1.20

Zrobiłam kilka głębokich wdechów i po wcześniejszym upewnieniu się, czy aby na pewno spakowałam wszystko to, co jest mi niezbędne do podróży, porządnie zawiązałam torbę. Ostatni raz rozejrzałam się po swoim namiocie, czując jednocześnie ogromne uczucie pustki. Zrobiłam kilka niezdecydowanych kroków w stronę wyjścia. Przystałam na chwilę i jeszcze raz nostalgicznie obróciłam się za siebie.
- Tak będzie lepiej. - Wyszeptałam pod nosem.
Nagle moją uwagę przykuł niewielki przedmiot znajdujący się na ziemi. Odwróciłam się na pięcie od wyjścia i odsunęłam stertę niepotrzebnych szmat, które połowicznie zasłaniały interesujący mnie przedmiot. Po chwili trzymałam w dłoni ręcznie robiony sztylet, który wykonał dla mnie John. Zacisnęłam mocniej palce na rękojeści broni, wspominając brata.
- Ashley! Idziesz!? - Z zewnątrz nawoływał mnie Jasper.
- Chwileczkę!
Spojrzałam jeszcze raz na sztylet.
- Możesz się przydać. - Wydukałam pod nosem i schowałam broń do torby.
Jasper niecierpliwe stepował z nogi na nogę. Kiedy w końcu wyłoniłam się ze swojego namiotu, na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi.
- Boże... co tak długo?
- Musiałam się upewnić, czy mam wszystko. - Poklepałam przyjaciela po plecach.
Jasper uśmiechnął się delikatnie. Chłopak poprawił zawieszony na ramieniu karabin, a następnie skinął głową w kierunku głównej bramy.
- Lada moment ruszamy.
- Rozmawiałeś z Bellamym o Montym?
Chłopak wzdrygnął się na wspomnienie przyjaciela.
- Blake stwierdził, że naszym priorytetem jest opuszczenie obozu.
- Może potrzebował chwili samotności...
- W takim momencie?
- Znajdzie się. Trzeba być dobrej myśli.
- Akurat. - Jordan wlepił swój wzrok w ziemię.
Zarzuciłam torbę na ramię i mocno przytuliłam przyjaciela.
- Cieszę się, że chociaż ty jesteś przy mnie. - Jasper wyszeptał w moje włosy.
- Jordan! Masz udać się na przód. - Jeden z obozowiczów zawołał mojego towarzysza.
- Obowiązki wzywają. - Chłopak ruszył w stronę bramy.
- Wiesz co... ja chyba będę trzymać się z tyłu.
- Jak chcesz. Tylko uważaj na siebie. - Jasper puścił mi oczko.
- Dobrze. - Uśmiechnęłam się do niego szeroko.
W tej samej chwili ze statku, który znajdował się w obozie, wyłonił się Finn wraz z innym obozowiczem. W rękach trzymali nosze, na których znajdowała się ranna Raven. Było mi przykro, że dziewczyna cierpi przez mojego brata. Kolejna osoba, którą również i ja mam na sumieniu. Chwilę po nich dostrzegłam Bellamyego i Clarke. Blake uważnie przyglądał się tłumowi, który czekał przy bramie. W końcu nasze spojrzenia się ze sobą skrzyżowały. Bellamy posłał mi porozumiewawcze skinienie głową. Na jego twarzy malował się smutek. Chłopak włożył wiele pracy w ten obóz.
- Ruszamy!
Strażnicy wyznaczeni przez Bellamyego otworzyli główną bramę z naszego obozu i pierwsze osoby ruszyły w wyznaczonym przez Finna kierunku. Wiele zasmuconych spojrzeń po raz ostatni lustrowało dokładnie wnętrze obozu, starając się przy tym zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Sama przed przekroczeniem bramy, jeszcze raz sentymentalnie rozejrzałam się dookoła.
- Tak będzie lepiej... - Po raz kolejny wyszeptałam pod nosem.
