1.19

- Inne zmartwienie? Co może być ważniejszego od tego, że dwójka naszych ludzi została porwana? - Raven była zdezorientowana. Błądziła nerwowo wzrokiem po osobach znajdujących się w namiocie, nie zdając sobie sprawy z tego, co właściwie się tu dzieje.
- Poszukamy ich o świcie. Teraz jest zbyt niebezpiecznie. - Bellamy odparł stanowczym głosem.
- Do świtu Finn i Clarke mogą być martwi! Poza tym jeszcze Monty gdzieś zniknął. Zapomniałeś, że mowa tutaj o bezwzględnych Ziemianach?
- Bellamy jest obojętny na ich los. - Murphy odezwał się złośliwie.
Kiedy Raven usilnie błagała Bellamyego o zmianę decyzji, John nerwowo kręcił się w kółko. Pod nosem szeptał głuche obelgi, które Blake starał się zlekceważyć. Raven co jakiś czas odrywała wzrok od swojego rozmówcy, by rzucić w moją stronę pytające spojrzenie. Gestem ręki wskazałam dziewczynie, że ma zignorować Johna. Nie miałam odwagi odezwać się do brata. Murphy unikał ze mną kontaktu wzrokowego, co jeszcze bardziej potęgowało mój strach, choć nie ukrywam, że im dłużej rozmowa mojego brata z Bellamym się odwlekała, tym lepiej... Kiedy Reyes wpadła w furię i z niemal łzami w oczach opuściła namiot Bellamyego, John jeszcze raz spróbował rzucić się na Bleka, lecz ten w mgnieniu oka powalił go na ziemię.
- Murphy uspokój się! - Zażądał Blake.
- Mam się uspokoić? Przespałeś się z moją siostrą! Byłem w stanie pogodzić się z tym, co zrobiłeś mi... ale Ashley... zapłacisz za to!
John wskazał na Bellamyego groźnie palcem. Na jego czole pojawiły się drobne kropelki potu. Bellamy w skupieniu wpatrywał się w Murphyego.
- Murphy proszę... - Złapałam delikatnie brata za ramię. Ten spojrzał na mnie z obrzydzeniem, po czym strącił moją dłoń z siebie.
- Nie żartuję Bellamy. Wiesz, do czego jestem zdolny.
- To ma być groźba? - Blake z założonymi rękami groźnie zmierzył wzrokiem Johna.
- Raczej przestroga. - Murphy zmrużył oczy.
Bellamy zaśmiał się ironicznie. John zacisnął dłonie w pięści, po czym zrobił kilka głębokich wdechów i niespodziewanie złapał mnie za rękę. Brat niemal siłą wyciągnął mnie z namiotu Bellamyego wokół, którego zebrała się dość spora grupka obozowiczów. Krzyki, które wydobywały się z niego, musiały stać się dla nich niezłą atrakcją. Blake wyszedł za nami, po czym groźnym tonem, kazał rozejść się gapiom.
- Ashley ma prawo sama decydować o swoim życiu! - Bellamy zwrócił się do Johna.
John postanowił zignorować Bellamyego.
- On ma rację. - Wyszeptałam niepewnie, kiedy brat zaprowadził mnie do mojego namiotu.
- Dopóki żyję, jestem za ciebie odpowiedzialny.
- Nie było cię przez długi czas. Dałam sobie wtedy radę i teraz też sobie poradzę.
- Sugerujesz, że nie jestem ci już do niczego potrzebny?
- Sugeruję, że potrafię sama o siebie zadbać.
Murphy zaśmiał mi się prosto w twarz. Odwróciłam się od niego na pięcie i już miałam wejść do namiotu, kiedy usłyszałam za sobą stanowczy głos brata.
- Jeżeli jeszcze raz zobaczę cię z Bellamym to uwierz, że nie ręczę za siebie.
- Jeżeli zrobisz mu krzywdę, ja również nie ręczę za siebie.
- Jaki brat... taka siostra.
- Nie jestem taka jak ty.
- Jeszcze zobaczymy.


