3| Nasze słodkie Wilmington🌹
Pov. C. C. W.
Kiedy postawiłem stopę na pierwszym stopniu, poczułem przyjemny zapach porannej kawy. Czy poranna kawa pachnie inaczej niż popołudniowa? Dla mnie - owszem. Poranna pachnie przede wszystkim zbawieniem.
Spojrzałem na zegarek. Właśnie dochodziła szósta.
Wchodząc do kuchni, przeciągnąłem się, aby przynieść ulgę kręgosłupowi, który po wczorajszych ośmiu godzinach papierowej roboty wciąż domagał się solidnego wypoczynku. Tessa akurat siedziała przy stole. Jak zawsze bez skazy. Nie wiem jak ona to robiła, że codziennie z rana wyglądała tak zniewalająco. Bardzo rzadko w ciągu tego roku budziłem się przy jej boku, więc podejrzewam, że rano poświęca mnóstwo czasu, aby doprowadzić się do porządku.
- Ślicznie wyglądasz - mruknąłem zachrypniętym głosem, aby chwilę później odchrząknąć. Tessa uwielbiała komplementy.
- Dziękuję - odpowiedziała, po czym dopiła resztkę kawy.
Prędko podszedłem do expressu. Kiedy nalewałem sobie do kubka sporą porcję zbawinnej kofeiny, kątem oka zerknąłem w stronę pustej kanapy, która znajdowała się kilka metrów dalej.
- Dorian już jadł śniadanie? - palnąłem bezmyślnie, po czym ugryzłem się w język.
Odpowiedziała mi cisza. Przystawiłem jedynie kubek do ust, odwracając się w stronę stołu. Tessa spojrzała na mnie, nie ukrywając irytacji.
- Doriana nie ma... - wymamrotała.
- Co?
- Nie ma go. Zniknął. Wyparował. W każdym bądź razie, kiedy wstałam, w salonie już go nie było - dziewczyna zgrabnie zagestykulowała, po czym odrzuciła włosy do tyłu.
Już otwierałem buzię, aby coś powiedzieć, ale jedynie podszedłem do kanapy. Prześcieradło wraz z kołdrą były ledwie naruszone i nic nie wskazywało na to, że ktoś spędził tutaj całą noc. Zmarszyczyłem czoło.
- Może stchórzył - podsunęła blondynka. - Pewnie go to przerosło...
- Nie mógł stchórzyć - zaprzeczyłem. - Obiecał mi, że zostanie...
Podbiegłem do okna. Kiedy dostrzegłem kamper wciąż stojący na ulicy, odetchnąłem cicho. W końcu skierowałem się do hallu i na prędko zarzuciłem na siebie bluzę. Mimo codziennych upałów z rana była naprawdę niska temperatura.
- Clarence, co robisz? - usłyszałem głos Tessy, gdy otwierałem drzwi wyjściowe.
- Idę go poszukać...
- Daj spokój, może poszedł się przejść!
W tym momencie zatrzasnąłem za sobą drzwi. Powoli zaciągnąłem się porannym, świeżym powietrzem. Ptaki nadawały jak co rano, a słońce przyjemnie ogrzewało twarz.
- Dorian! - zawołałem.
Żartujesz sobie, Clarence?!
Cała ta sytuacja była dla mnie mocno zawiła, bo krótko mówiąc martwiłem się o chłopaka, którego znałem praktycznie trzy dni! Może faktycznie poszedł na spacer...
- Dorian! - ponowiłem wołanie, kierując się w stronę ulicy.
- Watson! - usłyszałem po swojej lewej stronie. - Jest szósta rano, niektórzy jeszcze chcą spać!
Z wymusznym uśmiechem odwróciłem się w stronę sąsiedniej posesji. Po chwili zadarłem głowę do góry, napotykając spojrzenie mężczyzny, który stał na swoim balkonie.
- Przepraszam, Panie Hoffman.
- Myślisz, że co? Że skoro masz bogatego tatuśka i mnóstwo znajomości, to wolno ci robić wszystko?! Na przykład sprowadzać sobie chłopców na jedną noc?!
- Ja...
- Wytłumacz mi jedną rzecz: Co ten Bane robił na twoim podwórku w środku nocy?!
- Był tutaj w nocy?
Momentalnie w mojej głowie hasło "chłopiec na jadną noc" zastąpiły słowa "był na podwórku w środku nocy". Pan Hoffman był wyjątkowo nieznośnym i wścibskim sąsiadem. I to, że czasami lubił mi dogryzać nie było żadną nowością.
- Tak, był! I w samej piżamie targał poduszki do kampera! Wyjaśnisz mi tylko do cholery dlaczego go tutaj trzymasz?!
