11| Jakby ta ciepła klucha była tuż za mną🌹

Pov. C. C. W.

- Flossie, skserujesz mi to pięć razy? - poprosiłem, zatrzymując dziewczynę na korytarzu.

- Jasne - mruknęła od niechcenia, przejmując kartkę z mojej ręki.

- Clarence!

Odwróciłem się do tyłu, rozpoznając doskonale mi znany głos.

- Charles - uśmiechnąłem się ciepło, zerkając na młodszego brata.

Młody dobiegł do mnie, po czym oparł ręce na kolanach i pochylił się lekko do przodu z powodu zmęczenia.

- Jesteś... za wysoki - wysapał. - Masz za długie nogi, od kilku dni próbuję cię złapać, ale ciągle nie mieliśmy czasu, aby porozmawiać.

- Och, przepraszam - podrapałem się po karku. - O co chodzi?

- Mógłbym zapytać cię o to samo...

Spojrzałem na niego pytająco. Chłopak poprawił swój nieco już poluźniony krawat. Po chwili zaczesał dłonią do tyłu ciemne, krótkie włosy. Jego jasne oczy przewierciły mnie na wylot swoim firmowym, lodowatym spojrzeniem.

Mimowolnie uśmiechnąłem się jeszcze szerzej.

Nawet jeśli mój mały Charles Connor Watson próbował udawać groźnego, nie zawsze mu się to udawało.
Jego wzrost nie wystrzelił gwałtownie w górę w czasach gimnazjum, tak jak to było w moim przypadku. Należał raczej do niskich, tym samym narażając się niekiedy na brak szacunku ze strony niektórych podklas w firmie.

A już za niecałe dwa miesiące będzie ona należeć do niego.

Jego zemsta będzie wręcz słodka.
Nigdy bym mu tego nie powiedział, ale uwielbiałem, kiedy zamieniał się w małego diabła.

- Dlaczego się tak szczerzysz? - burknął cicho.

- Po prostu cieszę się, że cię widzę - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

- N-nieważne... Posłuchaj mnie uważnie: Nie mam pojęcia w co grasz i co ma znaczyć ta cała szopka z zaręczynami i wesele, ale nie podoba mi się to... Nie zrozum mnie źle, Dorian wygląda na naprawdę spoko chłopaka i cieszę się z waszego szczęścia... Ja... ja zawsze szanowałem twoją orientację i... i pamiętaj, że zawsze będę cię wspierać, bo jestem twoim bratem... - zaczął się plątać we własnych słowach. Spojrzałem na niego ciepło, kładąc mu pokrzepiająco dłoń na ramieniu - ... Ale to nie zmienia faktu, że jestem prawie pewny, że coś knujesz! - wybuchnął, marszcząc zabawnie czoło. Charles miał męskie rysy twarzy, ale gdy się wściekał, czasami wciąż wyglądał jak rozkapryszone dziecko.

Zanim się obejrzałem, strącił moją rękę ze swojego ramienia.

- Dlaczego miałbym coś knuć? - spytałem niewinnie.

- Nie wiem, to ty powinieneś to wiedzieć!

- Charles...

- Przecież jak tak dalej pójdzie, ojciec nie odda ci firmy.

Westchnąłem cicho z wciąż lekkim uśmiechem na twarzy.

- Jak nie odda, to trudno.

Po wypowiedzieniu przeze mnie tych słów jego oczy zalśniły lekko. Nawet jeżeli zawsze starał się być obojętnym na fakt, że to mi ojciec ma przekazać firmę, to czasami po prostu ciężko było mu ukryć zazdrość. Ale ja doskonale go rozumiałem. Pracował równie ciężko co ja, to nie była jego wina, że urodził się później.

- N-naprawdę?

- Tak, jeśli ojciec nie zaakceptuje Doriana, to pewnie przekaże firmę tobie.

Między nami nastała krótka cisza. Ludzie przechodzili obok, spiesząc się na zebranie w drodze powrotnej ze stołówki.

- Co ty, kurwa, kombinujesz? - wysyczał brunet, wymierzając mi lekkie uderzenie pieścią w lewe ramię, na co parsknąłem cicho.

