Chapter 27

- Ta cisza dzwoni mi w uszach. - poskarżyła się, podnosząc na chwilę głowę z ramienia szatyna. - Opowiedz mi coś o sobie.

- To nie są przyjemne tematy, różyczko. - zaśmiał się, ukrywając swoje spięcie. - Porozmawiajmy może o czymś innym.

- Zawsze tak jest. - mruknęła zawiedziona, lecz rozumiała jego decyzję. Nie miała prawa zmuszać nikogo do niczegokolwiek, tym bardziej osobę, która była dla niej niezwykle ważna.

Wyemigrowała na drugi kraniec kanapy, biorąc ze sobą koc. Justin ze zmieszaniem patrzył na jej poczynania jak i zawiedzioną minę. Jego skarb chwycił za pilot i włączył telewizję, jakby całkowicie ignorował obecność kogoś innego poza sobą w tym salonie.

- Rose. - zawołał żałośnie, przeklinając swą słabość. - Powiem ci o mnie co tylko chcesz wiedzieć, ale przestań.

- Wiesz, że nie musisz. - odparła zadowolona, niemal natychmiast wyłączając nużący program. Chwilę później ponownie znalazła się obok swojego chłopaka, który z zadowoloną miną opatulił ją swoimi nieosłoniętymi kompletnie niczym ramionami.

- Czyżby? - uśmiechnął się pobłażliwie. - I tak nie dałabyś mi spokoju.

- Możliwe. - zachichotała, rumieniąc się od ucha do ucha.

- Kiedy miałem 16 lat, rodzice wyrzucili mnie z domu. - zaczął nadzwyczaj spokojnie, jakby już nie robiło to na nim wrażenia. - Ujmując to lekko, okrutne realia odrobinę namąciły mi w głowie. Narkotyki, rozboje, damy lekkich obyczajów. Stało się to dla mnie w pewnym momencie normalnością. To przesądziło o moim losie, zwłaszcza, że ojciec i matka byli bardzo religijni.

- Gdzie się wtedy podziałeś? - zapytała ze współczuciem, które odzwierciedlenie znalazło w jej oczach.

- Ulica była moim nowym domem. - wzruszył ramionami, patrząc tępym wzrokiem w przestrzeń przed sobą. - Panowała tam zasada "walcz lub zgiń", więc musiałem robić wszystko, by przetrwać. Przede wszystkim chciałem jakoś się wybić spośród innych, którzy dzielili mój los. Chciałem żyć jak król i to było tym, co nie pozwalało mi się poddać.

- W pewnym momencie sam zacząłem uważać, że odszedłem od zmysłów. Śmierć innych ludzi napawała mnie pewnego rodzaju szczęściem. Bywało tak, że strzelając, śmiałem się jak opętany. To niesamowite uczucie widzieć swój cień w dymie z pistoletów. Odmawiałem modlitwy w świetle ulicznych lamp. Prosiłem o łaskę i przebaczenie.

Patrzyła na jego obłęd w oczach. Widać, że bardzo to przeżywał. Nie miała pojęcia co począć, nadal znajdując się w jego ramionach. Straszne słowa wypływające z jego ust niesamowicie dawały do myślenia.

- Wpakowałem się w niezłe bagno, w które wmieszany jestem do dziś. Nie zdawałem sobie sprawy z tego konsekwencji przez bardzo długi okres. Wszystko dlatego, że nieustannie goniłem za swoimi marzeniami. Byłem głupcem, którego myśli zaprzątały tylko pieniądze i dragi. Moja zła sława dodawała mi uroku. Chciałem poprostu pokazać rodzicom, że popełnili duży błąd, wyrzucając mnie z domu. - zamknął oczy, biorąc głęboki oddech.

- Pewnego dnia moje modły nareszcie zostały wysłuchane, kochanie. - popatrzył na nią zupełnie odmieniony, napełniając ją przy tym niewyobrażalną ulgą. - Pewnego dnia zobaczyłem anioła. Aż promieniował dobrocią. Był on wszystkim, czego było mi potrzeba. Jako jedyny mógł mnie uzdrowić. Poczułem to od razu, kiedy tylko spojrzałem w jego lśniące, szare oczy.

- Jakiego anioła? - zapytała z niedowierzaniem, patrząc na jego rozbawioną twarz.

- Tego, którego trzymam teraz w ramionach. Moją najciemniejszą spośród czarnych róż. Osobę, która kompletnie nieświadomie pokazała mi na czym polega prawdziwa miłość.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top