Usiłowałam zasnąć, ale w mojej głowie kotłowało się tyle myśli, że w końcu moje starania spełzły na niczym. Wygramoliłam się ze swojego namiotu i postanowiłam przejść się po obozie. Obozowicze mimo późnej pory, posłusznie przygotowywali się na starcie z Ziemianami. Wśród nich dostrzegłam Bellamyego. Chłopak wydawał się zdezorientowany. Rozmawiał z kimś przez krótkofalówkę. Mimo gróźb brata, postanowiłam porozmawiać z chłopakiem. Niepewnie ruszyłam w jego stronę, mimo wszystko rozglądając się wokół, czy nie przygląda się nam przypadkiem John. Gdy upewniłam się, że brata nie ma w pobliżu, uśmiechnęłam się do Bellamyego. Kiedy chłopak mnie dostrzegł, przyłożył palec swojej prawej ręki do ust, dając mi tym samym znak, że mam się nie odzywać. Z grymasem na twarzy, zbliżyłam się do niego, a z krótkofalówki, którą trzymał Blake, wydobył się przerażony głos Jaspera.
- Murphy ma broń! Zabił Mylesa! - Nagle z urządzenia wydobył się huk.
Przerażona spojrzałam w oczy Bellamyego, a ten dalej nie pozwalał mi się odezwać.
- Murphy co ty do cholery robisz? - Bellamy był wściekły.
Niestety nikt po drugiej stronie się nie odezwał. Nagle drzwi ze statku zaczęły się zamykać. Bellamy ruszył biegiem w ich stronę, ale niestety te zamknęły mu się przed nosem. Odebrało mi mowę. Chwiejnym krokiem dołączyłam do zbiorowiska obozowiczów, którzy zdezorientowani przyglądali się całemu wydarzeniu. Bellamy dobijał się bezskutecznie do drzwi.
- Otwórz te drzwi!
- Będziesz próbował być bohaterem, to Jasper zginie! - John w końcu postanowił się odezwać.
Blake spojrzał na mnie, a w jego oczach pojawiła się panika.
- Murphy. Proszę... wyjdź stamtąd! - Starałam się spokojnym głosem przemówić do brata.
Ten niestety nie raczył odpowiedzieć.
- Wiem, że jesteś zły, ale nie możesz krzywdzić niewinnych ludzi. Jasper ci nic nie zrobił.
- Był w złym miejscu w nieodpowiednim czasie. To wystarczy.
- To nie ma sensu. Nie przemówisz do niego. - Blake zmierzwił nerwowo włosy ręką.
- To, co w takim razie?
- On cię nie posłucha.
- Wiec jedyne co nam zostało to czekać? Bellamy on może zrobić mu krzywdę!
- To ty wierzyłaś w drugą szansę.
- Chcesz mi powiedzieć, że to teraz moja wina?
Bellamy milczał. Chłopak unikał ze mną kontaktu wzrokowego.
- Jesteś skończonym dupkiem. - Rzuciłam gniewnie w jego stronę.
Blake w końcu się ocknął i chciał złapać mnie za rękę, ale się od niego odsunęłam. Podeszłam bliżej do metalowych drzwi w celu porozumienia się z bratem. Niestety. Na próżno.


Na dworze już świtało. Czas nieubłaganie mijał. Ludzie nerwowo wyczekiwali jakiegokolwiek odzewu ze strony Murphyego. Zmęczona i zapłakana siedziałam przy drzwiach. Policzkiem przyklejona byłam do chłodnej, metalowej powierzchni drzwi. Nie miałam już siły. Nawet nie wiem, czy Jasper jeszcze żyje. Ktoś zarzucił mi kurtkę na plecy. Był to oczywiście Bellamy. Na twarzy chłopaka malował się głęboki żal.
- Zostaw mnie w spokoju. - Wyszeptałam.
- Nie ma sensu, żebyś tu czekała, aż on łaskawie się odezwie.
- Nie odejdę stąd, dopóki John nie wypuści Jaspera.
- Wiesz, że on może...
- Nie mów tego.
- Ashley... - Bellamy złapał mnie za rękę.
Jego dłonie były niezwykle ciepłe. Po policzku znów zaczęły spływać mi łzy.
Nagle spośród obozowiczów wyłoniła się Octavia. Dziewczyna w mgnieniu oka znalazła się przy nas.
- Właśnie się dowiedziałam, że Murphy przetrzymuje Jaspera.
- Południowa nora gotowa? - Bellamy zapytał spokojnym głosem.
- Co? Jasperowi grozi niebezpieczeństwo. - Dziewczyna była rozkojarzona przez obojętne zachowanie brata.
- Rozejrzyj się dookoła. Nikt nie pracuje. Jeśli Ziemianie teraz nas zaatakują, wszyscy idziemy do piachu.