Bellamy z Clarke mieli wyruszyć, jako ostatni, upewniając się, czy aby na pewno wszyscy opuścili obóz. Wtopiłam się w gęstą grupę setkowiczów i wlepiając swój wzrok w ziemię, szłam za tłumem. Dookoła rozbrzmiewały polecenia wydawane przez strażników. Zacisnęłam mocniej dłoń na pasku torby. W mojej głowie pojawiły się chronologiczne wspomnienia od momentu zesłania na Ziemię po dzisiejszy dzień. Przed oczami miałam twarze zmarłych setkowiczów. Ogarnął mnie głęboki smutek, kiedy przypomniałam sobie Romę, Wellsa i Charlotte. Wspomnienia dziewczynki szczególnie mnie pogrążyły. Nagle z zamyślenia wyrwała mnie czyjaś dłoń, która spoczęła na moich plecach. Zdezorientowana zamrugałam kilkakrotnie powiekami i spojrzałam na Bellamyego, który uważnie mi się przyglądał.
- Gdzie tak odpłynęłaś? - Zapytał.
- W zakamarki wspomnień.
- Coś albo kogoś szczególnego wspominałaś?
- Wszystko... a w szczególności chwile spędzone z Charlotte.
Blake ciężko westchnął i ucałował mnie w czoło. Między nami nastała niezręczna cisza.
Nagle ludzie znajdujący się z przodu grupy niespodziewanie się zatrzymali. Spojrzałam pytająco na Bellamyego.
- Sprawdzę, co się dzieje.
Nie chciałam spuszczać chłopaka z oczu, ale niestety setkowicze zaczęli nerwowo przemieszczać się, psując tym samym zwarty szyk naszej grupy. Wkrótce również minęła mnie Clarke, która tak samo, jak Bellamy zaginęła gdzieś w tłumie. Zrobiłam kilka kroków w tył, tym samym wpadając na kogoś.
- Przepraszam. - Wyszeptałam w stronę chłopaka, który zręcznie mnie wyminął, unikając przy tym kontaktu wzrokowego. Zaciekawiło mnie to, że chłopak miał na głowie materiałową chustę, która prawdopodobnie zakrywała większą część jego twarzy. Celowo mówię prawdopodobnie, ponieważ koleś był do mnie odwrócony plecami.
- Ziemianie! - Niespodziewanie usłyszałam przerażony głos Jaspera.
- Odwrót! - Zaraz po nim zadźwięczał głos Bellamyego.
Spanikowani setkowicze znajdujący się na przodzie zaczęli przeciskać się do tyłu. Nikt nie zwracał uwagi na to, czy po drodze taranuje sąsiada. W tej chwili zdrowy rozsądek został przyćmiony przez strach. Wszędzie wokół roznosiły się przerażone krzyki. Ruszyłam szybkim krokiem w stronę obozu. W pewnym momencie ktoś popchnął mnie do przodu i boleśnie upadłam na ziemię. Przed stratowaniem uchronił mnie chłopak w chustce.
- Zabiorę cię stąd. - Usłyszałam znajomy głos.
Otworzyłam szerzej oczy.
- John!? Jak ty się tu dostałeś? - W jednej chwili poczułam zarówno gniew, jak i radość.
Nim zdążyłam oprzytomnieć, John ciągnął mnie już w przeciwną stronę, niż zmierzała moja grupa.
- Puszczaj! - Usiłowałam się wyrwać z jego uścisku.
- Właśnie ratuję Ci życie. - Obóz wkrótce zostanie przejęty przez Ziemian.
- Tym bardziej mnie puść!
Uderzyłam brata w brzuch. Ten wydał z siebie ciche jęknięcie i jeszcze mocniej zacisnął swoją dłoń na moim nadgarstku.
- Pomocy!- Zaczęłam drzeć się wniebogłosy.
Niestety moje wołanie zostało stłumione przez krzyki oddalających się setkowiczów.
- Bell... - Nie zdążyłam dokończyć, ponieważ John zakrył mi dłonią usta.
