1.
Kilka miesięcy wcześniej...
Trzasnęłam drzwiami, aż zatrzęsły się framugi. Pobiegłam prosto. Przed siebie. Wbiegłam między drzewa. Podniosłam ociężałą głowę do góry wpatrując się w kołyszące się na wietrze zielone korony i odganiając od siebie obawy i zmartwienia, które ostatnio cały czas zataczały nade mną złowrogie kręgi dzień i noc jak sępy. Te, które w ostatnich tygodniach nawet na chwile nie chciały dać mi o sobie zapomnieć. Domagały się poświęcenia im uwagi, której wtedy nie potrafiłam i nie chciałam skupić wokół nich-jak dzieci sąsiadów, którymi opiekowałam się w zeszłe wakacje zaledwie rok temu.
Nabrałam tempa. Płuca napełniłam powietrzem nasączonym wilgocią mchów porastających podłoże i pnie. Co uwielbiałam w lasach? Chyba wszystko. Szum liści. Wolną przestrzeń niezagospodarowaną przez destrukcyjną działalność człowieka wobec wszechogarniającej tutaj natury. Ciszę, którą przerywają jedynie odgłosy ptaków. Spokój, którym emanuje to magiczne miejsce dzięki braku ludzkiej ingerencji. Dzikość i chaos, które są poniekąd nieodłączną częścią mojej natury.
Zdradzają mnie moje wiecznie rozczochrane, długie, blond loki, których nie sposób ogarnąć. No cóż... kiedyś walczyłam z tym aspektem odzwierciedlającym moją osobowość, który z czasem stał się nieodłączną częścią mnie. Tak więc moje włosy, jak i również zielony to moje znaki rozpoznawcze. Dlaczego zielony? Odpowiedź jest całkiem prosta. Ja już jako sześciolatka, gdy inne dziewczynki w wyobrażeniu będące księżniczkami nosiły róż staczałam bitwy na słowa z moją mamą, aby ubierać się od stóp do głów w moim ulubionym kolorze. Może to przez sentyment do żółwia, którego miałam i nad którym opieka przysporzyła mi tyle radości. Kochałam go, mimo, że Teodor ograniczał swój monotonny żółwi żywot jedynie do jedzenia i spania. To upodobanie odbiło się także na moim żywieniu. Byłam dość dziwnym dzieckiem pod tym względem. Z uśmiechem na mojej pucołowatej buzi jadłam kremy z brokułów, kiszone ogórki, czy nawet szpinak. Tak, wiem niebywałe. Dzieci zwykle zwracają większą uwagę na manualny aspekt, niż smak posiłku.
Zabrakło mi tchu, więc przycupnęłam na dużym pniu ściętego drzewa. Zwilżyłam językiem popękane i suche wargi. Słońce, które raziło mnie w oczy znajdowało się na najwyższym możliwym punkcie na sklepieniu nieba, które miało dzisiaj wyjątkowo intensywną barwę. Oszacowałam godzinę i stwierdziłam, że po raz kolejny straciłam poczucie czasu, co mi się dość często zdarzało.
,, Chyba się starzeję " - pomyślałam. Jakiś czas temu w jakiejś gazecie przeczytałam, że im człowiek jest starszy, tym jego czas szybciej płynie. Mój czas przyspiesza z każdą sekunda ja zastanawiam się: ,, Czy może osiągnie on maksymalną prędkość a następnie zatrzyma się szybciej niż mi się wydaje? ". Prędzej czy później piasek i tak spocznie co do ziarenka na dnie klepsydry. To jest nieuniknione. Właściwe pytanie brzmi: ,, Kiedy? ". W przypadku wielu ludzi następuje to nagle, bez ostrzeżenia, a ta chwila ma bardzo silny wpływ na innych, którzy znajdują się dostatecznie blisko. Moja mama była zbyt blisko... Teraz ona ulega samozniszczeniu...
Ostatnio stojąc w progu kuchni słyszałam, jak prowadziła żywy dialog (z mojej perspektywy raczej monolog) z na wpół opróżniona butelką czerwonego, wytrawnego wina: ,, Współżycie powinno być ściślej związane ze współumieraniem. Skoro byliśmy jednością kontynuowanie życia stanowiąc tylko pół pożądanej całości jest cholernie bez sensu." – wypowiedziała te słowa z gorzkim uśmiechem na ustach. Trzęsły jej się ręce. Być może przez wypity alkohol lub może szloch, który właśnie wstrząsnął jej piersią. Siedziała wpatrując się pustym wzrokiem w okno przy stole z jesionu. Wycofałam się cicho mając nadzieję, że drewniana podłoga nie zaskrzypi pod ciężarem moich bosych stóp...
Stół był owocem pracy mojego już nieżyjącego już dziadka i podobno pierwszym meblem , który znalazł zastosowanie w ,, nowym "domu. Budynek był remontowany ponad dwa lata przez tatę i wspomnianego wcześniej dziadka, kiedy rodzice mieszkali jeszcze w Warszawie, w jakimś zatęchłym bloku, gdzieś na Mokotowie. Kupili go mimo tego, że wiele osób odradzało im to ze względu na to, że wymagał pracochłonnego remontu i sporych kosztów oraz był bardzo sędziwą konstrukcją. Znajdował się w pięknym, choć odludnym miejscu w pobliżu lasu. Był on duży dwupiętrowy, zbudowany z białego drewna z werandą, na której często po ukończeniu odnowy siadywali z wieczorami na dwóch bujanych fotelach, żeby odpocząć i w ciszy słuchać cykania świerszczy ukrytych w wysokiej murawie. Pamiętam słowa mojego taty na tyle dobrze, że echo jego głosu wciąż odbija się w mojej głowie: ,, Wydawać by się mogło, że nigdzie nie ma tak zielonej trawy jak tu... "
Wstałam i udałam się w kierunku, z którego przybiegłam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top