4| Sprawię, że wstanie od stołu🌹
Pov. C. C. W.
- Clarence! - Christa, przepchnęła się przed rodziców i objęła mnie w pasie.
Z utęsknieniem wtuliła głowę w moją klatkę piersiową.
Moja mała, cudowna, słodka Christa. Z powodu swoich dwunastu lat nie została jeszcze zupełnie przygaszona twardą ręką rodziców... w przeciwieństwie do pozostałego rodzeństwa i mnie. Jej mała nietaktowna przepychanka była wręcz zrozumiała i akceptowana. Na samą myśl o tym, że chociaż ona na ten moment cieszyła się życiem, nie myśląc o tym jak postępować, by rodzice nigdy się za nią nie wstydzili, na sercu robiło mi się cieplej.
Pogładziłem siostrę po ciemnych, kręconych włosach, zerkając w stronę rodziców. Matka skinęła mi delikatnie głową.
- Zdziwiliśmy się, kiedy do nas zadzwoniłeś... - pierwszy odezwał się ojciec.
- Ale cieszymy się - dodała mama. - Tato i ja mamy dla ciebie niespodziankę.
- Och, ja też mam dla was niespodziankę - mruknąłem, uśmiechając się lekko. Mimowolnie przełknąłem ślinę. - Chyba nawet jeszcze większą. Wejdźcie.
Prędko odsunąłem się od drzwi, gestem ręki zapraszając wszystkich do środka.
- Dobrze cię widzieć, Clarence - przywitała się Carol, lekko obejmując mnie za szyję.
- Ciebie też, siostrzyczko.
Pozostali dwaj bracia podali mi dłoń i z lekkim uśmiechem weszli do domu za resztą rodziny.
Kiedy wszyscy odłożyli już nakrycia na wieszak, zaprowadziłem ich do przystrojonej jadalni. Muzyka klasyczna, ulubiona mojej mamy, rozbrzmiewała cicho w całym pomieszczeniu, dodając przyjemnego klimatu. Po chwili wszyscy usiedli przy stole, zostawiając dwa wolne miejsca - jedno dla mnie na samym środku oraz drugie po mojej lewej stronie.
- Gdzie jest Theresa? - ojciec spojrzał mi w oczy. Na jego twarzy zagościł tak dobrze już mi znany firmowy uśmiech.
- Właściwie to... - zacząłem cicho, ściskając w dłoni oparcie swojego krzesła.
- Twoja mama i ja postanowiliśmy pokryć koszty na wasz wspólny wyjazd na Karaiby.
- Nasz... Co?
- To miała być niespodzianka, ale Kennet jak zwykle nie potrafi utrzymać napięcia - mama spojrzała na swojego męża z lekkim wyrzutem, ale chwilę później uśmiechnęła się serdecznie. - Chcieliśmy to powiedzieć w obecności Theresy. Gdzie ona jest?
Stałem nad swoim krzesłem, patrząc na nich z góry. Wliczając do tego moje prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, powinienem mieć w sobie więcej odwagi. Przełknąłem ślinę, po czym oblizałem suche wargi. W końcu cicho odchrząknąłem.
- Muszę wam o czymś powiedzieć...
- Zaręczyliście się? - przerwał mi ojciec, pochylając się nad stołem.
- Co? Nie...
- O mój Boże, Tessa jest w ciąży?! - mama gwałtownie wstała, przeszywając mnie na wylot spojrzeniem swoich niebieskich oczu.
Zapadła chwilowa cisza, podczas której Antonio Vivaldi dał popis, wygrywając jedną ze swoich słynnych "Czterech pór roku".
Spojrzałem na rodzeństwo, które w ciszy siedziało nad swoimi talerzami. Jedynie Christa co chwila posyłała mi współczujące spojrzenie.
- Nie - zaprzeczyłem, odwracając speszony wzrok w stronę okna. - Zaraz wracam...
Po chwili już bez słowa odwróciłem się od stołu i ruszyłem w stronę łazienki.