Murphy zaciągnął mnie za jedno z drzew.
- Kiedy w końcu zrozumiesz, że robię to, żeby Cię chronić?
Czułam, jak zaczyna brakować mi powietrza. Szamotałam się z bratem przez dłuższą chwilę, ale niestety chłopak był silniejszy. John celowo odcinał mi dopływ tlenu. W końcu moje ciało zaczęło odmawiać mi posłuszeństwa. Wszystko wokół zaczęło stawać się niewyraźne, aż w końcu straciłam przytomność.


- Powtarzam! Nie strzelać, dopóki nie jesteście pewni! - W zakamarkach mojego zmęczonego umysłu słyszałam niewyraźny głos Bellamyego i czyjeś jęki. Powoli zaczęłam dochodzić do siebie. Nim otworzyłam oczy, poczułam, że jestem do czegoś przywiązana. Boże co John znowu wymyślił... Odliczyłam do dziesięciu i uchyliłam powieki. To, co ujrzałam, wprawiło mnie w głębokie osłupienie. Byłam przywiązana do drzewa. Naprzeciwko mnie podobnie, jak ja skrępowany był John. Chłopak miał całą twarz we krwi. Chciałam zawołać brata, ale kontakt z nim uniemożliwił mi kawałek materiału, który kneblował mi usta. Zaczęłam nerwowo szamotać się z więzami. Dookoła nas znajdowali się Ziemianie. Boże Murphy, w co ty mnie wpakowałeś?
- Zachodni okop wycofuje się. - Nagle usłyszałam głos jednego z setkowiczów, który wydobywał się z krótkofalówki Johna. W tej chwili trzymał ją w dłoni jeden z Ziemian. Gdy mężczyzna usłyszał te słowa, wpadł w szał. Jednym, sprawnym ruchem wbił swój sztylet w nogę Johna. Murphy zaczął krzyczeć. Przerażona tym, co się właśnie dzieje zaczęłam jeszcze bardziej walczyć z więzami, czując przy tym ogromny ból w nadgarstkach.
- To za nie powiedzenie nam o polu minowym. - Ziemianin zwrócił się do Johna.
- Co teraz zrobimy? - Odezwała się kobieta, która w skupieniu przyglądała się całej sytuacji.
- Teraz atakujemy!
Po raz kolejny chciałam wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk.
- Co mam z nimi zrobić? - Zapytał jeden z żołnierzy ziemian.
- Zabij.
Kobieta, która zapewne była przywódcą Ziemian, wsiadła na swojego rumaka i wraz ze swoimi kompanami zostawiła nas na pewną śmierć. Jeden z Ziemian został z nami. Spanikowana zaczęłam pocierać nadgarstkami o korę drzewa. Działałam instynktownie. Niedaleko mnie dostrzegłam swoją torbę. Od razu pomyślałam o sztylecie. Gdybym tylko dała radę się wyswobodzić... John zaczął błagać Ziemianina o litość. Mężczyzna jednak miał go w głębokim poważaniu.
- Zabij mnie, ale ją wypuść. Błagam!
Nasz oprawca splunął na Johna i rzucił w jego stronę, kilka niezrozumiałych dla nas słów. Nagle odniosłam wrażenie, że więzy, które krępowały moje nadgarstki, delikatnie się poluźniły. Czułam ogromny ból w dłoniach, ale nie miałam zamiaru odpuścić. Ziemianin dobył broń i zbliżył się z nią do Johna. Jeszcze mocniej zaczęłam pocierać dłońmi o korę drzewa. W końcu ogromny wysiłek się opłacił i po paru sekundach wyswobodziłam nadgarstki. Ziemianin nie zwrócił na mnie uwagi, ponieważ stał do mnie tyłem. John grał na zwłokę, kiedy zauważył, że jestem wolna.
Doczołgałam się do torby i wyjęłam z niej sztylet. Działając pod wpływem adrenaliny, podniosłam się z ziemi, podbiegłam do nieuważnego Ziemianina i wbiłam w jego szyję sztylet. Mężczyzna osunął się na ziemię, plując przy tym krwią we wszystkie strony.
