9. Historia Rosemary.

Trochę oszołomiona jego szybkością, opuściłam gabinet. Zanim zdążyłam mrugnąć, światło za mną zgasło, a kinkiety na korytarzu ponownie rozbłysły.

Frankie stał przed portretem, który wisiał najbliżej gabinetu. Był zapatrzony w namalowaną na nim rudowłosą kobietę w złotej sukni. Nawet w tym świetle wyraźnie było widać podobieństwo pomiędzy mną a nią.

– A więc to jest Rosemary?

– Tak. – Na jego twarzy rozkwitł delikatny uśmiech. – Była najpiękniejszą dziewczyną w całym Dark Villey, jeśli nie w całej Anglii. Miała serce ze złota, nie skrzywdziłaby nawet muchy, a jej szlachetności i odwadze nie dorównywali najznamienitsi rycerze.

– Kochałeś ją – wtrąciłam, patrząc na niego z ukosa.

– I to mocno. Nigdy wcześniej ani później nie spotkałem nikogo równie wyjątkowego jak Rosemary. Lecz kiedy nasze losy się splotły, zrozumiałem, że ściągnąłem na nią olbrzymie niebezpieczeństwo, w końcu jestem przeklęty...

– Wcale nie.

– Ależ tak – uciął. Westchnął głośno, a w tym westchnięciu wyczułam niewyobrażalny ból. – Chcesz poznać jej historię?

– Choć domyślam się, że nie będzie szczęśliwego zakończenia, to tak, chcę usłyszeć, co się z nią stało.

– W porządku.

Wycofał się kilka kroków i usiadł na drugim stopniu schodów prowadzących na górę. Po krótkim zastanowieniu dołączyłam do niego. Oparłam się plecami o drewnianą poręcz, a Frankie wciąż patrzył na portret Rosemary. Zaczął opowiadać z widocznym zaangażowaniem:

***

Był 13 marca 1675 roku, dzień moich dziewiętnastych urodzin. Wystawny bal, który wówczas wyprawiono, był moim pierwszym od ponad roku – z powodu przemiany i mojego nieprzewidywalnego zachowania, Jonathan bał się urządzać jakiekolwiek przyjęcia, dlatego nie obchodziłem najważniejszych w życiu, osiemnastych urodzin. Wiele osób, w tym część służby, której nie odprawiono i wdrożono w moją tajemnicę, wątpiło w to, czy dam sobie radę. Według nich nie byłem jeszcze gotów, aby wyjść do ludzi, móc z nimi tańczyć i rozmawiać o polityce. Choć nigdy nie przyznali mi się do tego w cztery oczy, najbardziej bali się tego, że w środku przyjęcia odezwie się moja dzika natura i kogoś zamorduję. Mimo to, postanowili mi zaufać. I ku zdumieniu wszystkich, poradziłem sobie niesamowicie z tak ogromną presją. Nikt nie zauważył, że cokolwiek jest ze mną nie tak.

O tak, ten bal zapamiętałem na zawsze. Nie przez okazję, lecz przez piękną, rudowłosą pannę o brązowych oczach, która skradła moje serce.

Miała na imię Rosemary i pochodziła z uznanego rodu Catwallów zamieszkującego Dark Villey od dwóch pokoleń. Te uroczo zaróżowione policzki, falujące włosy opadające kaskadami, sięgające połowy pleców, delikatna i blada jak papier skóra... Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, czułem, że nie będę w stanie przestać o niej myśleć.

Stałem wówczas przy schodach, witając przybywających gości. Rosemary błąkała się po całym ogrodzie, choć drzwi były wyraźnie otwarte, a ja znajdowałem się zaledwie kilka metrów od nich.

