1.13

Dobra Ashley. Spójrz w prawo... i w lewo. Widzisz? Wszyscy zajęci są sprzątaniem po burzy. Idealny moment. Powoli się podnieś... ała... miało być powoli! Jeszcze raz. Spójrz w prawo i w lewo. Droga wolna. Ostrożnie zsuń ranną nogę. Dobra robota! Teraz druga. Świetnie! Stoisz już na nogach. Teraz tylko...

- Ashley! Wracaj!

Cholera...

- Ale ja tylko... - Jęknęłam.

- O nie! Ilekroć od ciebie odejdę, próbujesz stąd zwiać. Jak twoja rana ma się zagoić?

Jasper podszedł do mojego łóżka. Szybkim gestem ręki dał mi znać, że mam wrócić na swoje miejsce. Przewróciłam oczami i usiadłam na drewnianym stole, który służył mi za bardzo niewygodne posłanie. Jordan posadził swoje szanowne cztery litery na krześle, które cały czas stało przy mnie. Chłopak wygodnie usadowił się na siedzeniu. Nogami oparł się o stół, a ręce umiejscowił na swoim brzuchu.

- Chcę w czymś pomóc. - Stwierdziłam.

- Zawsze chcesz pomóc.

- Nie lubię siedzieć bezczynnie, kiedy inni ciężko pracują.

- Chcę ci przypomnieć, że jesteś ranna. To wystarczające uzasadnienie.

Jasper wyjął z kieszeni swojej kurtki coś, co przypominało orzechy. Chwilę później włączył całą garść do ust.

- To niesprawiedliwe. Jest mi tu niewygodnie. Dlaczego Finn został przeniesiony do swojego namiotu, a ja muszę tu siedzieć?

- Ponieważ twój namiot uległ zniszczeniu... Poprosiłem już kogoś, żeby się tym zajął.

- Cierpliwości. - Wybełkotał.

- Cierpliwość nie jest moją macną stroną. - Westchnęłam głośno.

- Zauważyłem.

Zrobiło mi się zimno. Wiedziałam, że jak poproszę Jaspera o to, by przyniósł mi jakąś kurtkę to chłopak pomyśli, że jest to moja kolejna próba odwrócenia jego uwagi. Przypomniałam sobie, że przecież, zanim Clarke przyniosła mi coś, co miało przypominać poduszkę, miałam pod głową kurtkę Bellamyego. Odszukałam ją szybko wzrokiem i w mgnieniu oka założyłam kurtkę na siebie.

- A może jednak? - Odezwałam się do przyjaciela.

- Ashley...

- Proszę! Czuję się już lepiej.

- Kłamiesz.

- No może troszeczkę...

- Nie ma mowy. - Jasper był stanowczy.

- Niby dlaczego ty masz o tym decydować?

- Ponieważ dostałem rozkazy od Bellamyego. Mam cię pilnować. Ostatnio zawaliłem, dlatego muszę się teraz postarać.

- Jest wiele innych ważniejszych rzeczy...

- Boże Ashley! Nie wyjdziesz na zewnątrz. Możesz tylko i wyłącznie cieszyć się moim towarzystwem.

- Szczerze to mam cię już dość!

- Wiem, że w taki sposób ukazujesz uczucia. Lecisz na mnie!

- Co? Nie!

- Przecież widzę to w twoich oczach!

- Moje oczy najwyżej mogą mówić o tym, że za chwilę pobiję cię na śmierć.

- No normalnie szalejesz na moim punkcie!

Może i Jasper był chwilowo irytujący, ale dzięki niemu mogłam, choć na chwilę zapomnieć o tym, jak bardzo tęsknię za bratem i w jak nieciekawej sytuacji się znajduję.

- Jesteś głupi. - Zaśmiałam się.

- Oj w twoich ustach brzmi to jak komplement. Chcesz?

Jasper wyjął z kieszeni kolejną porcję orzechów. Wzięłam od niego niewielką garść i schowałam ją do kurtki.

- Będzie na później. - Posłałam mu szeroki uśmiech. - Skąd je w ogóle masz?

- Razem z Montym pakowaliśmy racje żywnościowe no i można powiedzieć, że kilka orzechów... przywłaszczyłem sobie.

