1.11
Ostry, przeszywający ból coraz bardziej utrudniał mi bieg. Starałam się ręką rozmasować miejsce, w którym doskwiera mi dyskomfort w nadziei, że w jakiś magiczny sposób poczuję się lepiej. Okrzyki wydawane przez Ziemian stawały się coraz głośniejsze. Straciłam z pola widzenia Bellamyego, Finna i Jaspera. Byłam teraz zupełnie sama. Moje nogi odmawiały już posłuszeństwa. Z moich ust wydobywało się ciężkie dyszenie. Wiedziałam, że zrezygnowanie z dalszego biegu będzie oznaczało dla mnie śmierć. Nie mogłam się tak łatwo poddać. Niestety co mogę zrobić, kiedy moje ciało odmawia posłuszeństwa? Pozostaje mi jedynie walka z własną słabością. Być może wspominałam już o tym, że nie należałam do osób wyróżniających się specjalnie wytrzymałością. Ocknęłam się z zamyślenia, kiedy tuż przede mną zmaterializowało się drzewo. Omal nie zaliczyłam bolesnego spotkania z nim. W ostatniej chwili odbiłam w prawo i otarłam się ramieniem o korę drzewa. Niestety upadek najwidoczniej był mi pisany, ponieważ zaraz potem potknęłam się o wystający z ziemi korzeń. Z ogromny hukiem upadłam na ziemię. Spanikowana przewróciłam się na plecy. Z krzaków nieopodal wybiegłam dziewczyna, która uczestniczyła również w poszukiwaniach Octavii. Bez zastanowienia niewielka brunetka podbiegła do mnie i pomogła mi wstać na równe nogi. Wokół nas zrobiło się podejrzanie cicho. Dziewczyna ponagliła mnie do dalszej ucieczki. Kiedy miałam za nią ruszyć, nagle usłyszałam świst i w ułamku sekundy moja towarzyszka została przybita do drzewa włócznią. Z jej ust strużkami wylewała się krew. Brunetka resztkami sił chwyciła mnie za ramię, a następnie jej dłoń bezwładnie opadła. Wydarłam się wniebogłosy. Strach zrobił swoje. Szybko skarciłam się w duchu za swoją bezmyślność. Usłyszałam szelest liści i znów rzuciłam się do biegu. Podążały za mną dwie osoby. Jedna poruszała się po ziemi, a druga zręcznie przeskakiwała między drzewami. Myślałam już o najgorszym. Nagle przede mną pojawił się rosły mężczyzna. W ręce trzymał groźnie wyglądający sztylet. Chciałam dobyć swoją broń, lecz niestety... musiałam stracić ją przy upadku. Uniosłam ręce w geście kapitulacji. Nie chciałam umierać. Ziemianin wydobył z siebie przeraźliwy krzyk i rzucił się na mnie. Zrobiłam unik, lecz wylądowałam z powrotem na ziemi. Próbowałam sięgnąć do kamienia leżącego obok mnie. Kopnęłam napastnika w twarz i czołgałam się do miejsca, w którym znajdowała się moja broń. Kiedy dobyłam kamień, przewróciłam się na plecy. Nim zdążyłam zadać cios, ostry sztylet Ziemianina wbił się w moją prawą nogę. Krzyknęłam z bólu i z całej siły uderzyłam napastnika kamieniem w twarz. Ziemianin odsunął