#1# W Tym Szpitalu dla dusz
Od kiedy mnie tu przywieźli miałam tak naprawdę jedno ciekawe zajęcie. Było to zwiedzanie. Oddawałam mu się w każdej wolnej chwili.
Szpital był ogromny. Około czterech budynków połączonych wąskimi korytarzami. Przypuszczałam, że w każdym znajdowali się inni pacjenci.
W pierwszym skrzydle mieszkali jedynie ludzie nieakceptowani i głodni.
Wszyscy z chorobami takimi, jak Anoreksja i Bulimia. Pokarmowymi, mającymi jednak podłoże psychiczne.
Drugie skrzydło - to, w którym znajdował się mój pokój, przeznaczone było dla ludzi smutnych i przerażonych. Niedoszłych samobójców i ofiar depresji.
Trzecie skrzydło było czymś, czego nigdy do końca nie mogłam rozgryźć. Było tam po kilka osób z każdego rodzaju. Mieszkali w dużych salach, po kilku pacjentów w jednej. Możliwe że byli oni na ostatnim etapie kuracji. Może byli już prawie zdrowi.
Czwarta część szpitala była nudna, a jednocześnie najciekawsza.
Był to "oddział specjalny".
Na pierwszym piętrze były pokoje pełne prostych rzeczy takich, jak telewizory, maskotki, liczydła albo pościele.
W dwóch pokojach telewizyjnych wszystkie ściany były szare. Przylegały do nich jasnozielone kanapy. Wszystko wydawało się tam takie spokojne.
Czasem widywałam w którymś dzieci wtulone w oparcia siedzeń, albo dorosłych siedzących na dywanie. Nigdy nie wyglądali na szczęśliwych.
Jeden pokój był chyba czymś w rodzaju sali rehabilitacyjnej dla umysłu. Podstawowe elementy edukacyjne - zeszyty, czy puzzle.
Zawsze był pusty.
Ostatni pokój był dziwny. Walały się tam poduszki i pluszowe zwierzęta.
Nigdy nawet nie otworzyłam tamtych drzwi.
Nawet kiedy patrzyłam przez okno, czułam się dziwnie. Dreszcz przechodził moje ciało i miałam wrażenie, że gdybym jakimś sposobem dostała się do środka, to szpital przejąłby nade mną kontrolę.
Teraz tak jak zwykle ominęłam salę zerkając jedynie w jej kierunku. Była ostatnia w rzędzie pokoi parteru. Dalej znajdowały się tylko schody. Wielokrotnie próbowałam dostać się na górę, ale nigdy mi się nie udało. Podstawowym czynnikiem, przez który nie mogłam tam wejść był strażnik siedzący w połowie drogi na piętro.
Zawsze, gdy podchodziłam blisko, mężczyzna w średnim wieku zagradzał mi drogę pokazując czerwoną tabliczkę zdobioną przez biały napis głoszący "strefa zamknięta".
Mimo wielu nieudanych prób wejścia na górę, nawet nie zamierzałam przestać wchodzić na schody.
Tym razem również skierowałam się w ich stronę.
Po pokonaniu równo połowy stopni, stanęłam na półpiętrze strażniczym. Pustym.
Rozejrzałam się. Tak jak zawsze stało tam drewniane biurko. Jak zawsze stało przy nim krzesło. Ale tym razem naprawdę nikt na nim nie siedział. Nie było ani śladu żywej osoby.
Przez okno wpadało ciepłe światło dnia. Jakby zapraszało mnie do zakazanej części budynku.
Na górze było inaczej niż się spodziewałam. Jeszcze nudniej, a za razem ciekawiej niż na parterze.
Przez cały czas, kiedy szłam długim korytarzem widziałam tylko drzwi.
W odległości około 2 metrów od siebie. Wszystkie pozamykane.
Były białe, tak jak wszystko dookoła. Ściany, sufit, nawet podłoga. Po chwili oczy zaczęły mnie piec. Czułam jakby cała ta biel wżerała się w moje powieki.
Z pozoru było cicho, ale tak naprawdę nawet na sekundę nie mogłam odpocząć od dźwięku.
Za każdymi drzwiami znajdował się ktoś, kto potrzebował pomocy. Zza jednych słyszałam płacz, zza innych krzyk. Każda osoba zamknięta tutaj miała swoją historię, swoje uczucia, które tłumiły szczelnie zamknięte szpitalne drzwi.