- Nie ładnie...

Jasper puścił mi oczko. Chwilę później klapa prowadząca na górny pokład otworzyła się z hukiem. Bellamy zszedł po metalowych szczeblach i skierował się w moją stronę. W tym samym czasie do statku weszła Clarke. Dziewczyna zawołała Bellamyego, a ten rzucił mi krótkie przepraszające spojrzenie i ruszył w jej kierunku. Nie wiem dlaczego, ale poczułam mały zawód. Chciałam, żeby ze mną chwilę porozmawiał.

- Ciekawe, o co chodzi? - Odezwał się Jasper.

- No ciekawe...

Do mojego łóżka podszedł chłopak w czarnej czapce, który większość czasu spędzał z uwięzionym Ziemianinem.

- Miller, co ty tu robisz? - Zapytał Jasper.

- Rozmawiałem przed chwila z Arką. Musiałem przekazać mamie Digga i tacie Johna złe wieści. - Chłopak posmutniał.

Nie tylko z resztą on. Chłopak trzymał dwa dość grube patyki. Spojrzałam na niego pytająco.

- A no tak... poprosiłem znajomego, żeby wykonał dla ciebie drewniane kule.

Miller oparł kule o ścianę przy moim łóżku.

- To naprawdę miłe z twojej strony. Dziękuję! - Byłam w szoku.

- Nie ma sprawy. Musimy sobie pomagać.

Chłopak poklepał mnie po ramieniu. Chwilę potem klapa prowadząca na drugie piętro znów się otworzyła.

- Miller rusz tu swój tyłek! - Zawołał jakiś chłopak.

- Już idę! Przepraszam was bardzo, ale obowiązki wzywają.

- Jeszcze raz bardzo dziękuję!

Miller pobiegł w kierunku metalowych szczebli, a ja spojrzałam na prezent od chłopaka.

- Chyba mam konkurencję. - Westchnął ciężko Jasper.

- Jesteś niemożliwy...

- Ashley! - Zawołała mnie Raven.

Odwróciłam się w jej stronę.

- Ktoś z Arki chce z tobą rozmawiać.

- Niby kto? - Byłam zaskoczona.

- Zobaczysz. Muszę lecieć do Finna. Jasper, pomóż jej się tam dostać.

Raven wyszła ze statku, pozostawiając mnie w lekkiej konsternacji. Jasper wstał z krzesła i podał mi kule. Z pomocą chłopaka udało mi się podnieść z łóżka. Poruszanie się o kulach nie jest wcale łatwe. Powolnym krokiem ruszyłam w stronę wyjścia ze statku. Jasper asekurował każdy mój ruch. Zupełnie tak, jakbym była porcelanową lalką i mój upadek na ziemię mógł spowodować, że rozpadnę się na małe kawałeczki. Gdy tylko znalazłam się na zewnątrz, od razu zrobiłam głęboki wdech. Co za ulga! Chłodne powietrze rozwiało moje włosy. W tej chwili bardzo cieszyłam się, że miałam na sobie kurtkę Bellamyego. Jasper zaprowadził mnie do namiotu, w którym miała odbyć się moja rozmowa z... właśnie. Nie wiem z kim. Ciekawość zżera mnie od środka. Może to Abby? Poprosiłam Jordana, żeby poczekał na mnie przed namiotem. W środku czekał już na mnie niewielki monitor podpięty do... nie mam pojęcia czego. Oparłam kule o skrzynie, które znajdowały się w namiocie i ostrożnie usiadłam na krześle. Jęknęłam, kiedy noga dała mi o sobie znać.

- Ashley! Tak się cieszę, że żyjesz! - Odezwał się męski głos.

Podniosłam swój wzrok na monitor. Po drugiej stronie siedział Pike. Ucieszyłam się na jego widok. Charles Pike był nauczycielem na Arce. Przyjaźnił się z moim ojcem. Ostatni raz, kiedy go widziałam, Pike wdał się w poważny konflikt z Johnem. Mój brat zakazał mężczyźnie kontaktowania się ze mną, a mnie próbował zwrócić przeciwko Charlesowi. Mimo wszystko ucieszyłam się, że ktoś po drugiej stronie przejmował się moim losem.

