1.8
Pustka. Ogromne cierpienie. Wewnętrzne rozdarcie. Nieodparte uczucie bezsilności. Głęboki żal. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Niestety to nie zwróci mi Johna. On przepadł. Nie wróci. Nie może wrócić. Choć za to, co się stało, nie można winić jedynie jego. Wszyscy odpowiadamy za śmierć zarówno Wellsa, jak i Charlotte. Czy można winić Johna za to, jak się zachował? Zawsze był inny. Specyficzny. Należał do tych osób, które najpierw coś robią, a później dopiero myślą o konsekwencjach swych czynów. Gdy jest już za późno. Targała nim zemsta. Czy to, że Charlotte była dzieckiem w jakikolwiek sposób ją usprawiedliwia? W końcu jej dzieciństwo było niezwykle trudne. Tak, jak wszystkich z resztą. Zawsze pełniła funkcję obserwatora. To ją właśnie zgubiło. Tego feralnego dnia, wszystko potoczyło się nie tak, jak powinno. My reagowaliśmy tak, jak nie należało reagować. Zdrowy rozsądek zastąpił strach. John, chcąc zrobić mi na złość, zapieczętował bezpośrednio swój los. Nikt nie jest bez winy.
Dopiero po fakcie, człowiek uświadamia sobie, że wiele rzeczy mógł zrobić inaczej. Chodzi tu oczywiście o decyzje. Lecz prawdą jest też to, że często okoliczności, w jakich przychodzi nam podejmować owe decyzje, ma ogromny wpływ na wszystko. Nie jestem zadowolona ze swojej postawy. W jednej chwili nienawidziłam brata, by w następnej walczyć o jego życie, a ostatecznie... pozostawić go na pastwę losu. Jestem na siebie zła. Mam do siebie ogromny żal. Mogłam lepiej zająć się Charlotte. Tym samym dziewczynka nie zabiłaby Wellsa, John nie zostałby oskarżony o jego śmierć. Wiem, że teraz mogę jedynie gdybać. Nie cofnę czasu. Wiem, że jestem winna.
Wieść o śmierci Charlotte wywołała w obozie ogromne poruszenie, choć jeszcze większym zdało się wygnanie Johna. Stałam się głównym obiektem drwin i dyskusji. Znalazła się dość spora grupa setkowiczów, która sądziła, że powinnam tak samo, jak brat być wygnana z obozu. Dlaczego? Ponieważ jestem, jego siostrą. Ot, tak. Skoro John był "specyficzny" to ja z pewnością, też taka jestem. Założono, że miałam swój udział w śmierci Charlotte. Wieści szybko się rozchodzą. Wraz z nimi pojawiają się plotki. Pojawiło się wiele wersji tego tragicznego zajścia. Jedną z nich jest to, że z premedytacją zrzuciłam Charlotte ze skarpy. Ta plotka zabolała mnie najbardziej. Nie mogłam nic zrobić. W jednej chwili trzymałam kurczowo Charlotte... a w drugiej dziewczynka odpycha mnie i spada... Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Bezpodstawne powieszenie Johna zapadło w niepamięć... Przecież John Murphy jest mordercą... Bellamy starał się uspokoić tłum, który powitał nas przy powrocie. Powitał... bardzo naciągane słowo. Blake wraz z Clarke i Finnem wstawili się za mną. Oczywiście to nie wystarczyło. Wszędzie słyszę szepty na swój temat.
Bellamy odstąpił mi swój namiot. Potrzebowałam samotności. Chciałabym wziąć się w garść, ale nie potrafię. Miałam wrażenie, że co jakiś czas słyszę krzyk brata. Krzyk przepełniony bólem. John błagał o pomoc. Co jakiś czas wybiegałam czym prędzej z namiotu, by ruszyć do głównej bramy. Szarpiąc się ze strażnikami, chciałam dostać się do brata. Lecz... krzyk brata słyszałam tylko ja. Odbijał się w mojej głowie niczym echo wśród drzew. Obozowicze zaczęli sądzić, że zwariowałam. Bellamy, Clark, Octavia i Jasper martwili się o mnie. Sama już traciłam świadomość tego, co jest rzeczywistością, a co zwykłym urojeniem. Sen graniczył z cudem. Moja podświadomość ciągle kierowała mnie to tego okropnego wydarzenia. Przed oczami wciąż widzę spadającą w przepaść Charlotte i skulonego na ziemi, poobijanego Johna.
Pewnego dnia obudził mnie Jasper, który za zgodą Bellamyego przyniósł mi coś do jedzenia. Tak. Blake pilnował, by obozowicze, którzy mnie prześladowali, dali mi w końcu spokój. Jordan był wyraźnie zmartwiony moim stanem. Istny wrak człowieka. Chłopak usiłował jakoś poprawić mi humor. Bezskutecznie. Po jakimś czasie Jasper zrozumiał, że wolę być sama.
