2. Przypadki nie istnieją. Nic nie dzieję bez przyczyny.
[17 grudnia 2016]
__________________
Było ciepłe lato, choć czasem padało... wróć, nie padało. W klimatach podzwrotnikowych, czyli pustynnych to prawdziwa rzadkość. Narzekała na to zdecydowana większość nielicznej populacji miasteczka Jasper, lecz ja, Charlie, oczywiście miałam o tym odrębne zdanie. Od kilkunastu dobrych lat uważałam, że urodziłam się w nieodpowiedniej strefie klimatycznej (mimo iż była to strefa umiarkowana ciepła). Odkąd pamiętam byłam zmarzluchem, nie ważne: czy lato czy zima, mi nigdy nie było dość ciepła.
Z poczuciem upośledzonej termoregulacji, a nawet zmiennocieplności, wieść o przeprowadzce w cieplejsze rejony świata była dla moich uszy niczym chóry aniołów. Choć nie przysłaniało mi faktu emigracji mojej rodziny w celach zarobkowych i ''szansy na lepsze życie w USA''. Co z tego, że przeprowadziliśmy się niemalże bezludne miejsce na końcu świata, nie wiadomo gdzie. Szczerze miałam gdzieś czy przeniosę się do Chorwacji, Sydney, Afryki czy Merkurego. Cieszyłam się, że w końcu będzie mi ciepło. Ciepło równało się - jest mi dobrze.
Jasper. Nareszcie moje palce przestały być wiecznie lodowate, na myśl przywodząc dotyk dementora, na który często narażałam członków rodziny poprzez dotykanie policzka ofiary zewnętrzną częścią dłoni. Za każdym razem ta sama satysfakcjonująca reakcja- wzdrygnięcie się ze strachu, syk i oburzenie.
Westchnęłam nostalgicznie. To były wspaniałe czasy. Chłodne i zapomniane. Teraz moje dłonie były już gorące i spocone. Serce pracowało na najwyższych obrotach, płuca starały się ochłodzić przegrzany organizm. Nie ma to jak jazda na rowerze po pustyni, nie ważne o jakiej porze!
Po niecało godzinnej jeździe dojechałam do opuszczonego magazynu. Magazynu? Hangaru? Nie znałam się na tym, ale miejsce to było opustoszałe. Konstrukcja była lekko pordzewiała, wiele szyb zostało wybitych a kilka blach z dachu zdmuchnął pustynny wiatr. Wszystko było pokryte warstwą wiecznego kurzu, który mi w żaden sposób nie przeszkadzał.
Całe szczęście nie byłam perfekcyjną panią domu i taki stan rzeczy taki tam zastałam, w pełni mi odpowiadał. Bałagan taki, że nie warto go sprzątać- rzeczy prowadzą koczowniczy tryb życia, a po kątach wynalazły już pierwotne rolnictwo. W magazynie czułam się jak we własnym pokoju (może pomijając fakt, że u siebie nie musiałam uważać na grzechotniki... chociaż kto tam wie?)
Zatrzymałam rower hamując ostrożnie by nie wzbić tabunu kurzu. Rozejrzałam się dookoła i uśmiechnęłam się smutno. Pusto tu jak na dodatkowych zajęciach matematyki. Krajobraz miał w sobie wiele magii. Był groźny: jałowy, kamienisty i niesprzyjający organizmom żywym. Jedno mu jednak przeznacz było- był przepiękny. Pustkowie skąpane w złotym słońcu, warstwowo pasiaste góry i pomarańczowo-czerwone piaskowce na suchej spękanej ziemi. Ach, gdziekolwiek bym się nie położyła i grzała w tych boskich promieniach byłoby mi dobrze. Mogłabym się prażyć i topić, a byłoby mi dobrze. Nawet teraz, kiedy czułam sprzeciw organizmu. Całe szczęście rower obładowany miałam butelkami wody, więc o odwodnienie nie musiałam się martwić.
Spojrzałam na hangar. Ciekawe czy był na sprzedaż? Lecz chyba o jego istnieniu nie wiedział nikt prócz mnie i jaszczurek. Zupełnie tak jakby było to miejsce oderwane od rzeczywistości. Ciekawe ile by mógł kosztować taki stary hangar i jego renowacja? Z drugiej strony po co mi się martwić o pieniądze. Pieniądze nie grają roli jeśli jest się szczęśliwym. A ja właśnie taka byłam. Całymi dniami mogłam pławić się w cudownych promieniach słońca, szczególnie kiedy jeździłam na rowerze przez kompletne wypizdowie całkowicie sama. Tak... sama. Prócz rodziców, psa i przyjaciółki oddalonej o ocean nie miałam tu nikogo. Lecz nie przeszkadzało mi to. Przyzwyczajona byłam stronić od ludzi, gdyż nieprzyjemnie sytuacje, których doświadczyłam w szkole nauczyły mnie- by nie ufać nikomu. A jeśli już, to po czasie, najlepiej paru lat. Westchnęłam. Niestety jeśli człowiek żyje w błogiej nie świadomości zbyt długo i wtem, nagle, niespodziewanie parzy się o jeden raz za mocno... będzie już uważał. Cóż, popełnianie błędów nie jest złe, złe jest ich powtarzanie i tym też się teraz kierowałam.
Ściągnęłam z uszu słuchawki i kask z głowy. Wprowadziłam rower do magazynu, jak zwykle udając się do tej samej części magazynu co zawsze. Wchodziłam tyłem, omijałam największe zbiorowiska złomu i trafiałam do swej oazy spokoju. Ma świątynia dumania, gdzie mogłam w spokoju odrabiać lekcje, odpoczywać, rysować, czytać książki. Tak samo miało być i tym razem, gdyby nie...
Zamarłam w pół kroku i obróciłam się powoli głowę, gdyż dostrzegłam kątem oka olbrzymi cień. Czas się jakby zatrzymał.
_________________________________________
* myślę, że reakcja z gifa pasuje bardzo Charlie, o czym przekonacie się w Rozdziale 3 XD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top