Weszła do środka w ślicznej, miodowej sukni, obszytej milionem drobnych brylantów, które w świetle świec sprawiały, że otaczał ją niesamowity blask. Jej ramiona okrywał woal, który połyskiwał równie bardzo jak suknia. Na szyi lśnił łańcuszek, a uszy zdobiły kolczyki ze szczerego złota. Włosy koloru ognia spięła w zgrabny kok na czubku głowy, jednak z tyłu zwisał jeden, zbuntowany kosmyk. Pasjonowała ją moda francuska, szyjąc swoje suknie wzorowała się na strojach, które zakładały damy na dworze Ludwika XIV. Dlatego wyróżniała się pośród tłumu, a inne kobiety plotkowały o niej przy każdej okazji – powszechnie uważano, że panny z bogatego rodu powinny ubierać się w podobnym stylu jak reszta szlachty, nie tolerowano odchyleń. Gdyby nie uroda Rosemary, jej reputacja byłaby zapewne bardzo niska.

Podeszła do mnie, biorąc mnie za lokaja, i powiedziała:

– Przepraszam, paniczu!

Uśmiechnąłem się przyjaźnie i ukłoniłem, jak przystało na dżentelmena.

– Tak jest, madame?

– Czy mógłby mi szanowny pan wskazać drogę na bal?

– Naturalnie. Tak piękną panienkę mogę odprowadzić choćby pod same drzwi – zaoferowałem się i podałem jej rękę.

Przestała skubać brzeg jedwabnej rękawiczki i chwyciła moją dłoń odrobinę niepewnie. Delikatnie się zarumieniła, ale była zbyt przejęta tym, że o mały włos nie przybyła za późno, by cokolwiek powiedzieć.

Zaprowadziłem Rosemary aż do sali balowej, tak jak obiecałem. Podziękowała mi i zwinnie wmieszała się w tłum, czekający na pierwszy utwór, a ja, choć poszedłem na piętro po Jonathana, by wreszcie zacząć, nie spuszczałem mojej piękności z oczu. Dzięki swojej umiejętności zobaczyłem, że panna Catwall zdobyła dość duże zainteresowanie wśród pozostałych gości płci męskiej. Nic dziwnego, skoro wyglądała jak ognistowłosy anioł. Postanowiłem zdobyć ją, za wszelką możliwą cenę.

Jakież było jej zdziwienie, kiedy dowiedziała się, że jestem księciem! Gdy wraz z kuzynem stanąłem na podwyższeniu w rogu sali, Jonathan przedstawił mnie, złożył życzenia i zaczęliśmy bal. Potem, zgodnie z zasadą, wszedłem na parkiet. To ja zaczynałem tańce, a że nie miałem jeszcze żony czy chociażby narzeczonej, musiałem wybrać partnerkę, z którą zatańczę, spośród dam na sali. Choć w pierwszej linii było wiele pięknych dam, i tak rozejrzałem się za Rosemary. Stała w głębi tłumu, obwiniając się za to, że nie potrafi przebić się do przodu, by być kandydatką do pierwszego tańca. Zdziwiła się jeszcze bardziej, kiedy dwóch mężczyzn stojących przed nią rozstąpiło się, aby zrobić dla mnie przejście.

– Uczynisz mi ten zaszczyt i zechcesz ze mną zatańczyć? – zapytałem, wyciągając zachęcająco dłoń. Zdecydowanie chwyciła ją i dała się pociągnąć na parkiet. Być może to moje spojrzenie sprawiło, że przestała się bać.

Widząc szeroki uśmiech na jej twarzy, od razu wiedziałem, że to nie będzie tylko przelotna znajomość.

Wkraczając na środek sali, widziałem zazdrosne twarze innych dam, które marzyły o tym tańcu. Myślały tylko, jakby mnie odbić z rąk rudowłosej. Podobnie myśleli kawalerowie, marząc o tym, żeby moja ślicznotka na nich spojrzała.

– Nie mówił pan, że jest księciem – szepnęła Rosemary, kiedy zaczęła grać muzyka, a my wykonaliśmy kilka obrotów.

– Wybacz, , to skomplikowana sprawa.