- Wiesz, że możesz na nas liczyć. Masz mnie, Octavię, Clarke i nawet Bellamyego.
- Dziękuję. - Wyszeptałam pod nosem, unikając kontaktu wzrokowego z przyjacielem.
Jasper opuścił namiot Bellamyego. Wzięłam w dłonie niewielką misę z jedzeniem. Nie miałam apetytu. Wręcz czułam nieustanne mdłości. Jakąś godzinę jeszcze siedziałam w namiocie, aż w końcu poczułam nagłą potrzebę wyjścia na zewnątrz. Nie wiem dlaczego. Tak po prostu. Gdy rozmawiałam z Jasperem, nie miałam najmniejszej ochoty wyściubiać nosa zza swojej "bezpiecznej" przestrzeni. Z ogromnym oporem w końcu opuściłam namiot Bellamyego.
Większość osób posłusznie pracowała nad ogrodzeniem. Postanowiłam w końcu dołączyć do pracy. Musiałam się czymś zająć. Moje nagłe pojawienie się wśród ciężko pracujących obozowiczów wywołało ogromną falę poruszenia. Kątem oka dostrzegłam Bellamyego. Chłopak uważnie obserwował każdy mój ruch. Źle się z tym czułam. Odwróciłam się do niego plecami. Zacisnęłam usta w wąską linię i schowałam dłonie do kieszeni kurtki. W jednej z nich wyczułam coś... Ostrożnie wyjęłam dłoń z kieszeni. Znajdowała się na niej niewielka, rozciągnięta już gumka do włosów. Od razu poczułam, jak łzy zalewają moje policzki. Chwilę walczyłam sama ze sobą, by nie pęknąć przy wszystkich. Zacisnęłam dłoń na gumce, po czym spięłam nią ciasno swoje długie, blond włosy. Wzięłam kilka głębokich wdechów i po raz kolejny próbowałam oddać się pracy.
Nastała noc. Ogrodzenie było już niemal skończone. Wszyscy pracowali w pocie czoła, co przyniosło w końcu zadowalające efekty. Podziwiając fragment, nad którym dziś pracowałam, poczułam, jak ktoś nagle kładzie mi dłoń na ramieniu. Instynktownie odskoczyłam w bok. Octavia i Clarke nie były zaskoczone moją reakcją. Rozmawiałam z dziewczynami przez jakąś chwilę, usiłując przekonać, je, że wszystko jest ze mną już w porządku. Akurat... Nieskutecznie. Blake i Griffin były bardzo zmartwione moim stanem.
- Po prostu potrzebuję czasu. - Wytłumaczyłam.
Clarke jedynie pokręciła głową. Octavia natomiast niespodziewanie bardzo mocno mnie przytuliła.
- Jesteśmy z tobą. - wyszeptała w moje włosy.
- Dziękuję. - Cieszyłam się, że mam je przy sobie.
Grupka obozowiczów rozpaliła ogromne ognisko. Clarke i Octavia musiały opuścić mnie, by załatwić parę swoich spraw. Nie wiedząc co mam ze sobą zrobić, zasiadłam przy ognisku. W skupieniu wpatrywałam się w ogień. Miałam wrażenie, że to zjawisko idealnie odwzorowuje to, co czułam w środku. Płomienie stały się dla mnie symbolem kary. Kątem oka dostrzegłam, że ktoś się do mnie dosiada. Był to Bellamy. Chłopak milczał. Nastała niezwykle niezręczna cisza. W końcu jednak Blake zdobył się na odwagę i pierwszy rozpoczął rozmowę.
- Jak się czujesz? - Spytał zachrypniętym głosem.
- Źle. - Odparłam beznamiętnie.
- Ja też...
Znów cisza.
- Przykro mi. - Chłopak poruszył się niespokojnie.
- Mi również.
- Nie miałem innego wyjścia. Musiałem go wygnać.
- Bellamy... ja naprawdę nie czuję się jeszcze na siłach, by o tym rozmawiać.
- Nie możesz się załamać. Murphy od samego początku mocno przeginał. Prędzej czy później, coś takiego mogło się wydarzyć... Szkoda tylko, że Wells i Charlotte przypłacili za to życiem.
- Wiem, że muszę być silna, ale spróbuj postawić się na moim miejscu... gdybym to ja wygnała Octavię. Nie odpuściłbyś. Mimo wszystko, nawet jeżeli byłaby odpowiedzialna za czyjąś śmierć.
- Masz rację. - Chłopak spuścił głowę.
- No właśnie. Ja natomiast odpuściłam. Teraz żałuję tego. W głębi serca mam nadzieję, że John poradzi sobie. Sam.
Po moich policzkach zaczęły spływać łzy.
- Przepraszam. - Bellamy przybliżył się do mnie.
W tym samym czasie coś pojawiło się na niebie. Obozowicze zaczęli spoglądać w niebo. Wraz z Bellamym podniosłam się na równe nogi. Poczułam, jak Blake delikatnie muska moją dłoń.