- Ashley! Rozwiąż mnie! - John wydał mi polecenie.
Jeszcze przez jakąś chwilę wpatrywałam się w umierającego Ziemianina, nim w końcu oprzytomniałam. Właśnie zabiłam człowieka... Drżącymi dłońmi wyjęłam z szyi oprawcy sztylet i powstrzymując się od zwrócenia swoich wszystkich wnętrzności, uwolniłam brata z więzów.
- Musimy im pomóc!
- Nie zdążymy.
- Cholera Murphy! Przez ciebie wszyscy zginą.
- Musiałem im powiedzieć... inaczej by cię zabili.
Pomogłam wstać bratu z ziemi.
- Gdybyś mnie siłą nie odłączył od grupy...
- Też byłabyś martwa!
- Tam są moi przyjaciele... i Bellamy. - Po pliczkach zaczęły spływać mi łzy.
- Przykro mi. John oparł się o drzewo.
- Cholera, jak to boli... - Dodał, kiedy spojrzał na swoją ranną nogę.
- Wsadź se te przeprosiny!
- Uroczo...
- Gdzie my do cholery jesteśmy? - Zapytałam wściekła.
- Bardzo spory kawałek od obozu...
- Kiedy nas schwytali?
- Jakieś pół godziny po tym, jak cię ze sobą zabrałem.
- Jak spory kawałek...
- Nie łódź się... pieszo nie zdążysz.
Podniosłam torbę z ziemi i ruszyłam w stronę, w którą udali się Ziemianie.
- Co ty do cholery odwalasz!? Mówię ci, że nie masz już po co tam wracać. Ziemianie już od dawna oblegali nasz obóz. - John chciał złapać mnie za rękę, ale ranna noga mu to uniemożliwiła. Chłopak syknął z bólu.
- Żałuję, że cię wtedy nie zabiłam.
- Tez cię kocham.
Zignorowałam go i oddaliłam się od chłopaka.
- Sama tam nie trafisz...
Jak na zawołanie odwróciłam się na pięcie, podeszłam do Johna i celowo szarpnęłam go w swoją stronę, tak by spowodować u niego jeszcze większy ból.
- Zaprowadzisz mnie tam. Nie interesuje mnie to czy ta twoja ranna noga odpadnie ci po drodze.
- Jak chcesz, ale uprzedzałem cię... nie ma do czego wracać.
- Zamknij się już.
Niechętnie pozwoliłam bratu, żeby się o mnie oparł.
- Tylko mnie spowolnisz... - Wysyczałam pod nosem.
- Sama daleko nie zajdziesz...
Postanawiam to przemilczeć. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Moi przyjaciele walczą teraz o życie. Powinnam tam z nimi być, ale nie... Mój brat jak zwykle musiał się napatoczyć. Teraz priorytetem jest dla mnie jak najszybsze dotarcie do obozu. Co prawda John mnie spowalnia, ale kiedy już zacznę kojarzyć teren, nie zawaham się porzucić brata, by czym prędzej dostać się do przyjaciół.


Na dworze zaczęło już świtać. Niemal przez całą noc przemierzyłam z Johnem leśne tereny, by dostać się do obozu. Po drodze wielokrotnie uświadomiłam brata o tym, jak bardzo go nienawidzę za to, co mi zrobił. Murphy milczał, wprawiając mnie przy tym w jeszcze większą furię. Musiałam jednak to przetrzymać. Bellamy, Jasper, Raven, Octavia, Clarke, Miller... Boże oni wszyscy... czarne scenariusze bombardowały mój umysł. Nie miałam już siły płakać. Kiedy w końcu zaczęłam rozpoznawać teren wokół nas, jeszcze bardziej czułam ogromne poczucie żalu. Dookoła panowała grobowa cisza. Cholernie niepokojąca, grobowa cisza.
