burr, słuchając Hamiltona jednym uchem, a drugim nasłuchując, czy to już ta stacja radiowa, którą zawsze włączał. Czasami, gdy dużo siedział w gabinecie, zostawiał grające radio na cały dzień. Alexandra to momentami denerwowało. Ile można słuchać reklam suplementów diety.

— ...cholerna kontrola. Chciałem zadać panu parę pytań, co do tego pożaru w Baldwinsville. Otóż...

— Tak?

Otóż według tego, co pan napisał w tamtym notesie, nikt nie przepytał sąsiadów ani w ogóle nie poszedł do pobliskich domów. Dlaczego? — przekrzywił głowę, w oczekiwaniu na odpowiedź.

— Mhm, dobrze. Tylko uważaj.  — Burr  zastanowił się chwilę i przełączył stację. Z radia popłynęła żwawa melodia czegoś w rodzaju skrzypiec. Starszy detektyw pokiwał głową zadowolony.

— Sir!

— Nie zagłuszaj Vivaldiego — pouczył go szef.

Alexander podszedł do radia i brutalnie ściszył dźwięk do minimum słyszalności.

— Sir, dlaczego w Baldwinsville nikt nie poszedł przepytać mieszkańców? To przecież podstawa, nie dziwię się, że pan nie zakończył tej sprawy.

— Właśnie, co do tego... Chyba będziesz musiał to na dzisiaj odłożyć, potrzebuję trochę twojej pomocy w czymś innym. — Burr odsunął Alexandra od radia i trochę je podgłośnił.

— Unika pan tematu, bo mam rację — zirytował się chłopak. — Dlaczego nikt nie przepytał choćby sąsiadów Seaburych?

— Państwo Seabury nie mieli sąsiadów, dom stał na uboczu.

— Uch, dobrze pan wie, co mam na myśli. Dlaczego nikt nie poszedł zapytać ludzi mieszkających w pobliżu, czy coś wiedzą? Przecież to...

— Słuchaj — przerwał mu Burr. — Skoro tak ci zależy, by wytknąć ten błąd. Panowała panika i nikt nawet nie pomyślał, żeby przepytać mieszkańców. Byłem wtedy młody, początkujący. Mówiłem ci już, że teraz przeprowadziłbym to inaczej.

— Mimo wszystko nie dziwię się, że wtedy panu nie poszła sprawa.

— Zostawmy to już — uciął starszy detektyw. — A wracając do "potrzebuję trochę twojej pomocy": czytałeś tamte akta sprawy Charlesa Lee, prawda?

— Czytałem — burknął Alex. — To ten marny morderca, co go niedawno za dobre sprawowanie wypuścili. Co z nim? Nie żyje czy zabił kogoś? Trzeba go znaleźć i śledzić?

— Nie powiedziałbym, że taki marny. Ale nie o to chodzi. Nie, nikogo ostatnio nie zabił, z tego co mi wiadomo, a wierz mi, wiedziałbym. Po prostu jego akta wymagają uaktualnienia i uporządkowania. Trzeba dodać informacje o jego pobycie w więzieniu, na podstawie tego raportu — starszy detektyw wskazał na mały stosik kartek na biurku — i włożyć wszystko porządnie w foliowe koszulki. I to jest właśnie twoje zadanie na dzisiaj.

— Papierkowa robota... — Hamilton nieco oklapł.  — Na pewno to ja mam to zrobić? Serio nie mamy żadnej księgowej czy czegoś takiego? Czy nie możemy tego chociaż wcisnąć nowemu? Albo pani Eacker?

— Odpowiadając kolejno: tak, mamy ale jest na zwolnieniu lekarskim, nie, nie. Narzekałeś na nudę, czyż nie? To masz teraz zajęcie. Jeśli to cię pocieszy, ja też mam dosyć sporo papierów do uzupełnienia, dlatego poprosiłem cię o pomoc. Wszystko jasne czy potrzebujesz instrukcji obrazkowej?