Octavia wydawała się niezadowolona z tego, co właśnie usłyszała. Sama muszę przyznać, że problem Ziemian stał się dla mnie rzeczą drugorzędną.
- Octavia. Mam to pod kontrolą.
- Bellamy od momentu, kiedy John zamknął się w tym przeklętym statku, nie zrobiłeś nic, żeby pomóc Jasperowi. - Spojrzałam na chłopaka gniewnie.
W tym samym czasie podeszła do nas Raven.
- Miałeś rację. Z tyłu jest luźna płyta. Jeśli da się ją wyciągnąć, będziemy mogli się tam dostać przez podłogę.
Otwarłam usta ze zdziwienia.
- Mówiłaś coś? - Bellamy zwrócił się do mnie.
- Zwracam honor. - Wycedziłam przez zęby.
- Świetna robota Raven. Zrób to. - Blake wydał polecenie Reyes.
- Dobra... pora się z nim skontaktować. - Blake wymruczał pod nosem.
Bellamy wyjął krótkofalówkę z kieszeni, po czym pomógł mi wstać i razem odsunęliśmy się nieco od statku.
- Murphy, wiem, że mnie słyszysz. Cała nasza amunicja i zapasy są na środkowym poziomie. Wiesz o tym. Przez ciebie będziemy podatni na atak. Nie mogę do tego dopuścić.
- Jakbyś nie zauważył. Nie masz nad tym kontroli.
- Daj spokój. Nie chcesz skrzywdzić Jaspera. Nie chcesz też narazić innych w tym twojej siostry. Zależy ci na tym, by odegrać się na mnie.
Poczułam nieprzyjemny ucisk w żołądku.
- Więc co powiesz na to... może wymienisz go na mnie?
- Nie! - Octavia zwróciła się do brata.
- Bell co ty do cholery wyprawiasz? - Sama byłam w szoku.
- Wystarczy tylko, że go puścisz, a ja zajmę jego miejsce. Odegrasz się za to, co ci zrobiłem.
- Niby jak? - Po drugiej stronie odezwał się John.
- Bellamy. On cię zabije. - Chciałam wybić chłopakowi ten pomysł z głowy.
- Jeśli tego nie zrobię, on zabije twojego przyjaciela. - Bellamy spojrzał mi głęboko w oczy.
- To niesprawiedliwe.
- Prosto. Otworzysz drzwi. Ja wchodzę, on wychodzi. - Blake wytłumaczył Johnowi.
Po dłuższej ciszy, w obozie rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Ścisnęłam mocniej dłoń Bellamyego.
- Nie możesz tego zrobić... - Zaczęłam płakać.
- Wszystko będzie dobrze. - Bellamy ucałował mnie w czoło.
- Pójdę z tobą.
- On chce mnie. Dam sobie radę.
- Tylko ty Bellamy. Nieuzbrojony. 10 sekund albo pozbawię Jaspera nogi.
Blake niechętnie puścił moją dłoń. Wręczył swojej siostrze broń, którą miał przy sobie, a mi podał krótkofalówkę, po czym ruszył w stronę wejścia na statek. Murphy rozpoczął odliczanie.
- Raven znajdzie sposób. - Octavia przytuliła brata.
- Dam sobie z nim radę. Niech wszyscy wracają do pracy.
Zgodnie z umową, kiedy Bellamy wszedł na statek, Murphy wyrzucił z jego wnętrza Jaspera. Chłopak upadł boleśnie na ziemię. Jego ręce i usta były skrępowane. Od razu znalazłam się przy przyjacielu i w mgnieniu oka uwolniłam go z więzów. Przerażony Jasper przytulił się mocno do mnie. Mój wzrok natomiast spoczywał na zamykających się drzwiach statku.
- Murphy! Błagam. Nie rób mu krzywdy. - Krzyknęłam ile sił, nie wiedząc nawet, czy John to rzeczywiście usłyszał.


Jasper postanowił pomóc Raven w dostaniu się na statek. Ja natomiast z Octavią i resztą obozowiczów stałam bezradnie w tym samym miejscu co wcześniej. Miałam wrażenie, że cała ta sytuacja trwa wieczność. Zdenerwowanie udzielało się wszystkim na każdym kroku. Nerwowo obgryzałam paznokcie, kiedy z wnętrza statku było słychać strzał.