- Mówiłem ci. - Odezwał się ledwo słyszalnie John.
Nie wytrzymałam. Pchnęłam brata na ziemię i pobiegłam do obozu. Po drodze mijałam ciała zarówno Ziemian, jak i setkowiczów. Bacznie lustrowałam ich twarze. Im bliżej znajdowałam się obozu, tym więcej napotykałam ciał.
- Boże... - Wyszeptałam sama do siebie, kiedy weszłam przez zniszczoną bramę do obozu.
Wszystko było zwęglone, a na ziemi rozprzestrzeniały się spalone ciała... Upadłam na kolana i zaczęłam głośno szlochać. Wpadłam w furię. Nie zważałam na zmęczenie, czy obolałe nadkarski. Uderzałam pięściami w spaloną ziemię.
- Bellamy!?
Wykrzyczałam ile sił w płucach.
Cisza.
- Jasper!
Cisza.
Kolejny napad furii.
- Ashley! - Nagle usłyszałam głos Raven.
Podniosłam się z ziemi i pobiegłam w stronę, z której dobiegał głos dziewczyny. Poczułam nagły przypływ nadziei. Weszłam do wnętrza statku, który znajdował się w obozie. Reyes leżała na ziemi i mierzyła do mnie z karabinu. Na jej twarzy pojawiła się ulga, kiedy w końcu dotarło do niej, że to naprawdę ja.
- Raven gdzie jest Bellamy i Jasper? Gdzie jest reszta setki? - Zaczęłam zasypywać Reyes pytaniami.
- Nim dziewczyna zdążyła wydusić z siebie kolejne słowa, nagle dostała silnego ataku kaszlu, po czym z jej ust zaczęła sączyć się krew. Spanikowana podbiegłam do dziewczyny.
- Połóż ją na boku. - Usłyszałam za sobą głos brata.
Zrobiłam tak, jak polecił mi John. Otarłam dziewczynie usta kawałkiem materiału, który znalazłam pod ręką.
- Ziemianie zabrali tych, którzy przeżyli atak... - Po chwili Raven złapała mnie za rękę.
- Była z nim Clarke i Jasper.
- Przynajmniej wiemy, że żyją.
- Jeszcze. - Dodał John.
Wzięłam pierwsza lepszą rzecz, jaka się napatoczyła i rzuciłam nią w brata.
- A Bellamy? - Zapytałam ponownie dziewczynę.
- Był na zewnątrz, kiedy zamknęliśmy się w statku. On i Finn. - Raven zaczęła szlochać.
- Nie... - Odsunęłam się od niej.
- To nie prawda! - Krzyknęłam.
- Niestety... prawda. - Potwierdziła Reyes.
Ukryłam twarz w dłonie.
- Ashley... - Przykro mi. - John złapał mnie za ramię.
Zapłakana i wściekła, rzuciłam się na niego z pięściami. Murphy upadł na ziemię i nawet nie protestował, kiedy zaczęłam kierować swoje ciosy w jego twarz. Raven przyglądała się nam w milczeniu.
- Nienawidzę cię! Mogłam cię zabić, kiedy miałam okazję!
- Przynajmniej żyjesz!
- Co mi z takiego życia? Kochałam Bellamyego! Nasi przyjaciele zostali porwani... a reszta setkowiczów nie żyje! Przez ciebie!
W końcu odsunęłam się od brata i spojrzałam na swoje zakrwawione dłonie. Usiadłam pod jedną ze ścian i pogrążyłam się w głębokim płaczu.
- Kochałam go... - Powtarzałam jak w transie...


Nie mam pojęcia, ile minęło czasu. Stan Raven cały czas się pogarszał. John siedział naprzeciwko mnie w totalnej ciszy, a ja w dalszym ciągu płakałam. Nagle usłyszeliśmy, że na zewnątrz ktoś się porusza.
- Raven karabin! - John podszedł do Reyes.
- Skończyła się amunicja.
- Ashley... twój sztylet!
Ignorowałam go.