Pov. D. B.
W momencie, gdy nerwowo bawiłem się szczoteczką do zębów, poczułem czyjąś rękę, chwytającą mnie za ramię.
- Już? - spytałem półszeptem, gdy Ren ciągnął mnie w stronę drzwi.
- Już - w tym momencie wystawił rękę przed siebie i spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.
Nabrałem sporo powietrza, a wypuszczając je, podałem mu swoją dłoń.
- Raz się żyje - mruknąłem.
Już po chwili mężczyzna otworzył drzwi wolną ręką i wprowadził mnie do salonu. Momentalnie sześć par oczu spoczęło na mojej osobie. Czułem się jak zwierzę, które ktoś wyciągnął na arenę w cyrku.
Pora na nasze widowisko.
- Kochani... - Ren skinął delikatnie głową, a uśmiech wciąż nie schodził z jego twarzy. - ... Poznajcie Doriana... mojego narzeczonego.
W tym momencie pani Watson opadła na krzesło. Nastała kompletna cisza. I to nie taka zwykła cisza jak za każdym razem, gdy ktoś jest po prostu cholernie zszokowany, nie. To była strasznie długa cisza, ciężka cisza. Nie liczyłem, ale najprawdopodobniej trwała kilka minut. Przez cały ten czas nikt nie odezwał się ani słowem.
- Kurwa, Clarence - jedynie te dwa nieszczęsne słowa wyleciały z ust Pana Watsona. Mężczyzna spojrzał synowi w oczy z nieukrywaną dezaprobatą. W tym samym momencie najmłodsza z Watsonów pisnęła radośnie, śledząc wzrokiem każdy skrawek mojej twarzy.
- Kennet - upomniała go żona. - Nie przy Chriście...
Spojrzałem na Rena i delikatnie ścisnąłem jego dłoń palcami. Chłopak uśmiechnął się lekko. Jeżeli jeszcze kilka minut temu umieraliśmy ze stresu, tak teraz czułem, że scena należała tylko i wyłącznie do nas.
- Constantine! - jęknął najstarszy przy stole, używając jego drugiego imienia, które swoją drogą brzmiało tak samo dostojnie jak pierwsze. - Chcesz mi powiedzieć, że zerwałeś z Theresą dla... Bane'a?! - wskazał na mnie ręką.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że prawie każdy w tym mieście znał moją plakietkę z reputacją... każdy oprócz mojego narzeczonego.
- Pobieramy się na początku września, zamówiłem już salę - oznajmił ze spokojem Ren, a ja spojrzałem na niego z lekkim zaskoczeniem.
W umowie nie było mowy o żadnym ślubie, ale z jego zagubionej miny wywnioskowałem, że ta decyzja była spontaniczna.
A to zwrot akcji.
Starszy Watson gwałtownie zerwał się z krzesła, po czym ciężkim krokiem pokonał odległość dzielącą go od Rena. Mężczyzna był od niego niższy o około dwadzieścia centymetrów, więc zadarł głowę do góry.
- Synu, rozmawialiśmy o tym - wysyczał przez zęby, chwytając go za ramię. - Myślałem, że te... "zapędy", to już przeszłość.
Słowo "kanalia" było tu jak najbardziej uzasadnione, ale nie powinienem się odzywać w tej sprawie, nie mając do końca czystej karty.
Spojrzałem na Rena, który, próbując zachować opanowanie, zacisnął jedynie wargi i odwrócił wzrok.
- Według ciebie to zapędy, a według mnie to po prostu moja natura - skwitował cicho. - Usiądźmy.
***
Pov. C. C. W.
- Więc... - zaczęła mama, przerywając krępującą ciszę. Złożyła dłonie, po czym z lekkim uśmiechem spojrzała w stronę Doriana. - ... Przyjechałeś na stałe do Wilmington?
Bane gwałtownie podniósł głowę z nad talerza z zupą pomidorową, którą jeszcze minutę temu jadł z ogromną zachłannością. Przełknął, po czym wytarł usta wierzchem dłoni. Po chwili uśmiechnął się teatralnie, a ja dostrzegłem małą plamkę z pomidorów na jego koszuli, tuż pod pierwszym guzikiem.