- Miło cię widzieć Pike. - Wyszeptałam.

- Jak się czujesz? Jesteście tam bezpieczni? Grozi wam jakieś niebezpieczeństwo? - Pike zasypywał mnie pytaniami.

- Boję się, że zabraknie nam czasu, żebym mogła odpowiedzieć ci na wszystkie pytania. Jeżeli chodzi o mnie to... daję sobie radę.

- Czy te patyki służą ci jako kule?

- Tak.

- Co się stało? - Pike był wyraźnie zmartwiony.

- Zostałam zaatakowana przez Ziemian, ale spokojnie. To nic poważnego. Będę żyć.

- A jak tam twój brat sobie radzi?

Obawiałam się tego. Momentalnie posmutniałam.

- John... on... musiał opuścić obóz.

- Że co?

- Został wygnany.

- Cholera! Spodziewałem się, że nabroi... ale że tak... Co zrobił?

- Nie chcę o tym mówić. - Z trudem powstrzymywałam się od płaczu.

- Rozumiem. - Pike był bardzo smutny.

- Myślę, że on nie żyje. - Pojedyncza łza spłynęła po moim policzku.

- Nie trać nadziei.

- Widziałam, do czego są zdolni Ziemianie.

- Chciałem was przed tym uchronić. Zaopiekować się wami. Wszystko potoczyło się nie po mojej myśli. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, twój brat wylądował w celi, a później ty... to moja wina...

- Nie możesz się obwiniać.

Ktoś najwyraźniej wszedł do pomieszczenia, w którym znajdował się Pike, ponieważ mężczyzna spojrzał w bok. Chwilę potem oznajmił mi, że właśnie skończył nam się czas. Wydawało mi się, że dostrzegłam w jego oczach łzy.

- Uważaj na siebie! Wkrótce się zobaczymy.

- Dobrze. Ty też na siebie uważaj.

Bellamy razem z Clarke opuścili obóz. Podobno Arka znalazła informacje o magazynie z zapasami niedaleko stąd. Dowiedziałam się o tym, kiedy Blake przyszedł po swoją kurtkę. Tym samym chłopak nieświadomie wszedł w posiadanie orzechów, które dał mi Jasper. Na szczęście Jordan cały czas obżerał się orzechami i podzielił się ze mną kolejną porcją. Tym razem zjadłam je od razu. Parę godzin później dostrzegłam, że Jordan dziwnie się zachowuje. Rozmawiał ze mną o bardzo głupich rzeczach... choć w sumie nasze wcześniejsze konwersacje również można byłoby nazwać... głupimi. W końcu Jasper postanowił przejść się do swojego przyjaciela. Oczywiście nie protestowałam, ponieważ była to dla mnie kolejna okazja, by wymknąć się na zewnątrz. Jordan wyszedł na zewnątrz chwiejnym krokiem. Zupełnie tak jakby był pijany. Może się wygłupiał? Kiedy chłopak niknął mi z pola widzenia, od razu dobyłam kule i wygramoliłam się z łóżka. Mój nagły zryw poskutkował bólem. Jęknęłam głośno. Na szczęście w pobliżu nie było nikogo. Gdy tylko znalazłam się na dworze, od razu dostrzegłam, że inni ludzie z naszego obozu również się dziwnie zachowują. Tym razem wyglądało to tak, jakby byli naćpani... Jakiś czas później i ja zaczęłam się dziwnie czuć. Wzrok odmawiał mi posłuszeństwa. Obrazy dwoiły się i troiły, a w ustach czułam okropną suchość. W pewnej chwili ludzie, którzy byli wokół mnie, po prostu... zniknęli. Byłam zaniepokojona. Co tu się do cholery dzieje? Usłyszałam za sobą jakiś dźwięk. Omal nie przewróciłam się, kiedy odwróciłam się w jego stronę. Brama naszego obozu otwarła się na oścież. Wtedy zamarłam... Dobrze znana mi sylwetka wyłoniła się spomiędzy drzew.

- John... - Wyszeptałam.

