1.2

Czułam, jak wszystko wokół się trzęsie. W mojej obolałej głowie pojawiały się przeróżne myśli. W większości pesymistyczne. Czy umarłam? A może umieram? Właśnie w tej chwili! Nie... nie, nie! Obudź się! – Krzyczała moja podświadomość.

Otworzyłam gwałtownie oczy. Zastygając w bezruchu, rozchyliłam usta, łapiąc łapczywie powietrze. W tym samym czasie poczułam ogromne mdłości. Nie rozumiejąc co się ze mną dzieje, zerknęłam na swoje blade dłonie, które kurczowo zacisnęłam na udach. Bałam się. Minęła dość długa chwila, nim zaczęłam kontaktować co się ze mną dzieje. W dalszym ciągu wpatrywałam się w swoje dłonie. Do moich uszu napływały rozmowy, które z każdą chwilą stawały się coraz głośniejsze.
- Śpiąca królewna w końcu się obudziła.
Zamarłam. Może to jest tylko sen? Albo tak właśnie wygląda śmierć? Ostrożnie skierowałam się w stronę osoby, która się do mnie odezwała. Ten głos... Wszędzie go rozpoznam.
- Boże Murphy czy ty jesteś aniołem? Nie tak wyobrażałam sobie życie po śmierci! – Wyrzuciłam z siebie.
- Do anioła mi daleko. - John parsknął śmiechem.
- Czy my... Co się dzieje?
- Lecimy na Ziemię. – Brat wydawał się rozbawiony moją dezorientacją.
- Żarty sobie robisz?! – Powiedziałam to o wiele głośniej, niż planowałam.
Dopiero teraz zorientowałam się, że nie jesteśmy sami. Kilka ciekawskich spojrzeń, skierowało się w naszą stronę. Dokładnie rozejrzałam się po miejscu, w którym się znajdowałam. Byłam na pokładzie statku, kapsuły... czegoś w tym rodzaju. John mówił prawdę. Czułam ogromne podniecenie.
- Ale... jak?! - Wróciłam wzrokiem do brata.
- Twoje marzenie się spełniło. - John uniósł kąciki ust w górę.
Zaczęłam szczerzyć się do niego jak małe dziecko. Właśnie w tej chwili jeden z moich rysunków, który tak często kreśliłam na ścianach celi, stał się rzeczywistością. Marzenia się jednak spełniają. Nie potrafiłam wydusić z siebie słowa. Błądziłam ciekawskim wzrokiem po twarzach więźniów, którzy również znajdowali się na pokładzie. Po pewnym czasie udało mi się zlokalizować Clarke Griffin, która dopiero teraz się ocknęła. Obok niej ze stoickim spokojem siedział Wells. Syn Kanclerza. Miałam tak wiele pytań. Spojrzałam ponownie na brata. Już miałam zasypać chłopaka swoją ciekawością, kiedy statek wpadł w niepokojące turbulencje. W tym samym czasie oświetlenie we wnętrzu maszyny zamigotało, a w pomieszczeniu rozległ się stłumiony krzyk paru osób. Odruchowo chwyciłam brata za rękę. John zamknął moją drobną dłoń w szczelnym uścisku.
- Wszystko będzie dobrze siostrzyczko. – Jego głos był przepełniony troską.
Nagle całe wnętrze statku wypełniło się ostrym światłem. Na ekranach rozmieszczonych na suficie, pojawił się Kanclerz Jaha. Murphy rzucił w jego kierunku kilka przekleństw. Kanclerz z uśmiechem na ustach rozpoczął swoją przemowę:
- Więźniowie Arki. Wysłuchajcie mnie. Dostaliście drugą szansę. Jako wasz Kanclerz, mam nadzieję, że uznacie to, nie tylko jako szansę dla was, ale jako szansę dla wszystkich. Nawet dla samej ludzkości. Nie mamy pojęcia, co czeka was tam na dole. Wysyłamy was, bo wasze zbrodnie, sprawiają, że jesteście zbędni. Zbrodnie te zostaną wybaczone, wasza dokumentacja pójdzie w niepamięć.
- Akurat... - Znów odezwał się John.
- Miejsce upuszczenia zostało wybrane ostrożnie. Przed ostatnią wojną góra Weather była bazą wojskową wybudowaną w górach. Według naszych informacji znajdujące się tam zapasy mogą utrzymać przy życiu trzysta osób na okres do dwóch lat.
Więźniowie przestali słuchać Kanclerza. Pomieszczenie wypełniło się oburzonymi krzykami. Jakiś chłopak postanowił odpiąć się od fotela. Wiele osób skandowało jego imię.
- Finn. – Wyszeptałam sama do siebie.
Chłopak unosił się dzięki grawitacji. Beż żadnego problemu przeniósł się na drugą stronę statku, gdzie znajdowali się Clarke i Wells. Finn dokuczał czarnoskóremu, ze względu na to, że ten był synem Kanclerza. Parę osób poszło w ślady chłopaka i odpięło swoje pasy. Nie wiedzieć czemu zapragnęłam tego samego. Byłam w nie małym szoku, ponieważ to zawsze John słynął z lekkomyślnych pomysłów. Gdy chwyciłam za klamrę swojego pasa, John od razu zareagował. Statek jeszcze bardziej zaczął się trząść i w duchu podziękowałam bratu, że wybił mi ten irracjonalny pomysł z głowy. Znów zaczęły doskwierać mi nudności. Clarke usiłowała nakłonić śmiałków, by powrócili na swoje miejsca. Bezskutecznie. W końcu spadochrony, które miały zamortyzować upadek kapsuły, otworzyły się i wszyscy ci, którzy nie znajdowali się na swoich miejscach, uderzyli w ściany maszyny. Wszędzie wokół pojawiły się iskry.
- Zbiorniki powinny być zwolnione teraz. – Zaniepokojona usłyszałam krzyk Wellsa.
Clarke wdała się z chłopakiem w dyskusję, lecz nie mogłam nic z tego usłyszeć, ponieważ jakaś dziewczyna siedząca obok mnie, zaczęła drzeć się wniebogłosy. Wszystko działo się tak szybko. Wbiłam paznokcie w rękę brata i zamknęłam oczy. Statek wpadł w kolejne turbulencje.
- Czyli jednak umrzemy! – Zaczęłam panikować.
- Trochę więcej optymizmu... – John, jak zwykle starał się zachować zimną krew.
W rzeczywistości jednak był zaniepokojony. Czułam to. Dlatego też okrył mnie ramieniem i przycisnął do siebie.
Gdy drgania ustąpiły, na statku nastąpiła głucha cisza...

