Chapter 21

- Cameron, do cholery! - krzyknął na tyle głośno, że najprawdopodobniej usłyszała go cała okolica. - Gdzie ona jest?! - zbiegł po schodach, uprzednio otwierając każde napotkane na swej drodze drzwi.

Jej nieobecność wzbudziła w nim ogromny niepokój. Miał nadzieję, że poprostu zaszyła się gdzieś lub wyszła na zewnątrz. Nie dopuszczał do siebie innej myśli, lecz mimo to był niezwykle poddenerwowany. Czuł się tak, jakby ktoś ukradł mu sprzed nosa jego najcenniejszą własność.

- Widziałeś gdzieś Rose? - zapytał, niespokojnie rozglądając się po całym domu. - Nigdzie nie mogę jej znaleźć. Wychodziła gdzieś?

- Wydawało mi się, że cały czas siedziała w pokoju. - chłopak o niebieskich oczach podrapał się po podbródku w geście zamyślenia.

- Wydawało ci się? - zaśmiał się panicznie - Mieliście jej przecież pilnować!

- Wyluzuj. - odparł, unosząc dłonie w geście obrony. - Ona musi gdzieś tu być. Poza tym, żaden z nas nie ma zamiaru pilnować twojej panienki, Bieber. - beztrosko wzruszył ramionami, powracając do oglądania meczu koszykówki, który był bardzo ważny dla jego ulubionej drużyny. 

Dłonie Justina same zacisnęły się w pięści. Czuł, że ponownie traci nad sobą panowanie. Nie zasługiwała na to. Była najdoskonalsza w każdym stopniu, jak kwiat. Nie chciał pozwolić, by którykolwiek z płatków spadł z jej ślicznej głowy.

Wszystko działo się bardzo szybko. Szatyn wpadł w dziwny trans, z którego nie był w stanie się wybudzić. Rzucił się na swojego przyjaciela i zaczął zadawać mu ciosy, przed którymi jasnooki nie był w stanie się obronić. Ponownie stał się tym, od kogo tak bardzo starał się uciec, znowu z jej powodu.

Był otumaniony do tego stopnia, że nie usłyszał nawet huku zamykanych drzwi. Nic nie było w stanie odwrócić jego uwagi od zakrwawionej twarzy swojego przyjaciela, który swoim wzrokiem błagał o litość. Chłopak nie należał jednak do łaskawych. Musiał wyładować na kimś swoje uczucia. Szkoda tylko, że tym kimś okazał się chłopak, którego znał od kilku dobrych lat.

- Justin, co ty wyprawiasz?! - pisnęła zielonooka, dopiero teraz wyrwając się z uścisku przyjaciela szatyna, który zapewne oszołomiony był sytuacją do podobnego stopnia, co ona.

Bez zastanowienia podbiegła do Biebera, by odciągnąć go od biednego Camerona. Jej wszelkie starania nie przyniosły jednak żadnego efektu. Justin zachowywał się tak, jakby nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Nie znała go takiego.

- Uciekaj na górę. - mruknął Chaz, wskazując na schody.

- Ale...

- Już! - krzyknął, przez co zadrżała. Ze łzami w oczach wykonała jego polecenie.

Sytuacja ją przerosła. Była przekonana, że to stało się z jej powodu. Nie powinna uciekać, nie powinna w ogóle zaczynać tego wszystkiego. Miała dość, nienawidziła samej siebie za wszystkie krzywdy, które zafundowała innym, niekoniecznie świadomie. Chciała umrzeć, zostać zdmuchnięta z powierzchni ziemi niczym pył. Zaczęła żałować, że wybudziła się z tej przeklętej śpiączki. Przecież gdyby straciła życie, te wszystkie problemy nie miałyby miejsca.

Krzyki z dołu powoli zaczęły ustawać. To jednak nie pozwoliło jej się uspokoić. Wciąż siedziała na podłodze, cicho szlochając i przeklianając w duchu całe swoje życie. Nawet dźwięk otwieranych drzwi nie zmusił jej do podniesienia głowy. Szczerze mówiąc, nie chciała jej podnosić. Bała się tego, co może ją spotkać.

Po całym pokoju rozniósł się zapach perfum charakterystyczny tylko dla jednej osoby. Justin w ciszy usiadł na łóżku, wpatrując się z bólem w skuloną postać dziewczyny. Jej szloch wprawiał go w jeszcze gorszy nastrój. Czuł się całkowicie opuszczony.

- Dlaczego chciałaś uciec? - zapytał pełnym wyrzutów, łamiącym się głosem. Nie usłyszał odpowiedzi. - Rose, odpowiedz.

- Nie muszę tego robić. - wyznała cicho. - Ty także mi się nie spowiadasz.

- Już mnie nie kochasz? - zapytał, co spowodowało okropny uścisk w jej gardle.

- O czym ty mówisz?

- Jeśli nic do mnie nie czujesz, poprostu powiedz. - mruknął, niemalże natychmiast ścierając pojedyńczą łzę ze swojego zaczerwienionego policzka. - Nie będę zły.

Chciała powiedzieć prawdę, ale co jeśli to nie dokońca była prawda? A jeśli jednak poczuła coś do tego chłopaka? Dużo by na to wskazywało. Martwiła się o niego, zależało jej na jego zainteresowaniu, chciała z nim rozmawiać i pomimo tego, że więcej ich dzieliło, niż łączyło, była od niego w pewien sposób uzależniona. Czy te wszystkie czynniki składały się na zakochanie?

Po krótkim zastanowieniu wstała z chłodnej podłogi i niepewnie podeszła do szatyna. Ocierając łzy, uśmiechnęła się do niego nieśmiało i usiadła obok, by wtulić się w jego ciało odrobinę wbrew sobie. On najwyraźniej zrozumiał o co chodzi, choć był tym nieukrywalnie oszołomiony. Odwzajemnił uścisk, umiejscawiając Rose na swoich kolanach.

Wzruszenie przejęło nad nim kontrolę. Nie mógł już dłużej powstrzymywać swoich łez. To było od niego silniejsze. Czuł się jak najgorszy mięczak, ale nie przejmował się tym zbytnio.

- Jeśli znów będziesz chciała mnie zostawić, upewnij się najpierw, że jestem już całkowicie martwy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top