🦋Świat w słoiku🦋
Flawia siedziała zamknięta w słoiku.
Nie było to zrazu nic nowego. Sporą część swojego istnienia obserwowała świat spod złotej pokrywki, a czasem też świat obserwował ją. Spoglądał skupionymi oczami kota albo błękitnym wzrokiem córki jego właściciela. Wszyscy obchodzili się z nią ostrożnie i z pełnym respektu dystansem. Była jak śliczny klejnocik, którego nie sposób tknąć, nie utonąwszy wcześniej w morzu niepokoju. Jedynie czasami kurz odwiedzał ją bez szczególnego szacunku, wirując wokoło. Maleńkie gwiazdki przysiadały na jej dłoniach i cichutkim śmiechem opowiadały jej o rzeczach, których sama nie mogła dojrzeć. O wodzie wypadającej z nieba, by potem moczyć i przesiąkać ziemię rodzącą małe robaczki. O większym kurzu, wiszącym milionami na tymże niebie, rodzącym iskrzące się muchy, które potem krążyły wokół stwórców. Unosiły się, skacząc od jednej drobinki do drugiej. Musiały się nieustannie poruszać, w przeciwnym razie zaraz znikały w gardziołkach polujących na nie ptaszków. Współczuła muszkom, musiały mieć ciężkie życia. Jej było dobrze w słoiku.
Flawia widziała raz, jak ptaszek taki rozmawiał w oknie z dziewczynką żyjącą w tym domu. Córka właściciela wpatrywała się w niego z nieskrywanym podziwem. Wymieniali się słodkimi spojrzeniami, śmiali i rozprawiali z dziecinną niewinnością o wietrze unoszącym suche, majowe liście ku słońcu. Wiatr nie był czymś znajomym F, nigdy go nie spotkała. Mimo to wiedziała o n im więcej, niżby mógł się spodziewać. Znała bowiem słońce.
Słońce raz przyszło, zastukało palcem w szkło słoika i marszcząc dziwnie brwi, dołączyło tak do maleńkiego świata obserwowanego przez Flawię. A potem pokazało jej sen, po którym skakało jak motylek, argumentując, że przecież i tak nie ma nic lepszego do roboty. Słońce, zbyt ogromne, by objąć je mógł cały tan świat, na zawsze naruszyło ciepłą i odizolowaną prywatność Flawii. I, mimo że odeszło już dawno, zdołała je poznać i odkryć parę jego, z właściwie jej, cichych tajemnic. Wiedziała dlatego, że wiatr może i sobie szarpać liśćmi w nadziemnej przestrzeni, przez chwilę zachwycony samowładzą, figlarnie śmiejąc się z jego biednych ofiar, ale liście w końcu opadną, a wiatr pozostanie pod władzą słonecznego bucika. A słońce, podwinąwszy falbaniastą sukienkę, usiądzie w nieporządnym rozkroku na niebie i machając lekko lewą nóżką, pchnie wiatr do dalszego życia, lecz nigdy nie da mu skrzydeł na własne podróże. Smutny to musi być los, myślała Flawia. Przemierzać światy, ale zawsze na sznurku, bezwolnie jak na smyczy swojej jedynej pani. Można się przebierać w wymyślne fraki, żyć inaczej, być inaczej, marudzić i narzekać na zapomniane czyny, ale koniec końców i tak pozostanie się tylko ruchem dziewczęcej nóżki. To już lepiej siedzieć w słoiku.
Taką też myślą F pożegnała słońce, które, stukając w drewnianą posadzkę swoimi lakierkami, pomachało do niej i udało się w dalszą drogę. A potem wszystko wróciło do normy. Jedynymi gośćmi pozostały czasem pojawiające się drobinki kurzu, kot i dziewczynka podziwiająca ją znad pokrywki. Spokój i kojąca monotonia otaczały Flawię niczym ciepły kocyk, pod którym można schować się przed całym światem. To znaczy, tak przynajmniej było do dziś.
Bo teraz coś się zmieniło. Może to przez zwykłą zawiłość losu, którego drogi zaplątały się jakoś pod stopami Flawii, może to wiatr wziął ją za listek i zapragnął poderwać ku górze, ku niebiosom, a może to po prostu kot, który złamał niepisaną zasadę niedotykania słoika, z takim rozmachem, jak kapryśne słońce. Flawia sama nie miała pewności, ale faktem dokonanym było, że świat na chwilę się przewrócił. A gdy stanął z powrotem na nogach, jednej z kryształowych ścianek szklanej fortecy F nie było. Za to Zewnętrze witało się z nią, uśmiechnięte.
A działo się to w czasie, gdy Flawia była skrzydłem motyla.
Oszołomiona wstała i w akompaniamencie podekscytowanego kurzu, niepewnie zrobiła pierwszy krok.
* * *
A Flawia się pomyliła, wiecie? Przy tym słońcu, hah!
Update, to ma jakiś rok i z jakiegoś powodu tego jeszcze nie opublikowałam. Enjoy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top