- Wylądowaliśmy? – Odsunęłam się delikatnie od Johna, próbując uspokoić oddech.
- Chyba tak. – Chłopak rozejrzał się niepewnie po pomieszczeniu.
Wzięłam kilka głębokich wdechów. Więźniowie zaczęli wstawać ze swoich miejsc. Drżące dłonie odmawiały mi posłuszeństwa. Nie potrafiłam uwolnić się z ze swojego fotela. Chciałam poprosić brata o pomoc, ale ten zdążył się już wcześniej odpiąć. Szukałam go wzrokiem, lecz powstałe zamieszanie utrudniało mi zlokalizowanie Johna. Przez jakąś chwilę siłowałam się z zapięciem.
- Pomóc Ci? - Usłyszałam czyiś spokojny głos.
Zerknęłam na chłopaka, który zaoferował mi swoją pomoc. Na włosach miał ogromne gogle, które śmiesznie prezentowały się z jego niewielką głową.
- Jakbyś mógł... – Skinęłam głową.
Chłopak kucnął przy mnie i zręcznym ruchem odpiął pasy, które mnie więziły.
- Nazywam się Jasper Jordan. – Wyciągnął w moją stronę rękę.
- Ashley Murphy. Miło mi.
Jordan uśmiechnął się do mnie serdecznie, a na jego policzkach pojawiły się dwa czerwone rumieńce. Nie przywykłam do tego, że na mój widok ktoś może się rumienić. Sama zaczęłam czuć się nieco niezręcznie, choć od Jaspera biła niezwykle sympatyczna aura.
Jasper chciał dalej ciągnąć rozmowę, lecz przerwał mu mój brat.
- Coś dzieje się przy wyjściu. - John z grymasem niezadowolenia spojrzał na mojego znajomego.
- Jestem... - Zaczął chłopak.
- Nie obchodzi mnie, to kim jesteś... - John pociągnął mnie za sobą w stronę wyjścia.
Rzuciłam Jasperowi przepraszające spojrzenie.
- Mógłbyś być milszy... – W moim głosie można było wyczuć poirytowanie.
John tego nie skomentował.
- Nie! Nie możemy tak po prostu otworzyć drzwi. - Clarke usiłowała uspokoić tłum, który zebrał się przy wyjściu.