Zaskoczyłem ją swoją znajomością francuskiego.

Monsieur, cóż może być skomplikowanego w byciu księciem?

– Właściwie, to tylko tytuł.

– Och – wyrwało jej się.

Postanowiłem zmienić temat.

– Mogłabyś mi zdradzić swoje imię, milady?

Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, po czym przystanęła i dygnęła zgrabnie.

– Nazywam się Rosemary Catwall, Wasza Wysokość.

– Proszę, mów mi Frank – powiedziałem, ponownie porywając ją do tańca.

Pozostali goście wpadli w szał zabawy. Tańczące pary otaczały nas ze wszystkich stron, ale nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na mnie i Rosemary.

– Opowiedz mi coś o sobie – poprosiłem po kilku minutach ciszy.

– Tutaj?

– Rzeczywiście, bardzo tutaj tłoczno.

Tanecznym krokiem wyminęliśmy wszystkich innych gości. Unikając wścibskich spojrzeń służących, przemknęliśmy do ogrodu oświetlonego wyłącznie księżycowym blaskiem. Usiedliśmy na ławce pod pergolą w samym rogu ogrodu. Jak na marzec, róże rosnące dookoła miały wyjątkowo dużo pąków. Nocny chłód dawał nam się we znaki, ale żadne z nas nie zwróciło na to uwagi.

Rozmawialiśmy do późnej nocy, tematów nam nie brakowało. Ja opowiadałem o eksperymentach Jonathana, o zamieszaniu związanym z wyprowadzką i o tym, jak mając jedenaście lat spadłem z konia podczas ucieczki z zamku i omal nie skręciłem karku. Rosemary zaś tłumaczyła mi, że ma niezwykle dużą rodzinę i ciężko jej się połapać, kto ma jak na imię, a już tym bardziej, kiedy świętuje urodziny. Zabawiałem ją swoimi dowcipami, uwodziłem ją swoim hipnotyzującym spojrzeniem. Było nam razem tak cudownie, nawet nie zauważyliśmy, że spora część gości już opuściła zamek – całe szczęście, że nasza ławka była zasłonięta, ponieważ wybuchłby skandal, gdyby wydałoby się, że siedzieliśmy sami, bez przyzwoitki.

Po kilku godzinach wróciliśmy na salę balową. Wirowaliśmy wśród innych tańczących par, niewiele jednak ich było; można by rzec, że parkiet należał tylko do nas. Przetańczyliśmy resztę nocy, nikt nie narzekał na bolące stopy. Liczyliśmy się tylko my.

Rosemary opuściła pałac nad ranem, a ja z utęsknieniem czekałem na dzień, kiedy znowu ją zobaczę, wyglądając jej każdej nocy przez okno w swojej sypialni.

Moim miłosnym zapędom uważnie przyglądał się Jonathan, zaniepokojony takim stanem rzeczy. Był pełen obaw, czy nadal potrafię się dostatecznie kontrolować, czy w pewnym momencie nie zagryzę Rosemary na śmierć. Tej nocy, kiedy panna Catwall wyszła z balu, kuzyn przywołał mnie do swojego gabinetu. Ponad pół godziny tłumaczyłem mu, że jestem odpowiedzialny i prędzej sam zginę niż ją skrzywdzę. Nadal nie wyglądał na przekonanego. Co gorsza, podsłuchując jego myśli dowiedziałem się, że planuje poznać bliżej Rosemary, ponieważ nie chciał dłużej być kawalerem. Nie mogłem znieść tej myśli, a odchodząc rzuciłem tylko:

– Ona jest moja, Jonathanie. – Ten syk zabrzmiał tak groźnie, że kuzyn aż się wzdrygnął.