Kamper...
- Może później - mruknąłem pod nosem, po czym szybkim krokiem skierowałem się do żółtego samochodu.
I w momencie, gdy wyciągnąłem dłoń, aby delikatnie zastukać w karoserię, drzwi otworzyły się od środka.
- Ren? - Dorian wyjrzał na zewnątrz i zmrużył oczy.
Jego włosy, które jeszcze wczoraj były prawie idealnie zaczesane, dzisiaj sterczały na wszystkie strony świata. W świetle porannego słońca jego kosmyki wyglądały na bardziej rude niż zwykle, a jeden z nich złośliwie opadł mu na lewe oko. Moje serce zabiło mocniej w momencie, gdy odruchowo sięgnąłem dłonią do jego twarzy, chcąc go odgarnąć. Prędko jednak wycofałem rękę, klnąc na siebie w myśli tak mocno, że przymknąłem na chwilę oczy. To było odruchowe. Naprawdę. Fakt, że codziennie robiłem tak z Tessą w jakiś sposób mnie usprawiedliwiał.
Prawda?!
Bane patrzył na mnie w lekkim osłupieniu, ale ostatecznie nie podjął żadnego tematu w związku z tą krępującą sytuacją. Odchrząknął jedynie cicho, zaczesując włosy dłonią.
- Spałeś w kamperze? - w końcu zadałem dręczące mnie od samego początku pytanie.
- Oczywiście, że nie - zaprzeczył prędko, delikatnie pocierając skroń.
- Pościel na kanapie była nienaruszona, mój sąsiad widział cię w środku nocy... Jak myślisz: co to znaczy? - złożyłem ręcę na klatce piersiowej.
- Że twój sąsiad ma fetysz oglądania młodych mężczyzn w środku nocy.
Uśmiechnąłem się pod nosem, spuszczając wzrok na własne kapcie.
- Dorian...
- Tak, Ren, spałem w kamperze - poddał się, po czym zeskoczył na trawę i zadarł głowę, aby spojrzeć mi w oczy. - I to naprawdę miłe, że pościeliłeś mi kanapę, ale...
- Nie mogłeś zasnąć - skończyłem za niego, pocierając łokieć.
- Tak...
Przez następne kilka sekund nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem...
- Ej, Watson! - Eric Hoffman krzyknął na tyle głośno, że równocześnie odwróciliśmy głowy w jego stronę. - Tylko mi nie mów, że się teraz przyjaźnicie! - mężczyzna wychylił się przez balustradę, niesamowicie dziko rechocząc.
Przygryzłem dolną wargę z powodu irytacji, po czym chwyciłem chłopaka za ramię. Prędko zaciągnąłem go pod ogrodzenie sąsiada.
- W zasadzie, to... - spojrzałem na Doriana, a moja dłoń bez zastanowienia spoczęła na jego tali. - ... jesteśmy zaręczeni.
Widziałem jak jeden z kącików ust Bane'a unosi się zgrabnie do góry. Chłopak wcisnął się lekko w mój bok, po czym podniósł do góry dłoń, na której widniał turkusowy pierścionek.
Dobry ruch, Dorian.
Pan Hoffan przez pierwsze sekundy nie odzywał się ani słowem. Miał lekko rozchylone wargi, a jego dłonie kurczowo zaciskały się na balustradzie.
- To żart? Prawda? - wykrztusił.
Teoretycznie: tak, ale nie każdy musiał o tym wiedzieć, a już w szczególności nie on. Eric na osiedlu był znany z tego, że każda mała, wstydliwa plotka nie była w stanie ominąć jego uszu. Później rozsiewał ją w tak błyskawicznym tempie, że najprawdopodobniej wiadomość: "Clarence Constantine Watson, syn Kenneta i Mildred Watsonów jest pedałem" już jutro powstanie z grobu i zaświeci nad słodkim Wilmington.
Kątem oka dostrzegłem, jak Bane przekrzywił głowę lekko w lewo i zdrabnie pokręcił nią na "nie".
Hoffman momentalnie odbił się od balustrady, po czym już otworzył buzię z uśmiechem, aby coś dodać, ostatecznie jednak nie powiedział nic. Po chwili parsknął śmiechem, kładąc dłoń na czole. Poprawił lekko siwiejące włosy i wykrzywił usta w złośliwy uśmiech.
- A to dobre, Kennet - mruknął do siebie. - Będziesz miał w rodzinie Bane'a... - spojrzał na Doriana z nieukrywaną odrazą. - Kochanie! - po chwili wycofał się do pokoju. - Kwiatuszku, nie zgadniesz co słychać u Watsonów!