- Bellamy! Nic ni nie jest? - Odezwałam się do krótkofalówki drżącym głosem.
Nic cisza.
- Boże Bell odezwij się! - Octavia również spróbowała swoich sił w skontaktowaniu się z bratem.
- Nic mi nie jest. - W końcu Blake dał znak, że żyje.
Kamień spadł nam z serca.
- Przestańcie się o mnie martwić i wracajcie do pracy.
- Bellamy daj mi porozmawiać z bratem. - Zignorowałam jego polecenie.
Po kolejnej dłuższej chwili znów usłyszałam głos Bellamyego.
- Murphy nie chce z tobą rozmawiać.
Od tej pory znów kontakt nam się urwał.
- Zaczęłam głośno przeklinać pod nosem.
Octavia przytuliła mnie mocno. Potrzebowałyśmy od siebie wsparcia.
- Bellamy da sobie radę.
- To moja wina. Uwierzyłam w to, że Murphy się zmienił.
- Nie możesz się o to obwiniać. Zrobiłaś to, co uważałaś za słuszne.
- A teraz ponoszę za to konsekwencje. - Zaczęłam płakać.


Po niecałej godzinie z wnętrza statku wydobył się kolejny strzał. Nie wytrzymałam. Podbiegłam znów do metalowych drzwi i zaczęłam uderzać w nie pięściami z całych sił.
- Murphy otwórz te cholerne drzwi! Jeżeli zrobiłeś mu krzywdę... zabiję cię! - Nie zwracałam uwagi na to, co mówię. Złość wzięła nade mną kontrolę. Czułam potworny ból na dłoniach, które były całe we krwi. Ktoś złapał mnie za nadgarstki i odsunął od drzwi.
- Jasper! Puść mnie! - Wydarłam się po przyjacielu.
- Raven zaraz otworzy drzwi. - Chłopak skrzywił się, gdy spojrzał na moje dłonie.
Otarł ręką łzy z moich policzków, po czym chwycił pewnie broń i czekał, aż Reyes wpuści nas do środka.
Z wnętrza poleciała kolejna salwa strzałów. Jasper zacisnął dłonie na broni, a ja podbiegłam do pierwszego lepszego obozowicza, by dostać w swoje ręce karabin. Po chwili dołączyłam do Jasepra.
- Przekonamy się, czy czegoś mnie nauczyłeś. - Wyszeptałam.
- Jesteś gotowa zabić własnego brata?
- Nie wiem, czy zabić... ale zranić na pewno. - Wyjąkałam.
Raven w końcu udało się otworzyć drzwi. Nie myśląc o konsekwencjach, wbiegłam do środka. Moim oczom ukazał się Bellamy. Blake wisiał dokładnie tak samo, jak niegdyś mój brat. Jasper ruszył na pomoc Bellamyemu, a ja rzuciłam się biegiem na górny poziom. Wiedziałam, że tam jest Murphy. Przewiesiłam karabin przez ramię, po czym zręcznie spięłam się po szczeblach i wparowałam na pokład. John klęczał przy amunicji i czegoś w niej szukał. Wycelowałam broń w brata, nie zwracając uwagi już na poranione ręce.
- I co siostrzyczko? Zabijesz mnie? - John odwrócił się przez ramię i posłał w moją stronę ironiczny uśmieszek.
- Jesteś potworem.
- Nie mniejszym od niego.
- Żałuję, że w ogóle wróciłeś.
Widać było po minie Johna, że moje słowa go zabolały. Chłopak znalazł w końcu to, czego potrzebował.
- Nie ruszaj się! - Krzyknęłam w jego stronę.
- Z dołu słychać było krzyki Octavii.
- Nie zrobisz tego. - Murphy zignorował mnie.
Zablokowałam wejście na górny pokład. Wkrótce w klapę zaczął walić wściekły Bellamy.
- Murphy! Otwieraj!
- Ashley jest z nim. - Usłyszałam zatroskany głos Jaspera.
- Chyba sobie żartujesz... jak ona się tam dostała?
- Twój chłoptaś nie wierzy w twoje umiejętności... - Murphy kucnął przy jednej ze ścian i niewzruszony tym, że dalej mierzę do niego z karabinu, zaczął coś majstrować.
- Ty też nie dowierzasz.
- Nie rozumiem, dlaczego jesteś taka wściekła. Uważasz mnie za mordercę, a sama szykujesz się na wojnę, na której sama będziesz zabijać.