Chłopak był w opłakanym stanie. Jego ubranie było mocno potargane, przez co mogłam dostrzec okropne rany, które okalały jego blade ciało. To nie był już ten sam John... Nie mogłam odczytać z jego twarzy żadnych emocji. Chwiejnym krokiem zmierzał w moją stronę. Momentalnie niebo pociemniało, a dzienna sceneria została zastąpiona nocną. Zamknęłam na chwilę oczy, a kiedy je otworzyłam, znajdowałam się w dziwnym okręgu stworzonym z pochodni. John zatrzymał się tuż przede mną. Chciałam go przytulić, ale chłopak uderzył mnie w twarz. Upadłam na ziemię. Spojrzałam na niego ze łzami w oczach. John podniósł z ziemi moje kule i jednym zręcznym ruchem złamał je na kolanie, a następnie rzucił nimi we mnie.

- Co ty wyprawiasz? - Wyszeptałam.

John zignorował moje pytanie. Z jego ran, zaczęła sączyć się krew.

- To twoja wina. Brzydzę się tobą. - Chłopak wycedził przez zęby.

- O czym ty mówisz?

- Od samego początku, działałaś mi na nerwy. Byłaś dla mnie ciężarem! Spójrz tylko, co mi zrobiłaś! To twoje cielsko powinno gnić teraz głęboko w lesie!

- Przestań... proszę.

Murphy chwycił mnie za włosy i pociągnął do góry. Chwilę potem zaciągnął mnie w stronę bramy. Przed obozem stali nasi rodzice. Wyglądali niemal tak samo, jak mój brat. Ich ubrania były rozszarpane, a z ich ran ciekła krew.

- Brzydzimy się tobą. - Odezwali się w tym samym czasie.

- Mam nadzieję, że będziesz długo żyć Ashley. To będzie dla ciebie największa kara. Świadomość, że przez ciebie zginęła twoja rodzina, będzie sprawiać ci największy ból.

- To nie moja wina... - Jęknęłam.

- Twoją najgorszą zbrodnią jest to, że żyjesz. Gdybyś się nie urodziła... gdybym urodził się tylko ja... nasi rodzice by żyli.

- Gdybyś wstawiła się za mną, Bellamy nie wygnałby mnie. Widzisz moje rany? To ty mi je zadałaś!

John chwycił mnie mocno za ramiona.

- Ashley! To halucynacje!

Głos mojego brata brzmiał jakoś inaczej...

- Dalej ocknij się!

To był głos Montyego! W ułamku sekundy mój brat i rodzice rozpłynęli się w powietrzu. Green trzymał mnie za ramiona i delikatnie mną potrząsał. Zamrugałam kilkakrotnie.

- Halucynacja... - Wymamrotałam.

- To przez te orzechy. - Odezwał się chłopak.

Wtedy oprzytomniałam. Była już noc. Opierałam się plecami o drzewo. W rękach kurczowo trzymałam kule. Ludzie wokół podobnie jak ja zaczęli powoli wracać do siebie. Za plecami Montyego dostrzegłam Jaspera. Chłopak siedział na ziemi wtulony w... patyk. Przynajmniej jemu halucynacje nie dały w kość. Monty wypuścił mnie z silnego uścisku. Chwilę potem chłopak podał mi kawałek jakiegoś materiału.

- Masz. Otrzyj łzy. Cokolwiek widziałaś... nie było prawdziwe.

Przełknęłam ciężko ślinę i przyjęłam szmatkę od chłopaka. Wytarłam nią twarz. Postanowiłam podejść do Jaspera. Green dostosował się do mojego wolnego tempa. W tym samym czasie Miller wybiegł ze statku.

- Ziemianin uciekł!

Jasper podniósł się na równe nogi, omal nie przewracając mnie przy tym. Chłopak był wyraźnie zdezorientowany.

- A co jeśli przyprowadzi innych? - Zapytał ktoś z tłumu.

- Niech Ziemianie przyjdą! - Krzyknął ktoś z tyłu.

Wszyscy odwrócili się w stronę tej osoby. To był Bellamy. Przecisnęłam się przez tłum ludzi, by lepiej widzieć chłopaka. Kiedy w końcu dopięłam swego, dostrzegłam, że Blake ma poranioną twarz. Clarke stała obok niego. Obydwoje trzymali coś za plecami.