Przez kilka następnych dni i nocy myślałem nieprzerwanie o Rosemary. Jej uroda oraz – co gorsza – słodki zapach jej krwi, co odkryłem znacznie później, oddziaływały na mnie bardzo silnie, niemal nieodparcie. Inni widzieli w niej jedynie pannę o pięknej twarzy. Dla mnie była niczym bogini, która zstąpiła prosto z nieba, jako mój specjalny prezent. Zapamiętałem dokładnie każdy szczegół jej twarzy, każdą niedoskonałość, przez co kochałem ją coraz mocniej – miała skazy, a więc nie była idealna, i to było urocze.

Rosemary pojawiła się na kilku następnych balach, od marca wyprawiono ich ponad dziesięć. Za każdym razem wydawała się coraz piękniejsza. I, tak jak poprzednio, każdą chwilę spędzałem tylko z nią, nie spuszczając jej z oczu nawet na minutę.

Niestety, wbrew moim zakazom, Jonathan zaczął starać się o względy mojej partnerki i spotkało mnie niemiłe zaskoczenie. Panna Catwall okazywała odrobinę zainteresowania osobą mojego kuzyna, co niemal doprowadzało mnie do szału. To ja, jako pierwszy poprzysiągłem sobie poślubić Rosemary, więc za każdym razem delikatnie, acz stanowczo przejmowałem pałeczkę. Moja luba była mi wdzięczna, bo nie przepadała za rozmowami o polityce, w przeciwieństwie do Jonathana, który mógłby cały wieczór rozmawiać o wojnach prowadzonych we wschodniej Europie.

Jednakowoż mój kuzyn miał nade mną jedną, znaczącą przewagę, co później okazało się niezwykle ważne. On nadal był człowiekiem, mógł dać Rosemary to, czego ja nie byłem już w stanie – rodzinę.

Oczywiście miałem w zanadrzu alternatywę. Planowałem wyznać jej prawdę o sobie, a gdyby panna Catwall mimo wszystko zgodziła się za mnie wyjść, rezygnując tym samym z innych marzeń, mógłbym uczynić ją nieśmiertelną. Skrycie jednak czułem, że ten plan był skazany na niepowodzenie. Pozostawało mi jedynie próbować.

10 sierpnia 1675 roku, Jonathan zorganizował kolejne przyjęcie. Tym razem okazja była wyszukana. Mój kolejny kuzyn – król Karol II – ogłosił rozpoczęcie budowy obserwatorium astronomicznego na Greenwich. Najmłodszy brat władcy, czyli właśnie Jonathan, był niesamowicie zadowolony z tego powodu, ponieważ już wkrótce miałby okazję do własnych badań, które – jak myślał – byłyby kontynuacją dzieła Galileusza.

Tamtego wieczoru oświadczyłem się Rosemary, wsuwając jej na palec szczerozłoty pierścionek z diamentem, który pochodził prosto z królewskiego skarbca. Bez wahania odpowiedziała „Tak". Jej uśmiech był szczery, niewymuszony, a kiedy pocałowałem ją po raz pierwszy, cieszyła się jak nigdy dotąd. Podzielałem jej entuzjazm, ale nie wiedziałem jeszcze, że popełniłem drobny błąd, przez który wkrótce wszystko miało się rozpaść.

Gdy wraz z Rosemary ustalałem, kiedy i w jakich okolicznościach obwieścimy tę nowinę jej rodzinie, w ogrodzie, w którym siedzieliśmy, pojawił się Jonathan. Początkowo wyglądał na opanowanego, lecz na wieść o planowanym ślubie wpadł w złość i pod wpływem władających nim emocji zdradził Rosemary mój największy sekret.

Stojąc na środku ogrodu, Jonathan na całe gardło wykrzyczał, że przeklina dzień, w którym mnie stworzył. Twierdził, że lepiej byłoby, gdybym umarł. Jednak najgorsze było to, że złożył Rosemary swoją propozycję oświadczyn, kierując się wyłącznie zazdrością. Jedynie brak zainteresowania gości zaistniałą sytuacją był pocieszający.