- To zupełnie inna sprawa. Ty zabijasz niewinnych.
- No nie wiem, czy byli tacy niewinni. Chcieli mnie zabić. To złe, że pragnąłem się zemścić?
Podeszłam bliżej do Johna i zerknęłam na jego ręce.
- Zamierzasz nas wszystkich wysadzić w powietrze?
- Nie. Chcę uciec.
- Nie pozwolę ci na to.
- Nie masz innego wyjścia. Kiedy Bellamy tu wejdzie, od razu mnie zabije.
- Myślisz, że mnie to w ogóle obchodzi?
- Owszem. Jest między nami szczególna więź. To, co nas spotkało w życiu, potęguje tylko nasze relacje. Możesz mnie nienawidzić, ale w głębi serca mnie kochasz.
Bellamy coraz bardziej napierał na klapę. Po raz kolejny zacisnęłam drżące ręce na karabinie. Oblizałam spierzchnięte usta i usiłowałam wyrównać oddech. Murphy podniósł się do pozycji stojącej, a następnie obrócił się twarzą do mnie. Widząc, w jakim jestem stanie, rozłożył bezradnie ręce.
- Nie mamy czasu. Zastrzel mnie albo pozwól mi uciec.
Nie mogłam powstrzymać łez. Murphy patrzył głęboko w moje oczy. Przyłożyłam palec do spustu. Na twarzy Johna pojawił się ledwie widoczny uśmiech. Toczyłam właśnie walkę z samą sobą. Murphy miał rację. Część mnie chciała go zabić i zakończyć to wszystko, a druga natomiast błagała, bym tego nie robiła. W końcu jednak podjęłam decyzję. Czy słuszną? Zobaczymy. Przyjęłam pozycję gotową do strzału. Mimowolnie wstrzymałam oddech. Wokół nie słyszałam już krzyków Bellamyego, Jaspera oraz innych osób znajdujących się na dole. Strzeliłam. Morze łez jeszcze bardziej się nasiliło. Po wystrzale odrzuciłam broń i upadłam na podłogę, szlochając.
- Wiedziałem, że tego nie zrobisz siostrzyczko. - Głos Johna odbił się echem w mojej głowie.
- Po prostu chybiłam. - Nawet na niego nie spojrzałam.
- Zrobiłaś to specjalnie.
Nagle wszystkie dźwięki nasiliły się ze zdwojoną siłą. Bellamy w kółko wykrzykiwał moje imię. Był spanikowany. Jasper natomiast rzucał obelgi w stronę Johna.
- Lepiej się za coś schowaj.
Dopiero po chwili zrozumiałam, co ma na myśli John. Doczołgałam się za metalowy panel, który wydawał się solidną kryjówką. Zamknęłam zmęczone oczy i zakryłam rękami uszy. W momencie rozległ się głośny dźwięk eksplozji. Oszołomiona przez chwilę straciłam jakikolwiek kontakt ze światem. Widziałam, jak przedmioty roztrzaskują się w drobny mak o ściany. Niektóre odłamki odbijały się od nich, raniąc moje ciało. W uszach słyszałam jedynie irytujący pisk.
- Do zobaczenia siostrzyczko! - Głos Johna był zniekształcony, ale mogłabym przysiąc, że właśnie to wypowiedział w moją stronę.
Przedmiot, którym zablokowałam klapę, znajdował się już w całkiem innym miejscu pomieszczenia. Wyczołgałam się zza panelu i podbiegłam do ogromnego otworu w ścianie. Widziałam przez niego brata, który uciekał w głąb lasu. Klapa w końcu otwarła się z hukiem i do pomieszczenia wparował Bellamy i Jasper. Blake od razu podbiegł do mnie. Najpierw upewnił się, że nic mi nie jest. Na jego twarzy pojawiło się zmartwienie, gdy dostrzegł maleńkie ranki na mojej skórze. Następnie bardzo mocno mnie przytulił. Na szyi chłopaka zauważyłam okropne zaczerwienienie po pasie, na którym John go powiesił. Delikatnie musnęłam dłonią jego otarcie.
- Zrobił ci krzywdę? - Jasper stepował z nogi na nogę. Bardzo chciał się do mnie przytulić.
- Nie.
- Usłyszałem strzał. Bałem się, że... - Bellamy nie mógł dokończyć zdania.
- To byłam ja. Chybiłam.