***

- Proszę państwa, jeśli chodzi o plakat, to zastanawiałem się nad... - przerwałem gwałtownie, czując wibracje w kieszeni. Zignorowałem komórkę, prędko kontynuując. - ... Proszę wyobrazić sobie nastolatkę wpadającą w głąb... - westchnąłem cicho, gdy dzwonek nie dawał mi spokoju.

Spojrzałem przepraszająco w stronę garstki grafików, po czym sięgnąłem po komórkę. Gdy na wyświetleczu dostrzegłem napis: "Eric Hoffman", przygryzłem dolną wargę. Czego mógł chceć ode mnie w tej chwili mój paskudny sąsiad? Odebrałem.

- Halo? - odezwałem się pierwszy.

- Clarence?! - głos Pana Hoffmana był przepełniony paniką. - Twój Bane przegrzał się na słońcu!

- Co?!

- Twój narzeczony biegał sobie po osiedlu i kiedy był pod naszym domem osunął się na chodnik! Wystarczy?!

- Ale wszystko z nim w porządku, tak?! Jest przytomny?!

- Tak! Moja córka widziała go w oknie i przyprowadziła do nas, ale wciąż słabo się czuje. Więc jeśli choć trochę ci zależy, to rusz dupsko z tej swojej firmy i przyjedź tu zaraz, bo nie zamierzam niańczyć twojego chłopaka!

Odetchnąłem cicho na myśl, że Dorian jest cały. Od zawsze wydawał mi się kruchy w środku jak i na zewnątrz. Tym bardziej cieszyłem się, że znaleźli go moi sąsiedzi. Nie chciałbym nawet myśleć, co by się stało bez ich interwencji...

Prędko schowałem teczkę z papierami do torby, po czym zarzuciłem pakunek na ramię.

- Przepraszam, ale muszę szybko wyjść - oznajmiłem, słysząc małe poruszenie w biurze. - Projekt przedstawi Państwu panna Flossie - spojrzałem błagalnie na dziewczynę, która była jedyną osobą, z którą wcześniej się konsultowałem.

Czarnowłosa podniosła się niechętnie z krzesła, poprawiła ciemny kitek, po czym wystawiła ręce, aby przejąć ode mnie folder.

- Trzymam kciuki - oznajmiłem cicho.

- Czekaj, szefie... To nie w twoim stylu opuszczać pracę wcześniej - mruknęła dziewczyna, odwracając głowę w moją stronę, gdy właśnie łapałem za klamkę. Jej zawsze obojętny wyraz twarz został lekko przyćmiony przez obawę. - Co mam powiedzieć twojemu ojcu? - bała się go... jak każdy w tej firmie.

- Posłuchaj, mój narzeczony mnie potrzebuje. Jeśli Pan Watson w jakiś sposób będzie miał pretensje do ciebie za to, że mnie nie zatrzymałaś, to osobiście jutro z nim porozmawiam - uśmiechnąłem się do niej ciepło, a Flossie prędko odwróciła wzrok.

Miała trudny charakter i zazwyczaj gardziła ludźmi, ale miałem dziwne wrażenie, że te słowa w jakiś sposób ją uszczęśliwiły.

Jeszcze raz przeprosiłem całą grupę i prędko wybiegłem na korytarz, rzucając się w stronę windy.

***

Pov. D. B.

- Napij się wody, Dorian - poczułem jak ktoś przysuwa sobie krzesło do kanapy, na której bezwiednie leżałem. Głos Beth Mcnail był ciepły. Jakby opiekuńczy. - Musisz dużo pić w tej chwili. Słońce to nie przelewki.

Podniosłem się powoli do siadu i spojrzałem z wdzięcznością na ciężarną, która podała mi butelkę wody.

- Trzeba było o tym pomyśleć zanim zacząłeś biegać bez czapki w taki skwar - mamrotał Pan Hoffman, opierając się o stół w salonie.

Nienawidzi mnie.

Powoli odkręciłem korek, po czym wziąłem kilka łyków chłodnej wody. Wciąż kręciło mi się w głowie.

- Och, tato, czasu nie cofniemy. Całe szczęście, że byliśmy w pobliżu i Dorianowi nic się nie stało...