On tak bardzo nie pasował do tego świata, do tej rodziny. Oczywiście nie obwiniałem go za to, bo to moja rodzina była po prostu inna. Dzieci uczone od młodego dobrych manier, trenowane na orły biznesu. W tym momencie przy stole Dorian był prawdziwą czarną owcą... a właściwie rudą.
Uśmiechnąłem się lekko pod nosem, zjadając jedną łyżkę zupy.
- Planowałem wyjechać... Mam kamper, stoi w garażu... - zakomunikował chłopak.
- Każdy w tym mieście wie, że pieprzony Dorian Bane ma kamper - wysyczał przez zęby mój ojciec, składając ręce na piersi. - I że śpi w nocy na parkingach, bo nie stać go na wynajem mieszkania... - w tym momencie mama odchrząknęła głośno, posyłając mu błagalne spojrzenie. - ... A teraz bezwstydnie żeruje na moim najstarszym synu... Clarence w coś ty się wpakował, do cholery? - zmarszczył brwi, zerkając na mnie niedowierzająco.
Już miałem otworzyć buzię, aby wdać się w kolejną kłótnię, ale Dorian uspokajająco położył palce na mojej dłoni.
- Wiem, że w mieście mam złą reputację. Sam miałem o sobie nienajlepsze mniemanie, nie umiałem znaleźć swojego miejsca i nigdzie nie zatrzymywałem się na stałe, ale... - przerwał, zerkając w moją stronę. - ... Panie Watson, człowiek nigdy nie uwierzy w miłość od pierwszego wejrzenia dopóki sam jej nie doświadczy - w tym momencie obnarzył zęby w szerokim uśmiechu, patrząc na mnie z rozczuleniem.
- Jak się poznaliście? - wyrwało się Carol, która od samego początku siedziała w ciszy.
Czy to ją poruszyło? Tę zawsze ułożoną, poważną Carol, która nienawidziła oglądać komedii romantycznych? Uśmiechnąłem się pod nosem w jej stronę.
Ojciec był tak bardzo zirytowany całą tą sytuacją, że jedynie opadł na krzesło, wyrzucając ręce w powietrze.
Wszytko idzie po naszej myśli.
- Dorian pracował we włoskim barze - zacząłem, wkręcając się jeszcze mocniej w cały ten cyrk. - Był kelnerem. Akurat obsługiwał mnie kto inny, ale on pomagał donieść zamówienie.
- Wylałem na niego zupę - oznajmił chłopak z lekkim uśmiechem. - A wszyscy wiedzą, że od takich wypadków zaczynają się prawdziwe historie miłosne.
Mężczyzna zapatrzył się w przestrzeń pomiędzy kubkiem a talerzem, a jego podekscytowanie pomału ustąpiło miejsce zamyśleniu. Po chwili jednak podniósł głowę, wykrzywiając usta w wymuszony uśmiech.
- Ren po prostu... - zaczął niepewnie, pocierając prawą skroń. - ... Kiedy na mnie spojrzał, poczułem, że jesteśmy sobie przeznaczeni - po wypowiedzeniu ostatniego zdania pochylił się, aby nabrać kolejną łyżkę zupy.
- Zakochałem się w jego oczach - palnąłem bezmyślnie, za co skarciłem się w myśli. W tym momencie Bane udławił się pomidorową i dostał ataku charczącego kaszlu, który niósł się po całym pomieszczeniu. - Jezu, Dorian! - zacząłem dosyć mocno klepać go po plecach do momentu, aż mu nie przeszło. Po kilku sekundach chłopak się uspokoił, wziął dwa głębokie wdechy, po czym spojrzał na mnie z udawanym wyrzutem spod kasztanowego kosmyka, który opadł na jego czoło.