się ode mnie, będąc w amoku. Wśród drzew rozniósł się jakiś dziwny sygnał. Ziemianin, który mnie zaatakował, wstał na równe nogi. Rozejrzał się dookoła. Jego towarzysz zeskoczył z drzewa. Zupełnie zapomniałam, że goniło mnie przecież dwóch ludzi. Gdy tylko sygnał się urwał, Ziemianie uciekli w głąb lasu. Syknęłam z bólu, kiedy próbowałam się podnieść z ziemi. Z mojej rany sączyła się krew. Instynktownie potargałam swoją koszulkę i wykonałam ze skrawka materiału prowizoryczny bandaż. Cokolwiek oznaczał ten dźwięk... najwidoczniej zbliża się jakieś niebezpieczeństwo. Być może to ta toksyczna mgła? Z ogromnym trudem wstałam z ziemi. Rozejrzałam się dookoła, nie mając zielonego pojęcia, gdzie jestem. Kuśtykając, ruszyłam w przeciwną stronę, w którą pobiegli Ziemianie. Nie miałam zielonego pojęcia co mam zrobić. Rana w mojej nodze niemiłosiernie dawała mi o sobie znać z każdym następnym krokiem. Opierając się o niemal każde napotkane drzewo, starałam się odzyskać równowagę. Po jakimś czasie dostrzegłam w zaroślach wejście do jaskini. Byłam okropnie zmęczona, a do tego noga uniemożliwiała mi podróż. Istniało ryzyko, że w jaskini może czaić się niebezpieczeństwo. Jednak czy miałam jakieś inne wyjście? Weszłam do niewielkiej, ciemnej jamy. Najwyraźniej nikt się tu nie ukrywa. Weszłam niemal do samego jej końca. Jaskinia była zimna i wilgotna. Osunęłam się na ziemię, ciężko dysząc. Oparłam głowę o ścianę. Kiedy ostatni raz byłam w takiej sytuacji, był ze mną Bellamy i Charlotte. Teraz jestem zdana wyłącznie na siebie. Sięgnęłam dłonią do swojego prowizorycznego opatrunku. Materiał zaczął przesiąkać krwią. Chciałam go poprawić, lecz przez moje ciało przepłynął znów ten okropny ból. Po moim policzku spłynęła samotna łza. Mam przechlapane.
- Ashley! Obudź się!
Skąd ja znam ten głos?
- Dawaj mała... nie poddawaj się.
Otworzyłam ostrożnie oczy. Ktoś trzymał mnie za rękę. Spojrzałam w stronę tej osoby i ujrzałam swojego brata.
- John!
Rzuciłam się chłopakowi na szyję.
- Jak? Skąd się tu wziąłeś?
Chłopak milczał. Uważnie przyglądał się mojej twarzy. Zauważyłam, że John ubrany jest w czyste ubranie. Na jego twarzy nie było widać, żadnych śladów po przykrych wydarzeniach z obozu. Zupełnie tak jakby to zajście się nie wydarzyło. Jego włosy były schludnie ułożone.
- Tak bałam się o ciebie.
John posmutniał. Dlaczego się do mnie nie odzywał?
- Nie poddawaj się. - Wyszeptał po jakimś czasie.
Murphy wstał z podłogi i ruszył do wyjścia z jaskini. Nie rozumiejąc jego zachowania, chciałam udać się za nim, ale za żadne skarby nie mogłampodnieść się z ziemi. Zupełnie tak jakbym była do niej przyklejona.
- John! Pomóż mi!