Beth była naprawdę wspaniałą kobietą. Z jakiegoś powodu czuła się za mnie odpowiedzialna. Nie było się czemu dziwić. Jej instynkt macierzyński pomału sięgał zenitu. Mimo że była jeszcze całkiem młoda doczekała się już dwójki dzieci, a trzecie było w drodze.

- Z dzieckiem wszystko w porządku? - wymamrotałem po wpływem chwili.

- Tak, to były tylko mocne kopnięcia. Moja rodzina jest trochę przewrażliwiona - w tym momencie pan Hoffman prychnął lekko, a kobieta zachichotała. - Mam nadzieję, że w tamtym dniu Leslie i Jill nie sprawiali ci dużo kłopotów.

- Nie, byli grzeczni - powiedziałem półprawdę, uśmiechając się lekko na wspomnienia z placu zabaw. - Powinienem się już zbierać do siebie...

- Nie ma takiej opcji, jesteś osłabiony, połóż się jeszcze - zarządała Beth, napierając ręką na moją klatkę piersiową.

- Spokojnie, już sam dopilnuję, aby Clarence zabrał cię stąd w try miga - oznajmił Eric Hoffman, składając ręce na klatce piersiowej.

- Ren jest w pracy, ma dzisiaj jakieś zebranie, nie może się...

- Już tu jedzie, zadzwoniłem do niego.

Otworzyłem szerzej oczy, kładąc głowę na poduszce. Ten facet nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać. Nie wierzę, że urwał się dla mnie z pracy.

Ojciec go zabije...

- Eh, Clarence musi cię naprawdę kochać, co? - rozmarzyła się Mcnail. - To, jak na ciebie patrzy jest nie do opisania.

Przetarłem lekko twarz dłońmi, czując, że się rumienię.

- Tak, jest naprawdę najlepszym narzeczonym jakiego mogłem sobie zamarzyć - westchnąłem cicho, uśmiechając się do kobiety.

Usłyszeliśmy dzwonek do drzwi, przytłumione głosy Watsona i Omara, w końcu szybkie kroki po drewnianej posadzce. Ren wbiegł do salonu, prawie potykając się o próg.

- Dorian! - wykrzyknął, po czym rzucił się w stronę kanapy.

Pov. C. C. W.

Kiedy zobaczyłem go na posłaniu, coś we mnie pękło. Miał zamglony wzrok, wyglądał na wyczerpanego. Klęknąłem przed kanapą, a Bane pomału podniósł się do siadu.

- Zwariowałeś?! Nie strasz mnie tak nigdy więcej - mruknąłem, chwytając go za policzki.

On tylko uśmiechnął się przepraszająco. I wtedy to dostrzegłem. Jego twarz, szczególnie na policzkach i czole była lekko zaróżowiona, a kark i ręce wystające spod materiału koszulki jeszcze mocniej spieczone od słońca.

- Wracamy do domu - oznajmiłem, przejeżdżając kciukiem po jego skroni.

- No nareszcie - mruknął Pan Hoffman za moimi plecami.

On się nigdy nie zmieni.

- Dziękuję, że się nim zaopiekowałaś, Beth.

- Nie ma za co, to była tylko przyjemność - kobieta uśmiechnęła się radośnie.

- Dasz radę wstać? - zapytałem, zerkając jak Dorian podnosi się z kanapy.

Najprawdopodobniej zakręciło mu się w głowie, bo momentalnie się zachwiał. Niewiele myśląc chwyciłem go w pasie, przytrzymując na nogach. W końcu zsunąłem dłonie pod jego kolana i podniosłem go do góry. Bane momentalnie chwycił się mojej szyi. Spojrzał mi w oczy z lekkim zmieszaniem, ale ostatecznie nie powiedział nic. Ciężko było powiedzieć czy się rumieni, bo był czerwony od słońca.

- Przepraszamy za najście - oznajmiłem, ruszając w stronę wyjścia z pomieszczenia.

- Przepraszamy... - mruknął ciszej kasztanowowłosy, wbijając wzrok w ziemię. Dorian robił się naprawdę nieśmiały przy większej ilości ludzi.

Był lekki. Powiedziałbym nawet, że leciutki. Kruchy. Trzymał się mocno, jakby bał się, że upadnie. Jak mały rzep. Ale prawda była taka, że nie byłbym w stanie go upuścić.