Moja wybranka przysłuchiwała się temu w głębokim szoku, nie zdolna wydusić z siebie ani słowa. Naszą ostatnią rozmowę z tamtego wieczoru zapamiętałem aż za dobrze.

– Frank, czy... czy Jonathan mówi prawdę? Ty... Jesteś wampirem... i wilkołakiem... w jednym? Mieszańcem?

Wyczułem narastający w niej niepokój. Nie chciałem jej dłużej oszukiwać, nie mogłem się zmusić do następnego kłamstwa. Gdyby dowiedziała się, że ją oszukuję, była gotowa przyjąć zaręczyny Jonathana, automatycznie zrywając nasze, co byłoby olbrzymim ciosem. Choć mój los był już przesądzony, musiałem się przyznać.

– , chciałbym zarzucić Jonathanowi kłamstwo, lecz wówczas splamiłbym swój honor.

Przerażona, zasłoniła usta dłonią, cofając się o kilka kroków. Gdy w końcu przemówiła, miała łzy w oczach.

– Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? – spytała szeptem.

– Po kolacji. I z pewnością byłbym przy tym bardziej delikatny niż Jonathan. – Łypnąłem na kuzyna, który sprawiał wrażenie zadowolonego z zaistniałej sytuacji.

– Ja... Ja nie wiem, co powiedzieć, panowie. Mam taki okropny mętlik w głowie... Któremu z was mam teraz zaufać? – westchnęła. Zamilkła na moment, próbując się nie rozpłakać. W końcu oświadczyła: – Z decyzją dotyczącą zaręczyn wstrzymam się do końca balu. Jednak lojalnie uprzedzam, że jestem skłonna odmówić wam obu! – Oburzona, odwróciła się na pięcie i wróciła na salę.

Poszedłem w ślad za nią, a Jonathan kroczył za mną z miną tak zawziętą, że jego twarz wyrażała więcej niż tysiąc obraźliwych słów. Wolałem nie wdawać się z nim w sprzeczkę. I tak już nieudane przyjęcie stałoby się jeszcze bardziej tragiczne.

Rosemary była wewnętrznie rozbita. Wciąż biła się z myślami, czy lepszy był prawdomówny Jonathan, czy niemal idealny ja. Przez cały wieczór tańczyła, lecz niestety z żadnym z nas. Gdy tylko inni dżentelmeni zauważyli, że nie stałem przy jej boku, ustawiała się kolejka mężczyzn, którzy poprosili ją o taniec. I choć nie odmówiła ani razu, nie zwracała uwagi na zaloty kolejnych partnerów tanecznych. Nieustannie rozważała, co ma zrobić, a kilka razy nieświadomie kręciła pierścionkiem na palcu.

W końcu miłość wzięła górę.

Tuż po balu, który zakończył się wcześniej niż się spodziewałem, we trójkę wyszliśmy do ogrodu. Chociaż doskonale znałem myśli Rosemary, niczym tego nie zdradzałem, chciałem grać naturalnie zaskoczonego, ponieważ moja ukochana nie znała jeszcze moich zdolności i ponownie nie miałem zamiaru dać jej pretekstu, by wybrała Jonathana. Gdy tylko narzeczona stanęła obok fontanny, zaczęła swoje długie, ale jakże piękne przemówienie.

– Wszyscy wiemy, po co się tu zebraliśmy. Przyznam szczerze, byłam bardzo zawiedziona, Frank, że nie powiedziałeś mi wcześniej. Rozumiem jednak, dlaczego tak postąpiłeś. Najzwyczajniej bałeś się mnie zrazić do siebie. I miałeś rację. Ale teraz, gdy już poznałam cię dobrze, łatwiej jest mi wybaczyć twoje postępowanie. Zwracając się do ciebie, szanowny Jonathanie, pragnę tylko podkreślić, że wykazałeś się wielką odwagą i lojalnością, zdradzając najgłębiej skrywany sekret mojego narzeczonego. Dodam jedynie, że wybór pomiędzy wami dwoma był naprawdę bardzo trudny. Jednak udało mi się podjąć, mam nadzieję, rozsądną decyzję. Wybrałam... Frankiego – powiedziała, specjalnie przeciągając ten moment.