- Czyli jednak beznadziejny ze mnie nauczyciel. - Westchnął Jasper.
Miałam wrażenie, że Bellamy nie do końca kupił moją wersję wydarzeń. Blake delikatnie odsunął się ode mnie, pozwalając Jordanowi, żeby ten mógł mnie uściskać, po czym spojrzał przez dziurę na Johna. Ten wpatrywał się w nas z szyderczym uśmieszkiem na ustach. Kiedy Jordan mnie przytulił, miałam wrażenie, że swym uściskiem połamie mi wszystkie żebra. W jego oczach dostrzegłam łzy.
- Spokojnie Jasper. Jestem cała.
- Po prostu... to są emocje.
Uśmiechnęłam się delikatnie do przyjaciela, po czym przeniosłam swój wzrok na brata.
- Powinniśmy za nim ruszyć? - Jasper zapytał Bellamyego.
- Nie. Ziemianie zadbają o Murphyego. My idziemy po Clarke, Finna i Montyego.
Na twarzy Jordana pojawiła się iskierka nadziei. Nie byłam wtajemniczona za bardzo w sprawę, ale ucieszyłam się na słowa Bellamyego.
- Ty i Raven macie rację. Nie wyrzekniemy się naszych. Dwie strzelby. Ty i ja. Tylko tyle. Raven zostanie tu i umocni bramę.
- Nie, żebym nie chciała ich odzyskać, ale to niebezpieczne. - Chwyciłam Bellamyego za dłoń.
- Powiedz mi... co tutaj nie jest niebezpieczne?
- Wiesz... o co mi chodzi. Dopiero co... omal nie zginąłeś. To chyba normalne, że się martwię. Może powinieneś wziąć jeszcze kogoś.
Bellamy pociągnął mnie za sobą do wyjścia.
- Straciliśmy już dość czasu i prochu.
- Bellamy czekaj! - Jasper ruszył za nami.
Blake odwrócił się w stronę mojego przyjaciela. W oczach Jaspera po raz kolejny pojawiły się łzy.
- Dziękuję. - Chłopak przytulił mocno Bellamyego.
- Wszyscy strzelcy! Przenosimy się na południową ścianę! - Wylewną chwilę przerwał głos z krótkofalówki.
Ruszyliśmy biegiem na zewnątrz. W obozie panowała panika. Uzbrojeni strzelcy przenosili się w wyznaczone miejsce. Bellamy odruchowo zasłonił mnie swoim ciałem.
- Wstrzymać ogień! To Clarke i Finn! - Zawołał Miller.
Przez bramę wbiegła zdyszana Griffin i Collins.
- Słyszeliśmy wybuch. Co się stało?
- Murphy się stał. - Odpowiedział jej Blake.
Dziewczyna przeniosła na mnie wzrok w stylu "a nie mówiłam?". Postanowiłam ją jednak zlekceważyć.
- Gdzie jest Monty? - Jasper błądził wzrokiem po zebranych osobach.
- Monty zaginął? - Clarke wydawała się zaskoczona.
- Musimy stąd iść w tej chwili! Wszyscy. - Odezwał się Finn.
- Jest ich cała armia. Taka, jakiej jeszcze nigdy nie widzieliśmy. Idą po nas. Musimy pakować to, co mamy i uciekać. - Chłopak mówił to na tyle głośno, by usłyszał go cały obóz.
- Cholera. Właśnie to robimy. Wiem, że nadchodzą.
- Nie jesteśmy przygotowani. - Wtrąciła się Clarke.
- A ich jeszcze tu nie ma. Wciąż mamy czas, żeby się przygotować. Poza tym... gdzie mielibyśmy iść? Gdzie bylibyśmy bezpieczniej niż za tymi murami? - Stanowczy głos bela rozległ się w całym obozie.
- Na wschodzie jest ocean. Tamci ludzie nam pomogą. - Finn przerwał Bellamyemu.
- Widzieliście Lincolna? - Podeszła do nas Octavia. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie, widząc, że jestem cała.
- Tak.
- Myślisz, że zaufamy ziemianinowi? To jest teraz nasz dom. Zbudowaliśmy to z niczego naszymi własnymi rękoma. Nasi zmarli są pochowani w tej ziemi, Za tymi murami. Na naszej ziemi! Ziemianie myślą, że mogą nam to odebrać. Myślą tak, ponieważ przybyliśmy z nieba i że tu nie należymy. Ale muszą sobie uświadomić jedną ważną rzecz. Jesteśmy teraz na ziemi i to oznacza, że jesteśmy Ziemianami! - Blake nie dawał za wygraną.