To było krępujące dla nas obu, ale nie miałem wyjścia. Gdy przechodziliśmy z jednego domu do drugiego Bane nie odezwał się ani słowem. Czułem, że jego ramiona są gorące, rozpalone od słońca.

- Nie dbasz o siebie - mruknąłem tuż przy drzwiach wejściowych. Sięgnąłem ostrożnie do klamki, równocześnie wciąż utrzymując chłopaka.

- Wiem...

- Bieganie w taką pogodę jest niebezpieczne.

- Wiem.

Westchnąłem cicho, pokonując próg. Od razu skierowałem się z nim do łazienki na piętrze. Nawet na schodach zbytnio nie odczułem jego ciężaru.

- Weź prysznic, ale na początek odkręć letnią wodę, nie zimną. Zimna spowodowałaby szok termiczny. Jak się przyzwyczaisz do letniej, wtedy możesz dopiero obniżyć temperaturę - instruowałem go, stawiając na małym, kwiecistym dywanie na środku pomieszczenia. Kiedy byłem już pewny, że ustanie o własnym siłach, zdjąłem ręce z jego ciała - Znajdę ci coś na przebranie w pokoju... i krem na poparzenia - dodałem, zerkając we wciąż zamglone niebieskie oczy. - Zaraz przyjdę...

Prędko wyszedłem z pokoju i skierowałem się do mojej sypialni. Szybko wyszukałem w szafie podstawowe ubrania, w tym jedną z moich ulubionych koszulek. W toaletce Tessy udało mi się znaleźć krem.

Wbiegłem do łazienki bez pukania.

- Dorian, znalazłem...! - przerwałem momentalnie, dostrzegając mężczyznę.

Nasze spojrzenia spotkały się dosłownie na chwilę. Powędrowałem wzrokiem przez zaczerwienioną szyję, nagą klatkę piersiową oraz szczupły brzuch, aż dotarłem do zgrabnych palców, które, zaczepione o krawędź bokserek, w ostatniej chwili powstrzymały się przed zsunięciem ich na dół.

Przełknąłem ślinę, nie odrywając wzroku od chłopaka. Ostrożnie odłożyłem ubrania na krzesło przy zlewie.

- Będę czekać w kuchni... - wydusiłem, prędko wychodząc na korytarz.

Zamknąłem za sobą drzwi, aby już po chwili przejechać dłońmi po całej twarzy. Wydałem z siebie jakiś nieokreślony dźwięk, przypominający jęknięcie. Czułem, że się czerwienię.

Już dawno nie widziałem ciała innego mężczyzny w tak intymnym stanie. Miałem chłopaka dobre trzy lata temu, ale od tamtego czasu...

Chyba mi tego brakowało.

Clarence, uspokój się.

***

Pov. D. B.

- Zawsze spalam się na słońcu - odezwałem się cicho, rozsmarowywując trochę kremu na twarzy.

Skóra wciąż mnie lekko piekła. Samo wytarcie się po myciu było wręcz koszmarem. Mimo że starałem się robić to w miarę delikatnie, ręcznik wydawał się bardziej szorstki niż zwykle.

Siedzieliśmy przy stole po dwóch osobnych stronach. Nie patrzyłem na niego. Nie potrafiłem. Nie po tym, jak widział mnie prawie nagiego. Czego do cholery nie zrozumiałem ze słów: "Zaraz przyjdę"?! Przecież Watson dał mi jasno do zrozumienia, że jak znajdzie ubrania, to wróci... Jakby sam fakt, że wcześniej ten wielkolud przeniósł mnie przez próg domu, jak jebaną pannę młodą nie wystarczał!

Skończyło się na tym, że teraz poziom zawstydzenia osiągał u nas obu prawie maksimum. Odchrząknąłem cicho.

- Ren?

- Przepraszam, zamyśliłem się - mruknął zawstydzony. - Powinieneś bardziej dbać o swoją skórę... Wygląda na... - zawahał się przez chwilę. - ... delikatną.

- Mam pierwszy fototyp skóry - zacząłem wsmarowywać krem w ręce i odsłoniętą część nóg. - Zawsze spalam się na słońcu jak świnia... Czas naturalnej ochrony trwa od 5 do 10 minut... Ale to zdarza się co roku, bo ciągle o tym zapominam - parsknąłem cicho, nieco sztucznie. Wciąż byłem spięty.