Po raz pierwszy w życiu nazwała mnie zdrobniale – nie Frank, a Frankie. To był jednoznaczny dowód na to, że rzeczywiście woli mnie, nawet takiego, jakim jestem, chociaż wiedziała o mnie jeszcze niewiele.

Zadowolony podszedłem do niej szybkim krokiem, a potem, łapiąc w pasie, obróciłem nią w powietrzu.

– Chwila, chwila! – Jonathan przerwał naszą euforię.

– Coś się stało? – zapytała Rosemary, kiedy postawiłem ją na ziemi. Spiorunowałem kuzyna wzrokiem. Doskonale wiedziałem, jaką nowinę miał do przekazania i to był cios poniżej pasa.

– Rosemary, nie wiesz jednej z najważniejszych rzeczy o tym, za którego chcesz wyjść.

– Jonathanie! Chciałbym wszystko wytłumaczyć mojej fiancée samodzielnie.

– Frank – zwróciła mi uwagę Rosemary. – Proszę, nie przerywaj mu. Co masz mi do powiedzenia?

Jonathan uśmiechnął się przebiegle.

– Jak mam to powiedzieć, żebyś zrozumiała to niewytłumaczalne naukowo zjawisko... Widzisz... Twój ukochany Frankie, potrafi czytać w myślach.

Rosemary popatrzyła na mnie swoimi ogromnymi, brązowymi oczami pełnymi wściekłości. Miała powody ku temu, by mnie znienawidzić – znałem wszystkie jej najskrytsze sekrety, co i kiedy robiła, co powiedziała i do kogo.

Czułem, że znowu ją zawiodłem.

– Jak mogłeś?! – rzuciła i pokręciła głową, powoli kierując swe kroki w stronę Jonathana. Ten uśmiechnął się triumfalnie.

– Nie zapominaj, że to on mnie stworzył – przypomniałem.

Zatrzymała się w połowie drogi i ponownie odwróciła ku mnie. Stała teraz pomiędzy nami, w równej odległości, a jej serce było w rozterce.

– Gdyby nie ja, od roku leżałbyś w grobie – rzucił mój kuzyn.

Rosemary spojrzała na niego pytająco.

– Jak to? Co... co to wszystko znaczy?

– Twój ukochany umierał! Gdyby nie ja, teraz nie musiałabyś wybierać pomiędzy żywym człowiekiem a nieboszczykiem!

Twarz dziewczyny zbladła w ciągu kilku sekund. Rosemary wyglądała, jakby lada moment miała osunąć się na ziemię. Pomimo dzielącej nas odległości, słyszałem głośne kołatanie jej serca.

– Odwołaj to, Jonathanie! – zawołałem. – Doskonale wiesz, że nigdy nie chciałem stać się tym, kim jestem. Brzydzę się tego!

– Wiesz, że twoja przemiana była konieczna. Potrzebowałem cię!

– Kłamiesz! – warknąłem. Co gorsza, zabrzmiało to zbyt realistycznie.

Rosemary pierwszy raz w życiu naprawdę się mnie przestraszyła. Omal nie pękło mi serce na widok jej przerażenia.

– Stop! Dosyć! Panowie, przestańcie, proszę! – odezwała się głosem nadal pełnym przerażenia. – Jeszcze wyjdzie z tego tragedia!

– Rosemary, moja najdroższa – zwróciłem się do niej, w pełni opanowany. Stanąłem tuż przed nią i chwyciłem ją za ręce. – Wiem, okłamywałem cię od samego początku naszej znajomości. Mam jednak nadzieję, że mi wybaczysz i dotrzymasz obietnicy, wychodząc za mnie – powiedziałem spokojniej.