Chociaż nie wszystkie takie były.
Na końcu korytarza czyjaś historia chciała, by ją odczytano. Gdy to zauważyłam, nie mogłam zobaczyć już nic poza tymi jednymi drzwiami.
Coś mnie do nich przyciągało.
Starałam się stawiać kroki najciszej, jak mogłam. Tak, żeby nikt mnie nie zauważył, ale jeszcze z jednego powodu. Miałam irracjonalne przekonanie, że gdybym przyczyniła się do powstania hałasu, to ktokolwiek znajdował się a drzwiami, zamknąłby je.
Szłam więc na palcach, ledwo oddychając.
Gdy pokonałam odległość dzielącą mnie od otwartego pokoju, lekko wychyliłam się a drzwi.
Nie chciałam, żeby ten ktoś mnie zobaczył. Za to nie mogłam opisać słowami, jak bardzo ja chciałam zobaczyć tego kogoś.
Sama nie wiem, kogo spodziewałam się dostrzec. Myślałam, że będzie tam ktoś okropny, ale w ciekawy sposób. Na przykład stara kobieta ściskająca żarówkę, lub dziecko przytulające niewidzialną dla moich oczu istotę.
Zamiast tego dostrzegłam osobę skuloną na łóżku. Na początku nie mogłam dostrzec wiele. Tylko białe ubrania i tatuaże na ramionach. Po chwili człowiek podniósł głowę.
Był to chłopak niewiele starszy ode mnie. Nie mógł mieć więcej, niż dziewiętnastu lat. Miał orzechowe proste włosy, które lekko podkręcały się na końcówkach. Każdy widoczny spod ubrania kawałek jego skóry poza twarzą pokrywały różnokolorowe wzory. Arcydzieła. Był bardzo chudy, szpitalna garderoba wisiała na nim, jak na wieszaku.
Najpierw zauważyłam, że płacze. Jego ciemne, brązowe oczy wypełnione były łzami, które co kilka sekund spływały po policzkach.
Chłopak kołysał się, jakby próbował powstrzymać swoje ciało przed drżeniem i jednocześnie uspokoić.
Jego usta układały się w zdanie, które nieustannie powtarzał histerycznym szeptem. "To już się nie dzieje, to już się skończyło". Co chwilę otwierał i zaciskał powieki.
Przez jakiś czas miałam wrażenie, jakby dookoła niego stały cienie. Bez przerwy go dotykały. Zabierały każdy cień poczucia bezpieczeństwa, jaki udawało mu się stworzyć.
Zrobiłam krok do przodu, by znaleźć się bliżej cierpiącego chłopaka. W tej samej chwili odwrócił on wzrok w moją stronę. Cienie rozpłynęły się w nicość.
Zaczęłam powoli przesuwać się w stronę łóżka, na którym siedział.
Ciągle powtarzał wcześniejsze zdanie, ale bezgłośnie.
Usiadłam koło niego, a gdy złapaliśmy kontakt wzrokowy, momentalnie zrobiło mi się słabo. Nie mogłam znieść bólu, który nieudolnie chował się w jego spojrzeniu. Widać było, że cierpiał. Nie wiedziałam, czemu. Ale wiedziałam, że nie mógł tego znieść. Jego udręka zmieszała się z moją bezsilnością. Nie mogłam nic zrobić. Nie znałam go. Po raz kolejny straciłam moc. Bezradność mnie sparaliżowała.
Położyłam dłoń na jego ramieniu. Rękawy koszulki były mokre od łez. Uniosłam głowę i szybko zamrugałam. Była to stara sztuczka kosmetyczne, której nauczyła mnie wizażystka na planie filmowym, gdy interesowałam się tego typu rzeczami i próbowałam zostać aktorką. Ten ruch to cudowna metoda powstrzymująca łzy.
Bałam się zrobić cokolwiek, żeby nie poczuł się jeszcze gorzej. Mogłam spróbować najprostszej czynności, a zarazem jedynej, na jaką był mnie stać.