- Tam! Lecą, by nam pomóc! - Podbiegła do nas Octavia.
Naszym oczom ukazała się kapsuła, z której po chwili wyłonił się spadochron. Spojrzałam na Bellamyego. Ku mojemu zdziwieniu Blake wydawał się zaniepokojony. W tym samym momencie też zorientowałam się, że przez ten cały czas Bellamy nie miał na sobie koszulki. Blake bez słowa obrócił się na pięcie i skierował się do swojego namiotu. Musiałam udać się za nim. Jego zachowanie było dziwne. Chłopak pośpiesznie włożył na siebie koszulkę. Założyłam ręce na piersi i czekałam na jakieś wyjaśnienia. Do namiotu chłopaka wszedł jeszcze jakiś chłopak wraz z Octavią.
- Jeżeli przeleciało przez grzbiet góry, będzie niedaleko rzeki. - Odezwał się chłopak.
- Wszyscy są gotowi. - Oznajmiła Octavia.
- Więc na co czekamy? - Zapytałam.
- Nikt, nigdzie nie idzie. Jest za ciemno. To niebezpieczne. - Bellamy zaskoczył wszystkich.
- Wyruszymy o świcie. Powiedz reszcie.
Octavia była w szoku.
- Co, jeżeli Ziemianie dotrą do kapsuły pierwsi? - Zapytała po chwili.
- Co, jeżeli ktoś, kto był w kapsule... jest ranny i potrzebuje pomocy? Nie możemy być obojętni. - Odezwałam się.
Bellamy wydawał się w ogóle nas nie słuchać. Octavia obrażona wybiegła z namiotu. Ja natomiast nie chciałam tak szybko odpuszczać.
- Dlaczego, tak bardzo zależy ci na tym, by Arka myślała, że jesteśmy martwi? - Zapytałam.
- Ashley... proszę.
- Odpowiedz!
Chłopak dalej milczał.
- Po tym wszystkim, co zrobiłam dla twojej siostry... Pamiętasz pechowy Dzień Jedności na Arce? Wtedy po raz pierwszy poznałam Octavię. Bawiłam się z nią na balu maskowym, a ty byłeś wtedy strażnikiem, który pilnował porządku.
Bellamy spuścił głowę na dół.
- Kazali nam wszystkim się wylegitymować. Przez cholerny alarm sygnalizujący rozbłysk słoneczny. Tylko Octavia nie miała swojego dowodu tożsamości, więc zorientowałam się, że jest czyimś drugim dzieckiem, które było ukrywane. Mogłam mieć to gdzieś, ale postanowiłam jej pomóc. I jak się to dla mnie skończyło? Zostałam wysłana do więzienia. Miałam na swoim koncie parę występków, ale ten zapieczętował mój los. Możesz mi powiedzieć, jakim cudem ty tam nie trafiłeś?
- Zdegradowali mnie do funkcji dozorcy.
- To i tak lepsze niż gnicie w celi. Jednak zrobiłeś coś, żeby dostać się na statek... na dodatek w mundurze strażnika...
Blake przez chwilę się wahał.
- Zabiłem Jahę.
- Co? - Otwarłam usta ze zdziwienia.
- Nie przesłyszałaś się. Zrobiłem to, by chronić swoją siostrę. Ktoś zaproponował mi umowę.
Jeżeli Arka dowie się, że żyjemy, wtedy wyśle tu swoich ludzi, a kiedy to zrobi... będzie po mnie. Dlatego mi tak zależy.
- Jak mogłeś zabić Kanclerza. - Byłam w szoku.
- Zabił moją matkę, kazał zamknąć Octavię. Musisz przyznać, też go nienawidziłaś.
- Ale nie wiem, czy mogłabym go zabić...
- Nie oczekuję od ciebie zrozumienia. Cokolwiek przysłali, muszę się tym zająć.
- Idę z tobą! - Stwierdziłam.
- Nie ma takiej opcji!
- Potrzebujesz radia. O to ci chodzi. Na pewno kogoś przysłali, a ja nie pozwolę, byś znowu kogoś zabił.
- Wyjawiłem ci prawdę o sobie, tylko dlatego, że ci ufam. Teraz chcę wiedzieć, czy ty ufasz mi?
- Pozbyłeś się Kanclerza i z zimną krwią powiesiłeś mojego brata na drzewie. Zaufanie... powiedzmy, że po prostu chcę w tym uczestniczyć, ale pod zaufanie tego nie podciągaj.
- W takim razie nie idziesz ze mną.
- Owszem idę!
Bellamy podszedł do mnie bliżej. Przez chwilę wpatrywał się w moje oczy. Nagle chłopak obrócił mnie do siebie tyłem i zaczął mnie podduszać. Zrobił to tak szybko, że nie mogłam nic zrobić. Po chwili zaczęłam tracić przytomność.
- Bellamy... przestań.
- Nie chcę... żebyś się w to mieszała. Błagam... nie znienawidź mnie za to.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top