– Nie wierz mu, on nadal kłamie! Wybierz życie ze mną. Szczęśliwe, ludzkie życie z osobą tego samego gatunku. – Jonathan próbował taką błahostką przechytrzyć mnie i zdobyć serce Rosemary. Nie udało mu się i tym razem.

– Czy nie lepsze byłoby wieczne życie ze mną? Tylko wypowiedz wraz ze mną przed Bogiem sakramentalne „Tak", a uczynię Cię moją żoną na wieki – przyrzekłem.

– Zamierzasz stworzyć kolejnego potwora? Nigdy ci się nie uda! – żachnął się kuzyn.

– Czyżby? Wiem, gdzie trzymasz resztki swojej mikstury. Jeśli tylko się zgodzi, mogę przemienić ją w taką samą istotę, jak ja – przypomniałem, odrywając na chwilę oczy od mojej ukochanej. Świdrowałem wzrokiem swojego kuzyna, a korzystając ze swojej umiejętności, chwilowo ostudziłem jego żądzę zemsty. – Rosemary, powiedz słowo, a będziemy razem szczęśliwi, już wiecznie – ponownie zwróciłem się do narzeczonej. Patrzyliśmy sobie prosto w oczy.

Niestety, w złym momencie Jonathan otrząsnął się i powiedział:

– Rosemary, nie daj się złapać na kolejną jego sztuczkę.

– Jakąż znowu? – obruszyła się moja ukochana. Puściła moje dłonie i podparła się pod boki. – Najpierw docierają do mnie okropne wieści, że Frank jest mieszańcem. Następnie słyszę, że potrafi czytać innym w myślach, co w istocie jest straszne. Czy mogę poznać wszystkie twoje sekrety zanim ci przysięgnę? – W jej głosie słyszałem błaganie.

Jonathan wszedł mi w słowo w chwili, gdy miałem zaproponować Rosemary spokojną rozmowę w cztery oczy, która mogła rozwiać jej wątpliwości.

– Nie daj się zwieść jego szlachetnym oczom. Mają one czarny odcień nieprzypadkowo, gdyż odzwierciedlają barwę jego duszy. Jeśli on tylko zechce, może swoim spojrzeniem zahipnotyzować kogokolwiek, by ten spełnił jego zachcianki – stwierdził, a potem nieskromnie dodał: – Czy wspominałem już, że miłość do mnie byłaby dla ciebie o wiele zdrowsza?

– Rosemary, uwierz mi – powiedziałem, patrząc na swoją wybrankę. Głos łamał mi się z przejęcia. – Nigdy w życiu nie chciałem nikogo oszukać, zawsze byłem prawy. Wszystkiemu winny jest Jonathan. Owszem, zrozumiem, jeżeli w tej sytuacji wybierzesz jego, ale wiedz, że nie zapomnę o tobie, póki żyć będę. Wspomnienia pozostaną ze mną na zawsze, aż do końca mojego nędznego żywota. Te dobre będą mi dawać radość, a złe staną się udręką. Niech w ostateczności choć tyle pozostanie mi po twej pięknej duszy...

– Sądzę, że nie musisz się tak zadręczać – przerwała mi Rosemary, uśmiechając się delikatnie. – Jeżeli od teraz będziesz ze mną całkowicie szczery, pozostanę z tobą, choćby na wieki.

Je t'aime, mademoiselle. I przyrzekam, na wszystkie świętości tego świata, że nigdy więcej cię nie oszukam, najdroższa. Inaczej sam sobie zrobię krzywdę. – Słowa tej przysięgi wymówiłem z dłonią na piersi, aby było wiarygodne, że dotrzymam obietnicy. Na dodatek powtórnie ją pocałowałem.

Widząc tę romantyczną scenę, zazdrosny Jonathan wpadł w furię. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby był tak wściekły. Władające nim emocje spowodowały, że posunął się do czegoś okropnego – wyciągnął sztylet, sprytnie schowany w wysokim bucie. Do dziś nie mogę zrozumieć, jak Jonathan zdołał ukryć go przede mną.