Wraz z bratem i Jasperem, który mimo nieprzyjemności ze strony Johna, postanowił trzymać się blisko nas, ruszyliśmy w stronę dziewczyny. Mijaliśmy po drodze Finna. Collins klękał przy martwym ciele chłopaka, który podczas turbulencji nie znajdował się na swoim miejscu. Poczułam ogromny smutek. Gdyby nie brat, mogłabym skończyć tak, jak ten biedny chłopak.
- Wszyscy niech się cofną!
Moje ciało przeszył dreszcz. Skądś znałam ten głos. Gdy zeszliśmy na dół, Clarke rozmawiała z chłopakiem, który wyglądał na strażnika. Przy boku dziewczyny pojawiła się Octavia Blake. Miałam okazję ją już kiedyś poznać. Dziewczyna błądziła wzrokiem po zgromadzonych ludziach, aż wreszcie zdobyła się na odwagę.
- Bellamy? - Zapytała drżącym głosem.
Strażnik odwrócił się w jej stronę. Octavia rzuciła się na jego szyję. Strażnikiem okazał się Bellamy. Brat Octavii.
- Gdzie twoja opaska? - Clarke przerwała wzniosłą chwilę, spoglądając wrogo na chłopaka.
- To Octavia Blake, dziewczyna, którą znaleźli ukrytą w podłodze. - Nagle odezwał się ktoś z tłumu.
Octavia chciała rzucić się na chłopaka, który zaczął jej dokuczać. Na szczęście brat powstrzymał ją od rękoczynów.
Po dość długiej wymianie zdań z Clarke, Bellamy w końcu otworzył drzwi statku. Ogromna łuna światła wkradła się do wnętrza, tym samym oślepiając wszystkich zgromadzonych przy wyjściu. Gdy mój wzrok w końcu przyzwyczaił się do panujących tu warunków, zamarłam. Poczułam powiew świeżego powietrza. To Octavia pierwsza postawiła stopę na nowym terenie. Wszyscy z ciekawością obserwowali każdy jej ruch.
- Wróciliśmy! - Dziewczyna zaczęła podskakiwać w miejscu jak małe dziecko.
Na mojej twarzy pojawił się ogromny uśmiech. Tak długo na to czekałam. W jednej chwili zapomniałam o zajściu w celi i turbulencjach w kapsule. Liczył się dla mnie tylko ten moment. Moment, w którym miałam dotknąć ziemi. Wszyscy zaczęli wiwatować i wkrótce sami poszli w ślady Blake. Wybiegłam z kapsuły i upadłam na kolana ze łzami w oczach. Wzruszyłam się. Wbiłam dłonie w zieloną, miękką trawę. Czułam ziemię pod paznokciami. Szczerzyłam się jak małe dziecko. Nie zwróciłabym nawet uwagi na Bellamyego, gdyby ten teatralnie nie zakasłał za moimi plecami. Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, doskonale wiedziałam, że pamięta mnie z czasów, zanim zostałam zamknięta w więzieniu. Chłopak posłał w moją stronę serdeczny uśmiech, a następnie podał mi rękę, bym mogła podnieść się z ziemi. Ścisnęłam mocno dłoń Bellamyego. Gdy znajdowałam się już na równych nogach, podziękowałam chłopakowi za pomoc. Ten przytaknął głową, a następnie udał się do swojej siostry. Postanowiłam odszukać w tłumie Johna. Gdy tylko udało mi się go zlokalizować, bez najmniejszego zastanowienia podbiegłam do niego i wskoczyłam mu na barana. Zupełnie, jak za czasów, gdy byliśmy dziećmi, kiedy to ja bawiłam się, że jest księżniczką, a John był moim wierzchowcem. Moja radość nie umknęła uwadze Johna. Chłopak cieszył, że jestem wreszcie szczęśliwa. Upewnił się, że mocno się go trzymam, po czym ruszył biegiem za resztą zesłanych na Ziemię dzieciaków.

Po długim czasie rozłąki, w końcu byliśmy razem.  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top