Alexander pokiwał głową, że wszystko jasne, zgarnął potrzebne kartki, z półki wziął "teczkę Lee" i usiadł z tym przy swoim biurku, odkładając wszystko na blat tylko trochę głośniej niż było trzeba. W gruncie rzeczy czytanie raportu o mordercy, nawet marnym mordercy, może być ciekawe, a na pewno ciekawsze niż noszenie kawy. Byle się wyrobić w jeden dzień.
Przejrzał pierwsze strony raportu i zaczął podkreślać istotniejsze informacje, a z radia płynęła (jak powiedział mu szef ) Trio sonata in D minor cośtam-cośtam-nazwa-długa-jak-jakiś-płetwal (gdy Burr wyszedł do toalety, Alexander skorzystał z okazji i przyciszył dźwięk o połowę).

Można powiedzieć, że ten dzień już do końca minął całkiem spokojnie.

— Sir?

Och, zaraz, jednak nie.

Starszy detektyw oderwał wzrok od komputera (na którym już od kilku minut grał w Sims 3).

— Skończyłeś już?

— Nie, sir. — Alexander podszedł do biurka szefa, podtykając mu pod nos jedną z kartek. — Co Charles Lee robił trzy lata temu na wiosnę?

— Dlaczego pytasz? — detektyw zmarszczył brwi.

— Co Charles Lee robił trzy lata temu na wiosnę? — powtórzył Hamilton.

— I kto tu jest czyim pomocnikiem? — spytał Burr żartobliwie. — No dobrze, dobrze, nie patrz już tak na mnie. Nie ma tego w papierach?

— Nie ma, wszystko zaczyna się od zabicia Johna Jaya w wakacje, trzy lata temu. Co Lee robił wcześniej?

— A licho wie, podobno siedział na urlopie we Francji i wszystko wskazuje na to, że tak było. Dlaczego pytasz?

Hamilton zastanowił się przez chwilę, po czym potrząsnął głową.

— Nieważne. A na pana miejscu nie nazwałbym postaci z gry imieniem z uniwersum Marvela, wie pan, oni lubią ginąć.

Burr spojrzał na niego groźnie i zminimalizował okno z grą.

— Nie patrzy się przełożonemu w komputer, chłopcze.

— Dobrze, już dobrze — Alex uniósł obronnie ręce (przy okazji trafiając się kartką w ucho) i odszedł do swojego biurka.

I od teraz już naprawdę dzień minął zupełnie spokojnie (nie licząc drobnego incydentu z kawą Alexandra, która przypadkiem wylała się na przechodzącego obok niego Tadeusza Kościuszko, ale to nieistotne. Tak samo jak herbata Tadeusza, która potem — niechcący, przysięgam ci, Olexander — wylała się na Alexa).

Gdy wieczorem Hamilton wrócił do domu ręka go bolała od oparzenia herbatą, więc dobił ją jeszcze dopisaniem kilkunastu akapitów do pewnego dokumentu tekstowego na komputerze i dopiero wtedy uznał, że dzień zakończył się bez większych strat. Zawsze mogła się na niego wylać zupa, a to by była tragedia dla jego kurtki.

Swoją drogą, pomyślał, tyle razy musiałem dzisiaj powtarzać co mówię, że chyba jednak jestem durną papugą. A co do pewnej papugi i jej właściciela, jako pogodynka wydarzeniowa przewiduję, że następny weekend będzie dosyć... interesujący.

Los, szykując sobotnie wydarzenia, pomyślał to samo.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Hej hej hej hej!

(Nie, nie śpiewam Helpless.
Ani Sincerely, me.
Ani tym podobnych sokołów.
Tylko się witam).

Uważaj, bo się jeszcze zapowietrzysz. Moja kolej na notkę.

Ekhem.

Nigdy nie próbujcie karmy dla papug.

I tyle ode mnie (i pamiętajcie, że ja widzę te wszystkie śmiechy z opiekunowania i zapamiętałem wasze nazwy :>)

(Nie no, nie zapamiętałem).

A. Ham

Ja tylko powiem jeszcze, że słuchanie na przemian Falsettosa i Be More Chill (tak, do pisania o jakimś musicalu zawsze słucham innych) chyba dziwnie wpływa na rozdział.

W. Yrwij

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top