W tym momencie Cody parsknął cichym śmiechem. Spojrzałem na młodszego brata ze zdziwieniem, a on jedynie zasłonił usta serwetką, za wszelką cenę starając się zachować powagę. Christa momentalnie mu zawtórowała, a Charles uśmiechnął się pod nosem, spuszczając wzrok na swój talerz. Carol wymieniła z mamą rozbawione spojrzenie, zaś ojciec wbił się w krzesło z chorobliwą złością. Już po chwili Dorian uśmiechnął się hipnotyzująco do zebranych gości.
W ciągu kilku sekund sprawił, że na ich ustach zagościł uśmiech. Zmienił poważną, krępującą aurę w ciepłą, rodzinną atmosferę, której nie doświadczyliśmy od wieków! Otworzyłem usta, aby coś powiedzieć, ale ostatecznie westchnąłem, wyłapując jego radosne spojrzenie. Coś we mnie trafiło... coś nieznanego, jakieś uczucie... przynależności? A może raczej coś podobnego do potrzeby sprawowania opieki, chorej odpowiedzialności za tego groteskowego, szalonego, a zarazem tak bezbronnego chłopaka.
Niedobrze, bardzo niedobrze.
- Może przyniosę drugie danie - bardziej zakomunikowałem niż zapytałem, powoli wstając z krzesła. - Pomożesz mi, kochanie? - spojrzałem na Doriana, który przez pierwsze dwie sekundy patrzył na mnie jak na kompletnego idiotę. Po chwili jednak zaczesał jeden kosmyk za ucho i przeszył mnie swoim spojrzeniem na wylot.
- Oczywiście, Ren - uśmiechnął się rozbrajająco.
W końcu ruszyliśmy razem do kuchni, zostawiając rodzinę samą sobie. Kiedy przeszliśmy przez próg, zamknąłem za nami drzwi.
- Dorian, oni cię lubią - oznajmiłem pocierając dłonią policzek.
- Twój ojciec mnie nieznosi - zauważył chłopak, kładąc jeden pełny talerz na ręce tuż przed zgięciem w łokciu, a dodatkowe dwa już po chwili łapiąc do obu dłoni.
Pokręciłem niedowierzająco głową, podchodząc do niego od tyłu.
- Widziałem spojrzenie mojej mamy, jest tobą oczarowana - mruknąłem, bez pytania ściągając nadprogramowy talerz z jego ręki.
- Dałbym radę.
- Przewróciłbyś się.
- To chyba dobrze, że reszta mnie lubi - oznajmił, kierując się do drzwi. - Nie chcę, abyś popsuł sobie z nimi przeze mnie relacje.
Prędko wziąłem dwa talerze i ruszyłem za nim. Zatrzymałem go tuż przy wyjściu.
- Dorian, proszę, zniechęć go jeszcze bardziej, wiem, że potrafisz - po moich słowach mężczyzna uśmiechnął się lekko pod nosem.
- Sprawię, że wstanie od stołu, Ren - mruknął zachęcająco, po czym ledwo otworzył drzwi, nie wypuszczając z dłoni jednego talerza.
***
Wszyscy jedli w ciszy. Po tym, jak postawiliśmy przed nimi pieczoną kaczkę z jabłkami, nikt nie odezwał się ani słowem co mogło świadczyć o tym, że nie wiedzą co powiedzieć albo kaczka pani Diann po prostu bardzo im smakuje.
Ta cisza mnie zabijała. Jeszcze kilka minut temu było przyjemnie, ale po naszym powrocie z kuchni w jadalni znów nastała to spięta atmosfera... Jakby wstydzili się tego chwilowego rozluźnienia.
Dorian nie przejmował się zbytnio tym wszystkim, tylko jadł. Najprawdopodobniej w ostatnim czasie nie miał okazji skosztować mięsa kaczki, więc nie winiłem go za to. Mówił, że ma plan, jak jeszcze bardziej zdenerwować ojca, ale nie śmiałem go poganiać.
- Clarence, podasz mi sól - niespodziewanie odezwała się Christa. Prędko chwyciłem solniczkę i wyciągnąłem rękę w jej stronę.