Pov. D. B.
Pomału przysiadłem na krześle i wyłapałem spojrzenie blond żmii. Tessa opadła na siedzenie obok mnie, po czym założyła nogę na nogę.
Nienawidziłem jej. Nie dlatego, że stała mi na drodze do sześciu tysięcy... Po prostu denerwowała mnie jej aura, o ile człowiek o zdrowym umyśle może tak powiedzieć. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że czasami mój umysł wykraczał poza granice zdrowia, to słowo "aura" było tu jak najbardziej na miejscu. Theresa Montgomery była po prostu pustą laską... w całej swojej pustej okazałości. I nie, nie nazywam tak każdej kobiety tylko dlatego, że jestem gejem. Od zawsze uwielbiałem dziewczyny. One są mądre i bardziej rozważne niż ja.
Na przykład Eve Campbell. Zawsze uważałem, że jest moim aniołem stróżem, którego nigdy wcześniej nie miałam, ale ona za każdym razem twierdziła, że żaden anioł stróż by przy mnie nie wyrobił. Mimo to nie raz wyciągała mnie z dna, w którym tkwiłem przez większość swojego życia.
Co innego Tessa. Tessa była hubą, która uczepiła się tego dobrodusznego wielkoluda w najbardziej korzystnym momencie.
- Tes i ja... - zaczął Ren, siadając naprzeciw mnie.
- Nie przykładałam do tego ręki - skwitowała dziewczyna, składając ręce na klatce piersiowej.
- Więc... Tylko ja stwierdziłem, że to dobry moment, aby przedstawić cię rodzinie - oznajmił Watson, zerkając mi w oczy. Uśmiechnąłem się półgębkiem, opierając brodę na prawej dłoni.
- Zamieniam się w słuch.
Głupio mi się było przyznawać, ale cała ta gra niesamowicie mnie bawiła. Już dawno nie miałem tak wielkiego wpływu na cokolwiek. W tym przypadku byłem wisienką na torcie wielkiego przedsięwzięcia, które miało zdecydować czy Clarence Watson przejmie firmę swojego ojca. A wszystko to zależało od tego, jak bardzo zniechęcę do siebie jego rodzinę. To brzmi jak... dobra zabawa.
- Zaprosiłem rodziców i rodzeństwo na ten weekend, Tessa wyprowadzi się do przyjaciółki na kilka dni, a my postaramy się odpowiednio to wszystko rozegrać - Ren podrapał się po karku.
- Tak, ja będę się smażyć na słonku, a wy odwalajcie ten chory cyrk - prychnęła blondynka, gwałtownie wstając z krzesła. - Zadzwoń jak zmienisz zdanie, Clarence. Pójdę się spakować - już po chwili wspinała się po schodach na piętro.
Chłopak westchnął cicho, obracając w dłoni czysty widelec, wcześniej leżący na stole.
- Flądra - rzuciłem łagodne przezwisko, wymyślone na poczekaniu, po czym oblizałem suche wargi.
Ren parsknął cicho, a ja momentalnie mu zawtórowałem. W momencie, gdy kroki na schodach gwałtownie ucichły, brunet przyłożył palec do ust, nawiązując ze mną krótki kontakt wzrokowy. W końcu Tessa ponowiła wspinaczkę.
- Nie obrażaj mojej dziewczyny, Dorian - mruknął łagodnie brązowooki. Wyraźnie nie miał z tym problemu.
- Nieśmiałbym już nigdy więcej - oznajmiłem półszeptem.
***
Pov. C. C. W.
Piątek minął nam spokojnie... O ile napięcie w domu można było nazwać spokojem. Tessa zdążyła zadzwonić do mnie osiem razy, skarżąc się przy tym na Doriana, który podpadł jakimiś mniejszymi lub większymi czynami. To nazbyt często podlewał paproć w salonie, zjadł jej jogurt, oglądał kreskówkę w momencie, gdy leciał jej ulubiony serial czy potknął się o dywan, przewracając jej kosmetyki wraz ze stolikiem przy kanapie. Oczywiście po powrocie z pracy czekał na mnie długi wykład o tym, że Dorian Bane, to ostatni człowiek, który powinien znajdować się w tym domu.