- Słyszysz!? Jeżeli to Ziemianin to jesteśmy martwi!
Zmierzyłam brata morderczym spojrzeniem, by po chwili rzucić mu pod nogi sztylet. John przyjął pozycję gotową do ataku. Po chwili kotara ze statku poruszyła się. Przeniosłam swój zmęczony wzrok na intruza. Było mi obojętne to, co się teraz stanie. Jednak nie mniej dziwiłam się, kiedy przez kotarę do wnętrza statku weszła Abigail Griffin, a zaraz za nią Marcus Kane. Arka...
Kobieta najpierw spojrzała na mnie, po czym skierowała swój wzrok na ledwo żywą Raven.
- Ona... potrzebuje pomocy. - Wydukałam łamiącym się głosem.
Kane bacznie przyglądał się Johnowi.
Abigail zaczęła wypytywać o to, co się tu w ogóle stało.
- Clarke tu nie ma. - Wyszeptała Raven.
Kobieta zamarła.
- Nie wiemy, co się stało... niedawno tu przyszliśmy. - Sprostowałam.
Kane pomógł Johnowi wstać z podłogi i po chwili wyprowadził mojego brata na zewnątrz. Ja natomiast pomogłam Griffin, położyć Raven na nosze, które znajdowały się na statku. Nagle z dworu usłyszałam krzyki i odgłosy walki. Nie mogłam wypuścić Raven z rąk, ale miałam wrażenie, że słyszałam Bellamyego. Pośpiesznie załadowałam Reyes na nosze i razem z Abby opuściłyśmy statek. Strażnik z Arki zastąpił mnie przy noszach. Rozejrzałam się po osobach, które otaczały statek. Nagle dostrzegłam wśród nich Bellamyego. Miałam wrażenie, że to sen. Jeden ze strażników skuł chłopaka. Kiedy nasze spojrzenia się ze sobą skrzyżowały, Bellamy zaczął szamotać się z mężczyzną. Nie zwracając uwagi na protesty pozostałych strażników, podbiegłam do chłopaka i rzuciłam się mu na szyję. Nasze usta szybko złączyły się w łapczywym pocałunku. Gdy w końcu się od siebie oderwaliśmy, dostrzegłam w oczach chłopaka łzy.
- Myślałem... Boże myślałem, że ziemianie dopadli cię w lesie... ja cię szukałem! - Bellamy wybełkotał łamiącym się głosem.
- Murphy oddalił mnie od grupy, a potem schwytali nas ziemianie. - Wytłumaczyłam.
- Cieszę się, że nic ci się nie stało.
Dopiero teraz dostrzegłam, że Bellamy ma zakrwawioną twarz. Delikatnie musnęłam ręką, jego zraniony policzek. Chłopak nie wzdrygnął się na mój dotyk. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej przybliżył twarz do mojej dłoni. Po raz kolejny mocno go przytuliłam. Niestety nie mogłam się długo nacieszyć tą chwilą, ponieważ Kane obwieścił nam, że musimy już ruszać. Posłałam Bellamyemu pytające spojrzenie. Chłopak jedynie pokiwał głową. Jeden ze strażników pociągnął go za sobą.
- Dlaczego go skrępowaliście? - Zapytałam wściekła strażnika.
- Są zasady. - Odpowiedział mi Kane.
Posłałam mężczyźnie gniewne spojrzenie.
- Ciebie też mogę skuć.
- W imię zasad... - Wydukałam pod nosem.
Marcus po raz kolejny dał znak do opuszczenia tego miejsca. Nie zwracając uwagi na brata, który również był skuty, podbiegłam do Bellamyego. Nawet nie zauważyłam, że wśród zgromadzonych jest tu również Finn. Chłopak bardzo przejął się stanem Reyes. Idąc ramię w ramię z Bellamym, kierowałam się posłusznie za strażnikami.
- A co z Jasperem i resztą? - Zapytałam chłopaka.
- Odbijemy ich. Masz moje słowo.  



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top