- Proszę bardzo, królewno - oznajmiłem, na co uśmiechnęła się szeroko, odbierając ode mnie przedmiot.
I znowu cisza. Spojrzałem na ojca, który z rozdrażnieniem taksował spojrzeniem niczego nie świadomego Bane'a. W końcu sięgnąłem po kubek z herbatą.
W tym momencie Dorian oderwał się od talerza, wytarł usta serwetką i spojrzał czujnie w moją stronę. Wziąłem jeden łyk herbaty.
- Ren, ubrudziłeś się - mruknął cicho.
- Gdzie?
Chłopak naślinił palec, po czym objął lekko dłonią moją żuchwę i przystawił kciuk do lewego kącika moich ust.
- Tu...
Był skupiony, nawet bardzo. Już po chwili przetarł delikatnie moją skórę, uśmiechając się przy tym tak rozbrajająco, że odwróciłem na chwilę speszony wzrok. Po tym wszystkim nie puścił mnie, a jedynie objął drugą dłonią mój policzek. Z zaskoczeniem mimowolnie spojrzałem w jego oczy... i już wiedziałem co chce zrobić. Chłopak uśmiechnął się jednostronnie, przenosząc wzrok na moje usta i zanim zdążyłem zareagować, pochylił się lekko i bez ostrzeżenia przywarł do nich swoimi wargami.
O mój Boże...
I w tym momencie przegrałem. Przegrałem walkę z samym sobą, którą toczyłem już od tylu lat. I w końcu znów musiałem to przyznać... Męskie usta nie są w niczym gorsze od damskich.
Jak zahipnotyzowany przymknąłem powieki. Kasztanowy kosmyk połaskotał mnie w czoło, a jego właściciel uśmiechnął się przez pocałunek.
To było krótkie, trwało może kilka sekund. Smakowało jak muśnięcie pióra. W momencie, gdy Dorian zaczął się wycofywać, coś we mnie wstąpiło. Gdy rozdzielił nasze wargi, obronnie przylgnąłem swoim czołem do jego czoła, aby na sekundę spojrzeć mu w oczy i pochylić się do przodu, całując go ponownie.
Trwaliśmy tak dosłownie przez moment, bo już po chwili oderwałem się od niego jak poparzony, czując jak herbata z kubka w mojej dłoni wylewa się wprost na moją koszulę.
W tym samym momencie usłyszeliśmy odgłos szurającego krzesła. Mój ojciec gwałtownie wstał od stołu i bez słowa wyszedł z jadalni, po czym trzasnął za sobą drzwiami, jak rozkapryszony nastolatek.
I znowu nastała ta kompletna cisza, która sprawiła, że czułem się jeszcze bardziej skrępowany niż powinienem. Przygryzłem dolną wargę, prostując się na krześle i starając się za wszelką cenę nie patrzeć w stronę Bane'a. Kątem oka dostrzegłem, że równeż wraca do poprzedniej pozycji, pocierając skroń palcem. W końcu bez słowa przetarłem koszulę chusteczką, co i tak nie dało żadnych rezultatów.
Przecież wszystko poszło zgodnie z planem. Ojciec wyszedł z pomieszczenia tak, jak Dorian obiecywał. Taki był cel. Pocałował mnie, bo mógł, bo mu na to wcześniej pozwoliłem.
Przegrałeś, Ren.
Wszystko było w porządku... W jak najlepszym porządku... No, może nie licząc faktu, że cholerny Dorian Bane świetnie całuje...
Definitywnie przegrałeś.
Hej, hej, hej!!!
Mamy i rozdział 4🌹Mam nadzieję, że wam się spodobał 💖 Zostawcie po sobie znak w postaci gwiazdki i komentarza ** Przed chwilą stałam w busie całą drogę... eh, to boli, kiedy jedziemy przez dziurawe drogi!!! 🙉 Ale jesienny klimat jest taki cudowny 💓
Do następnego ^^
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top