Wycelowawszy ostrze w moją pierś, kuzyn szybkim krokiem zmierzał w moim kierunku. Znajdując się zaledwie półtorej metra ode mnie, drogę zastąpiła mu Rosemary. Zaskoczony, zatrzymał się i kazał jej się odsunąć, na co ona odpowiedziała:

– Jeśli chcesz zrobić krzywdę jemu, najpierw zabij mnie!

Wykazała się niespotykaną odwagą, decydując się bronić swojego ukochanego własną piersią. Inne panny na jej miejscu odsunęłyby się w kąt, aby obserwować potyczkę z boku – lecz nie Rosemary.

Nie podejrzewałem jednak, że mój do reszty zdurniały krewny przełoży zemstę ponad honor. Wyglądało na to, że odpuści sobie walkę, już nawet skierował ostrze w dół, kiedy nagle... Jonathan uniósł sztylet i z zimną krwią przebił prawy bok Rosemary, dwa centymetry pod żebrami.

Oszołomiony, stałem tuż za nią, mogłem zareagować... a tymczasem nie zrobiłem nic. Dopiero gdy zaczęła osuwać się na ziemię, wziąłem ją na ręce i w mgnieniu oka przeniosłem na ławkę.

Jonathan zaśmiał się złowieszczo, wymachując ostrzem na prawo i lewo. Osiągnął swój cel – wiedział, że raniąc Rosemary, natychmiast rzucę się jej na ratunek, a wtedy wykorzysta moją nieuwagę i mnie zabije. Nie przewidział tylko tego, że będąc połączeniem wampira i wilkołaka, jestem nieśmiertelny i fizycznie niezniszczalny.

– Frankie... – wyszeptała Rosemary, ledwo żywa, patrząc na mnie oczami pełnymi łez.

Krew obficie sączyła się z jej rany, której nie mogłem zatamować. Na szczęście udało mi się poskromić naturę drzemiącego we mnie wampira, w tamtej chwili nawet nie myślałem o tym, aby skosztować jej krwi, choć myślałem, że prędzej czy później to nastąpi.

– Jestem przy tobie – odparłem, pochylając się nad ławką, na której leżała. Trzymałem jej rękę, co jakiś czas delikatnie ją ściskając.

– Proszę... pomścij mnie... – Każde słowo sprawiało jej ból, tak jak każdy ruch, każdy oddech.

Nie musiała dodawać nic więcej.

W okamgnieniu rzuciłem się na Jonathana z obnażonymi kłami. Nie spodziewał się, że zaatakuję go, zanim on zrobi to pierwszy. Siła nienawiści, jaką go obdarzyłem, spowodowała, że moja samokontrola zniknęła. Po raz pierwszy zmieniłem się w potwora, jakiego on bał się od samego początku.

Kilka chwil później, gdy Jonathan leżał na ziemi martwy, wróciłem do Rosemary. Jej naturalnie blada skóra była już całkowicie biała, a suknia cała przesiąknięta krwią, co – całe szczęście – nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Rosemary wyszeptała:

– Jonathan... miał rację... – Łapanie oddechu przychodziło jej z coraz większą trudnością, mówiła coraz ciszej, a mimo to dodała po chwili: – Jesteś potworem! – Gdyby miała dość siły, to oskarżenie zabrzmiałoby bardzo wiarygodnie.

Wówczas zrozumiałem, że przemiana Rosemary w istotę podobną do mnie nie miałaby sensu. Byłem pewien, że wówczas przez resztę życia miałaby mi to za złe.

Je t'aime, Rosemary – wyszeptałem i złożyłem ostatni pocałunek na jej skroni. Żałowałem, że nie mogłem uronić przy tym ani jednej łzy.

Pozwoliłem jej umrzeć, czuwając przy niej do samego końca, póki nie wydała ostatniego tchnienia...

***

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top