- Baliśmy się ich zbyt długo. I dlaczego? Z powodu ich noży i włóczni? Nie wiem jak wy, ale ja mam już dość.

Bellamy dał znak Clarke i obydwoje wydobyli zza swoich pleców broń.

- To jest broń, a nie zabawki. Musimy je oddać straży, kiedy przylecą, ale do tej pory zapewnią nam bezpieczeństwo. - Odezwała się Clarke.

- Jest ich więcej. Jutro zaczniemy trening. Jeśli Ziemianie przyjdą, będziemy gotowi do walki.

Tłum ludzi za wiwatował.

Siedziałam przy ognisku, wpatrując się w ogień. Wszyscy wokół byli podekscytowani znaleziskiem Clarke i Bellamyego. Ja natomiast myślami byłam gdzie indziej. Pomimo tego, że mój brat był tylko i wyłącznie halucynacją, czułam, że w tym, co mówił, znajdowało się ziarno prawdy. Kiedy chciałam pogłębić się bardziej w tej refleksji, ktoś zarzucił mi koc na plecy. Spojrzałam na Bellamyego, który usiadł obok mnie. Z bliska rany na jego twarzy wyglądały jeszcze gorzej. Chłopak speszył się, kiedy błądziłam wzrokiem po jego twarzy

- Co się stało? - Zapytałam.

- Te orzechy, które zostawiłaś w mojej kurtce... sprawiły, że straciłem czujność. Zaatakował mnie jeden z naszych.

- Tak bardzo przepraszam! Zapomniałam o nich. Jeżeli cię to pocieszy... też odczułam na własnej skórze ich działanie.

Bellamy odwrócił wzrok od ogniska i spojrzał mi w oczy.

- Co widziałaś? - Zapytał z powagą.

Chwilę zastanawiałam się, czy powiedzieć mu prawdę.

- Johna... i rodziców. Obwiniali mnie o swoją śmierć. - Spuściłam głowę na dół i zaczęłam nerwowo bawić się palcami.

- Wiesz, że to nie prawda? Cokolwiek się tam wydarzyło... było zwykłym omamem.

- Sama już nie wiem co o tym myśleć...

- Nie zadręczaj się tym.

Bellamy ujął moją dłoń.

- A ty... co widziałeś? - Zapytałam.

Chłopak głośno westchnął.

- Jahę.

Nie chciałam wypytywać Bellamyego o szczegóły. Na swoim przykładzie wiem, że mówienie o tym... nie należy do przyjemnych. Oparłam głowę o ramię chłopaka. Bellamy jedną dłonią wciąż trzymał moją rękę, a drugą przyciągnął mnie bliżej do siebie. Siedzieliśmy tak z parę dobrych minut, kiedy Clarke zawołała Bellamyego. Chłopak niepewnie oderwał się ode mnie, by spojrzeć na blondynkę.

- Już czas. - Odezwała się Clarke.

Spojrzałam pytająco na chłopaka.

- Porozmawiam z Jahą. - Westchnął chłopak.

- Naprawdę tego chcesz?

- Tak. Muszę się z tym w końcu zmierzyć.

- Powodzenia.

- Dobranoc księżniczko.

- Dobranoc.

Bellamy ruszył w kierunku Clarke. W tym samym czasie podszedł do mnie Jasper. Chłopak poinformował mnie, że przygotował dla mnie namiot. Jordan pomógł mi dostać się do niego. W środku czekało na mnie nowe łóżko, które zbudował dla mnie chłopak. Znajdowało się na nim pełno koców i poduszek.

- Dziękuję. - Ucałowałam chłopaka w policzek.

- Nie ma za co. Od czego w końcu ma się przyjaciół... wróć... kochanków!

Zaśmiałam się głośno. Po chwili pożegnałam się z Jasperem i weszłam do swojego nowego namiotu. Uważając na nogę, ostrożnie położyłam się na posłaniu, które przygotował mi Jordan. O wiele lepsze niż ten głupi, drewniany stół. Szybko zamknęłam oczy i czekałam, aż zapadnę w sen.  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top