Przysunęłam się odrobinę bliżej i objęłam chłopaka. Jedną ręką gładziłam jego włosy. Moja babcia zawsze robiła tak, gdy płakałam. Przez lata nie myślałam o tym, jak ten gest uspokaja. Nie wiem, jakim cudem przypomniał mi się właśnie w tym momencie. Może po prostu tak miało być. Może ten chłopak nie powinien cierpieć.
To wiedziałam na pewno. Nikt nie powinien odczuwać bólu, a zwłaszcza tak ogromnego. Nikt, a zwłaszcza on. Skąd to wiedziałam? Nie mam pojęcia. Po prostu to czułam. Nie mogłam wymazać z pamięci wizji tych cieni. Nie wiem, czym mógł im zawinić. Wydawały się zbyt złośliwe, by miały jakikolwiek powód.
Przez dłuższą chwilę myślałam tylko o tym, żeby pomóc chłopakowi. Czułam, jak jego oddech powoli się uspokaja, a serce zaczyna bić równym tempem. Wydawało mi się, że cienie powoli się cofają - odchodzą.
Moje uszy niemal eksplodowały od donośnego głosu, który przerwał ciszę.
- Kim jesteś? - Zapytała kobieta w wieku mniej-więcej 30 lat, ubrana w standardowy uniform psychiatry. Po sekundzie patrzenia na mnie, jej oczy przeniosły się na osobę, którą trzymałam. Lekarka podeszła do łóżka i delikatnie zdjęła moje ręce z chłopaka, by następnie położyć go na łóżku. Przykryła go kocem wyglądając przy tym, jak troskliwa matka, a nie osoba opłacana, by utrzymać nas przy względnych zmysłach. Pogłaskała chłopaka po włosach i dała mi znak ręką, bym szła za nią.
Gdy dołączyłam do niej przy drzwiach pokoju, zgasiła światło. Rzuciłam okiem na bruneta, którego przed chwilą widziałam w stanie najgorszym z możliwych. Leżał spokojnie i patrzył w sufit pustym wzrokiem. Nie wiedziałam, co czuł. Najlepiej dla niego, by przez chwilę odpoczął od emocji.
Psychiatra zaprowadziła mnie do swojego gabinetu nie odzywając się po drodze ani słowem. Szłyśmy wieloma korytarzami. Każdy wyglądał tak samo, jak ten poprzedni. Jechałyśmy windą tyle razy, że nie wiedziałam już, czy byłam na jednym z wyższych pięter, czy pod ziemią.
Gdy już tam dotarłyśmy, kobieta otworzyła drzwi starym kluczem i wpuściła mnie do środka.
Pokoik nie mógł mieć większej powierzchni, niż trzy metry kwadratowe. Znajdowało się tam biurko, trzy krzesła (w tym jedno skórzane, z wysokim oparciem) i smętna roślinka na parapecie okna, które uświadomiło mnie, że jesteśmy zdecydowanie nad ziemią.
Pracownica szpitala zajęła najwygodniejsze miejsce i odwróciła się w moją stronę. Usiadłam na niskim krześle z prawej strony blatu. Kobieta nerwowo uderzała paznokciami w drewniany stół.
- Powiedz mi proszę, jak się nazywasz, co robiłaś w strefie zamkniętej szpitala i najważniejsze - Powiedziała, a następnie wzięła głęboki wdech. - Jak udało ci się go uspokoić?
Nie wiedziałam, czemu tak bała się wypowiedzieć takie proste słowa.
- Nazywam się Mellie - Postanowiłam przemilczeć, że to imię zostało mi nadane chwilę przed przybyciem do szpitala i tak naprawdę pochodzi od "Amelie", które noszę od urodzenia. - nie potrafię wyjaśnić, czemu przyszłam na oddział specjalny. Co do ostatniego pytania, to po prostu zrobiłam to, co zawsze pomagało mi, kiedy miałam koszmary nocne.
Kobieta szeroko otworzyła powieki. Wyglądała, jakby miała zaraz pozbyć się gałek ocznych.
- Zachowałaś się, jakby miał koszmar? - Zapytała z niedowierzaniem, a ja tylko przytaknęłam. - To bardzo ciekawe, zwłaszcza, że jego koszmar trwa bez przerwy od dwóch miesięcy. Od ośmiu tygodni, od kiedy tu trafił. Nic, co robiliśmy nie było w stanie przerwać tego, co się z nim działo.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top