W końcu nadeszła wyczekiwana sobota. Zdołałem odetchnąć jedynie na chwilę z rana, kiedy żegnałem Tessę w drzwiach. Nareszcie oddzieliłem młot od kowadła. Kowadło wyjechało do przyjaciółki, młot jak zwykle przespał noc w kamperze, a ja na chwilę miałem święty spokój. Później jednak zdałem sobie sprawę z tego, że to dopiero cisza przed burzą, która rozpęta się dziś po południu. Zdążyłem zadzwonić po Diann, gosposię na naprawdę ciężkie przypadki, która przygotowała obiad dla gości. W końcu nakryliśmy do stołu i można by pomyśleć, że najgorsze już miałem za sobą. Ale prawda była taka, że najtrudniejsze jeszcze zostało przede mną. Dorian. A mianowicie Dorian.
Aktualnie stałem przed lustrem w przedpokoju. Delikatnie poprawiłem lekko przydługie, ciemne kosmyki. Czas mijał nieubłagalnie, a tykanie zegara zagłuszało ciszę panującą w przestronnym hallu. Czułem, że ręce mi się trzęsą. Wygładziłem dłońmi białą koszulę.
Dlaczego to tak długo trwa?
- I jak? - z rozmyślań wybił mnie znajomy głos. W tym samym momencie zobaczyłem go w lustrze.
Momentalnie odwróciłem się przodem do drzwi prowadzących do jadalni. Dorian stał w nich z miną tak zmieszaną, jak moja, gdy w przedszkolu przydzielili mi rolę kota w butach. Nerwowo poprawił niebieską koszulę, którą mu pożyczyłem. Świetnie grała z jego tęczówkami. W takim wydaniu jeszcze go nie widziałem. To nie był ten sam Dorian Bane, który od kilku dni snuł się po moim domu w dużych, koszulkach i kolorowych szortach. Ten Dorian Bane wyglądał jak... mój narzeczony.
- Cóż... - zacząłem po dłuższym milczeniu, posyłając mu delikatny uśmiech.
- Wyglądam jak pajac - skwitował.
- Nie, wyglądasz... - niekontrolowanie przygryzłem dolną wargę. -
... naprawdę świetnie.
Przełknąłem ślinę, po czym powoli pokonałem dzielącą nas odległość.
- Stresuję się, Ren...
- Ja też, ale będzie dobrze - podniosłem go na duchu, chwytając palcami najwyższy guzik od jego koszuli i odpinając go jednym płynnym ruchem. - Jeśli coś pójdzie nie tak, to nie przejmuj się, bo o to właśnie w tym chodzi. Ten wieczór nie musi być udany.
- Okej, co dokładnie mam robić? - spojrzał mi w oczy, a po moim ramieniu przeszedł lekki dreszcz. - Wprowadzisz mnie do jadalni, przedstawisz wszystkim, potem usiądę przy stole... Mam być miły czy chamski? A... a jakby się nudzili zawsze mogę... Umiem żonglować sztućcami, Ren...
- Po prostu bądź sobą - zaśmiałem się, klepiąc go po ramianiu. - To ma być najgorszy wieczór w ich życiu.
- Dzięki - mruknął sarkastycznie, ale chwilę potem uśmiechnął się lekko, opierając o najbliższą ścianę.
Zapatrzył się na chwilę na roślinkę przy wejściu, po czym przeniósł spojrzenie na mnie.
- Ren?
- Tak?
- Czy mogłbym cię pocałować?
- Co?
- Co? - powtórzył po mnie, uśmiechając się jednostronnie. Dostrzegłem w jego oczach iskierki rozbawienia. Już otworzyłem buzię, aby coś powiedzieć, ale ten prędko mnie wyprzedził. - Tak przy twoich rodzicach, przy wszystkich. Bez żadnych zobowiązań... Taki mały dowód na wypadek, gdyby nie uwierzyli - nieświadomie przygryzł dolną wargę, po czym z uśmiechem spuścił wzrok na swoje buty.
- A chciałbyś? - wykrztusiłem, zawieszając spojrzenie na jego twarzy.
- A mógłbym?
Zapadła chwilowa cisza, zwieńczona ciągłym tykaniem zegara. Po chwili wybiła szesnasta.
- Wykonuję swoją pracę, Ren... - mruknął chłopak. - ... Pokażmy twojej rodzinie to, czego nie chcą widzieć... W tej chwili jestem twoim narzeczonym, ale to, co będziemy wyprawiać przez te dwa miesiące nie wpłynie na nasze życie w żaden sposób... - kiedy wypowiedział ostatnie zdanie, poczułem nieprzyjemny skurcz w żołądku, a w całym domu rozbrzmiał dzwonek do drzwi.
Hej, hej, hej!
Nareszcie wolne, padam i nie wychodzę z domu do poniedziałku XD
Jest i nowy rozdział (Aaa, pomału kończą mi się zapasowe 🙈) Gwiazdkujcie, komentujcie 💖
Jak tam halloween?
Do następnego ^^
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top