Brat odwrócił się do mnie. Na jego twarzy pojawił się ten przyjemny uśmiech, który tak bardzo uwielbiałam. John nie należał do osób, które często się uśmiechały, dlatego cieszyłam się każdą chwilą, kiedy kąciki jego ust unosiły się do góry. Nagle poczułam coś chłodnego na policzku. Zamknęłam oczy. Kiedy je z powrotem otworzyłam, byłam przyklejona policzkiem do brudnej ziemi. Podniosłam się z powrotem do pozycji siedzącej. Mojego brata nie było już w jaskini. Rozejrzałam się nerwowo dookoła. Na dworze było słychać szum. Czyżby to był deszcz? Syknęłam z bólu, kiedy poruszyłam nogą. Nagle w końcu dotarła do mnie przykra prawda. John... to był sen. Nie miałam zielonego pojęcia, jak długo spałam. Usłyszałam ogromne huknięcie. Burza. Chciałam wstać, ale moje ciało było odrętwiałe. Musiałam odczekać chwilę. Rozerwałam materiał swoich spodni. Moja rana wyglądała okropnie. Nie miałam pojęcia czy już nie wdarło się do niej zakażenie. Z drugiej nogi również rozerwałam spodnie, by użyć w miarę czystego materiały do ponownego opatrzenia rany. Do jaskini wpadł kolejny huk grzmotu. Przestraszyłam się. Gdy moje ciało odzyskało już sprawność, powoli podniosłam się z ziemi. Podtrzymując się ściany, chwiejnym krokiem podeszłam do wyjścia z jaskini. Na dworze panował istny huragan. Mimo wszystko wyszłam na deszcz, by choć w jakimś najmniejszym stopniu oczyścić się z brudu. Nie wiedziałam, jak wyglądam, ale musiało być ze mną naprawdę źle. Wydawało mi się, że słyszałam jakieś krzyki. Bałam się, że mogą to być jakieś halucynacje lub co gorsza... Ziemianie. Pomimo tego, że spałam i nawet nie wiem jak długo, to w dalszym ciągu czułam ogromne zmęczenie. Oprócz tego byłam jeszcze niesamowicie głodna. Znów usłyszałam krzyk. Był nieco zniekształcony przez padający deszcz. Może dalej śnię? Cofnęłam się do jaskini. Jeżeli jednak to nie jest sen? Być może ktoś z obozu mnie szuka? Może to Bellamy z Finnem i Jasperem? W mojej głowie panował mętlik. Miałam dwie opcje. Albo przeczekać burzę w jaskini, albo poszukać źródła krzyku. To drugie wiązało się z ogromnym niebezpieczeństwem. W dodatku jestem ranna i daleko nie zajdę. Westchnęłam głośno. Przecież nie mogę czekać w jaskini... nie wiadomo jak długo potrwa burza. Potrzebuję pomocy medycznej. Przypomniałam sobie słowa brata ze snu. "Nie poddawaj się". Zacisnęłam pięści i ruszyłam przed siebie. W ułamku sekundy moje ubranie nasiąknęło wodą. Włosy przykleiły mi się do twarzy, a ból nogi zwiększył się, kiedy materiał moich spodni się zwilżył. Jeżeli mam umrzeć... to chcę chociaż spróbować. Chwiejnym krokiem ruszyłam przed siebie. Moje ciało przegrywało walkę z silnym wiatrem. Co chwilę musiałam łapać się pobliskich drzew, by złapać równowagę. Znów usłyszałam krzyk. Wydawało mi się, że ktoś wołał moje imię. Może to tylko wiatr? Może robię sobie złudną nadzieję?
- Nie poddawaj się Ashley - Wszeptałam do siebie.
Znów krzyk. Wydawał się teraz głośniejszy... bardziej wyraźny. Czy jego źródło jest niedaleko? Na niebie pojawił się groźnie wyglądający rozbłysk, a po chwili rozległ się huk. Wzdrygnęłam się. Wydawało mi się, że między drzewami widzę jakąś sylwetkę... Potknęłam się o własne nogi. Upadałam na ziemię, a ból z prawej nogi przeszył moje ciało. Krzyknęłam.
- Ashley? - Ktoś zawołał.
To nie możliwe... pieprzone zwidy.
- Ashley odezwij się!
Cholera to nie są zwidy. Odgarnęłam włosy z twarzy. Deszcz utrudniał mi widoczność, ale sylwetka, którą przed chwilą widziałam... zaczęła się do mnie zbliżać.
- Tutaj!
Mój ochrypły głos został stłumiony przez kolejny grzmot.
- Pomocy!
Tym razem wydarłam się na cały regulator. Resztkami sił usiłowałam podnieść się z ziemi. Nagle znalazłam się w czyimś szczelnym uścisku. Tym razem było to prawdziwe. Ktoś wyruszył na poszukiwanie mnie pomimo okropnych warunków pogodowych. Zmęczenie w tej chwili zostało zastąpione ogromnym uczuciem ulgi. Wtuliłam się bardziej w przemoczone ubranie osoby, która mnie odnalazła. Warto było zaryzykować.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top