- Tak! - Obozowicze odezwali się chórem.
- Ziemianami z bronią! - Ktoś krzyknął z tłumu.
- Cholerna racja! - Zgodził się z nim Blake.
- Pozwólmy im przyjść!
- Bellamy ma rację. Jeśli odejdziemy, możemy nie znaleźć już miejsca tak bezpiecznego, jak to. I Bóg jeden wie, że możemy mieć do czynienia z najgorszym nawet jutro. Ale to nie zmieni jednej rzeczy, że jeżeli zostaniemy, zginiemy tej nocy. Więc pakujcie rzeczy. - Zabrała głos Clarke.
Obozowicze rozeszli się w swoje strony, by spakować to, co najważniejsze.
- Pomocy! - Przez jedną z bram wyłoniła się ranna Raven. Finn wziął ją na ręce i zaniósł na statek.
- Murphy ją postrzelił. - Wyszeptał Bellamy.
Zanim Clarke zdążyła wbiec za Finnem na statek, Bellamy ją zatrzymał.
- Odejście jest błędem.
- Decyzja została podjęta.
- Tłum podejmuje złe decyzje. Zapytaj Murphyego. Dowódcy robią to, co myślą, że jest właściwe.
- Tak robię. - Blondynka odsunęła się od Bellamyego i ruszyła pomóc Raven.
Blake przeniósł swój wzrok na mnie.
- A ty co uważasz?
- Nie jesteśmy gotowi na walkę.
- Przygotujemy się do niej.
- Wiem, że zależy ci na tym, żeby walczyć o swoje, ale nie oszukujmy się. Jeżeli zostaniemy, wielu naszych zginie.
- To samo może się stać, jak odejdziemy.
- Bellamy... nie bądź na mnie zły... ale muszę zgodzić się z Clarke.
- Rozumiem. - Bellamy posmutniał.
- Musimy spakować swoje rzeczy. - Wyszeptałam pod nosem.
- Tak... Bellamy ciężko westchnął.
- Przepraszam. Za wszystko.
- Co masz na myśli? Jeżeli uważasz, że gniewam się za to, że zgodziłaś się z Clarke to...
- Przepraszam za to, co zrobił Murphy.
- To nie twoja wina.
- Właśnie, że moja. Uwierzyłam w jego cudowną przemianę. Teraz czuję, że śmierć tamtych ludzi... ciąży też na moich barkach.
- Nie mów tak. Niczego nie mam ci za złe. Nie możesz ponosić winy za czyny twojego brata.
- Mogłam temu zapobiec.
- Ashley... - Bellamy wydawał się bezradny.
- Po prostu... dziś się wiele wydarzyło i...
Nie zdążyłam dokończyć zdania, ponieważ Blake złożył na moich ustach namiętny pocałunek.
- Czy ty właśnie celowo mnie uciszyłeś? - Odsunęłam się ostrożnie od chłopaka.
- Tak i widzę, że poskutkowało. - Na ustach Bellamyego pojawił się delikatny uśmiech.
Blake pocałował mnie jeszcze delikatnie w czoło.
- Raven uratowała mi dziś życie. Pójdę sprawdzić, w jakim jest stanie.
- A ja poszukam Jaspera, a później spakuje swoje rzeczy...
- Nawet nie zauważyłem, kiedy zniknął...
- Ja też... i w tym jest właśnie problem.
Kiedy z Bellamym rozeszliśmy się w swoje strony, dostrzegłam, że większość obozowiczów rzuca w moją stronę nieprzyjemne spojrzenia. Starałam się nie reagować na ich niemiłe zaczepki, ale nie ukrywam, że nie były mi one zupełnie obojętne. Kiedy po dłuższych poszukiwaniach w końcu zrozumiałam, że Jasper najwyraźniej w świecie nie chce zostać znaleziony, postanowiłam wrócić do swojego namiotu. Kiedy pakowałam najpotrzebniejsze rzeczy, wróciłam myślami do sytuacji, kiedy celowałam bronią w brata. Dosłownie ułamek sekundy zadecydował o tym, że darowałam mu życie. Pragnęłam jego śmierci za to, co zrobił, ale... nie dałam rady. Nie mogłam zabić własnego brata...  



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top