Niebieska koszulka Rena była niesamowicie miękka. Nadruk przedstawiający Scooby'go Doo wprawiał mnie w dobry nastrój, a mimo to nie miałem odwagi się uśmiechnąć. Nawet nieszczerze.

To dziwne, ale kiedy miałem ją na sobie czułem się tak, jakby ktoś opatulał mnie swoimi dużymi, ciepłymi ramionami... Jakby ta ciepła klucha była tuż za mną... Czułem się po prostu bezpiecznie...

To chyba nie w porządku...

Nie miałem pojęcia jak posmaruję sobie plecy. Przygryzłem delikatnie dolną wargę, zastanawiając się, czy ściągnięcie teraz koszulki będzie na miejscu.

Oczywiście, że nie, Dorian.

- Daj, pomogę ci - Ren uśmiechnął ciepło, odbierając tubkę z moich dłoni.

Patrzyłem w szoku, jak okrąża stół, aby stanąć tuż za mną. Spiąłem się lekko na krześle. Minęło kilka dobrych sekund zanim ostatecznie zdecydował się, podwinąć moją koszulkę. Pomogłem mu, przekładając ją przez głowę.

- Określenie "świnia" jest nie na miejscu, Dorian - mruknął. W tym momencie poczułem jego dłonie na swoim karku. Spotkanie zimnego kremu z moją rozgrzaną skórą, momentalnie wywołało u mnie dreszcze. A może to przez dotyk chłopaka, do którego należały palce...? - Wyglądasz bardziej jak flaming...

Pov. C. C. W.

Jego plecy były spięte. Jeździłem palcami po gorącym karku i ramionach gęsto obsianych lekkimi piegami.

Chłopak z pierwszym fototypem skóry, wrażliwy na słońce, wrażliwy na ludzi, mający dziwne przyzwyczajenia... Musiałem mieszkać z nim pod jednym dachem jeszcze dobry miesiąc i trochę. I nie angażować się zbytnio w jego życie, jego przyszłość...

Kiedy rozmawiałem z nim pierwszy raz, skłamałam, że nie jestem sentymentalny, ale... jestem jak cholera!

Pierwszy raz zacząłem naprawdę zastanawiać się, co będzie, kiedy już nasza umowa się skończy, a on... Zabierze te sześć tysięcy i zniknie z mojego życia?

- Lubisz Scooby'ego Doo?

- Hm?

- Oglądałeś go w dzieciństwie?

- Tak - uśmiechnąłem się lekko pod nosem, odganiając złe myśli. - Z całym rodzeństwem.

- Jak byłem młodszy, kochałem się we Fredzie - Bane parsknął szczerze, rozluźniając nasze aktualnie położenie. - To był chyba pierwszy mężczyzna, w którym się zauroczyłem.

- Masz dobry gust - zaśmiałem się zaskoczony.

- Od tamtego momentu mój ideał faceta trochę się zmienił, ale wiesz... Zawsze imponowały mi jego pułapki, też chciałem kiedyś łapać duchy.

- Wciąż możesz to robić - zażartowałem, opatulając dłońmi jego rozgrzane łopatki. Chłopak wzdrygnął się nieznacznie.

- Chciałem to robić z Fredem, liczyłem na jakiś płomienny romans, ale... Fred chyba woli Daphne... - westchnął cicho, zaczynając bawić się palcami od dłoni.

- Wiesz, rude często pociągają mężczyzn - zauważyłem, a w momencie gdy mój wzrok zsunął się na jego jasne, kasztanoworude włosy, momentalnie chciałem ugryźć się w język.

Dorian jedynie parsknął cichym śmiechem, zakładając kilka kosmyków za ucho.

Hej, hej, hej ^^
Co tam u was? Siedzicie w domu? Trzymacie się zdrowo? Mam nadzieję, że tak 💖 Wam też nauczyciele nie dają spokoju? XD Miałam sporo czasu wolnego, więc dokończyłam rozdział, mam nadzieję, że wam się podobał 😉 Dziękuję, że jesteście tu ze mną **

Do następnego 🌹

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top