Rozdział XXVII

Teleportowałem się z mojego domu. Po policzkach skapywały mi łzy, ale nie wydobywał się ze mnie żaden dźwięk. Wylądowałem na jakiejś wielkiej skarpie z widokiem na las. Pamiętam, że to było nasze obozowisko na Wielkim Turnieju Trójmagicznym. Usiadłem na skraju skały, tak, że dzieliły mnie milimetry od śmiercionośnego upadku. Wiał zimny wiatr, a słońce schowało się za horyzontem, ukazując jego piękny zachód. A ja zapłakałem gorzko. Ukryłem twarz w dłoniach, nie widząc już dalszego sensu w życiu. Przecież to wcześniej ona mi je nadała. ONA. Nie miałem nikogo, oprócz matki i tych dwóch idiotów. Chciałem wykrzyczeć całej tej pieprzonej okolicy jak bardzo nienawidzę wszystkiego. Jak bardzo nic nie ma sensu. Jak wszystko właśnie straciło ten sens.

Nawet na to nie miałem już sił. Na nic nie miałem. Całe dobro, cała nadzieja, to wszystko czym byłem wypełniony przez ten cały rok... Uleciało ze mnie. Pustka, zgorzknienie. Nie wiem jak miałem teraz określić mój stan. Niewyobrażalny ból w sercu, rozprzestrzeniał się po całym ciele. Nienawidziłem każdego, kto przyczynił się, by cierpiała. Zacisnąłem ręce w pięści. Jestem pewny, że gdybym miał choć odrobinę dłuższe paznokcie, to przeciąłbym sobie skórę.

Zmieniłem się. Byłem lepszy, a bynajmniej tak mi się wydawało. Teraz? Zacząłem się zastanawiać dlaczego życie tak mnie pokarało. Ból nie ustawał, jedynie się nasilał. A ja nie wiedziałem jak temu zaradzić. Cały czas ciurkiem po moim policzku leciały łzy, kąpiąc na moją koszulę. Pragnąłem, żeby to już się skończyło. Najlepiej by moje życie się skończyło.

Zawsze się tego bałem. Utraty osoby, którą na prawdę się kocha. Ale jedynej osoby, którą tak na prawdę kiedykolwiek kochałem? Tego było zbyt wiele. A to wszystko przez to, że dałem się ponieść uczuciom. Co mi to dało? Najwspanialszy rok w moim życiu?

Owszem. Co tak naprawdę mi to dało? Ból. Niewyobrażalny. Nikt, kto nigdy nie stracił kogoś kogo kocha, nie jest w stanie sobie wyobrazić co działo się w mojej głowie.

Nigdy już nie zobaczę jej uśmiechu. Tego, jak się rumieni od moich komplementów. Jak poprawia włosy. Jak tańczy, jak się wygłupia. Nie usłyszę jej śmiechu już nigdy więcej. Nie usłyszę jak wypowiada moje imię. Jak mówi "Kocham cię". Jak jęczy, kiedy totalnie na nic nie ma ochoty. Nie poczuję już jej pocałunków. Jej dotyku na swojej skórze. Jej perfum, działających na mnie jak magnes.

Ja już nigdy nic nie poczuję.
Nigdy.
Nic.

*

Milimetry. Dosłownie parę milimetrów dzieliło nas pod pocałunku. I mnie od pochwycenia różdżki. On jednak zaczął składać delikatne pocałunki na mojej szyi. Pnąc się w górę, nie zwracał za bardzo uwagi, na to, że tak na prawdę powoli wyciągałam różdżkę z jego tylnej kieszeni spodni.  Za bardzo był zagłębiony w tym, co robił teraz. Zaczęło mi to coraz bardziej przeszkadzać, a moja irytacja rosła w mgnieniu oka. Nie będę dziś jednak drastyczna. W końcu wyrwałam ją szybko i szepnęłam:

- Drętwota - Blake położył się jak długi na ziemi z lekko rozchylonymi ustami. Nie dało się ukryć, iż ten widok był po prostu śmieszny. Przed chwilą pogrążony w romantycznym uniesieniu. A teraz? Biedny Blake Linares leżący jak kłoda na ziemi. Przyglądając się mu, zrobiłam sztucznie smutną minę i nachyliłam się nad nim, chwytając dwoma palcami za jego podbródek.

- Wybacz dzióbek, ale nikt mnie przetrzymywał nie będzie. Szczególnie ty i twój niepełnosprytny przyrodni braciszek. Bez odbioru! - zawołałam wesoło i po tym jak się przebrałam, za pomocą Alohomory, teleportowałam się w bezpieczne dla mnie miejsce, co po tylu wpadkach, wydawało mi się najrozsądniejszą opcją. Myśląc o Blake'u, nawet nie zrobiło mi się przykro. Żałowałam, że nie uraczyłam go jakąś paskudną klątwą. Gdyby z własnej dobrej woli nie wypuściłby mnie z celi, najpewniej jego buźka byłaby nie do poznania. Jednak teleportowałam się w długo wyczekiwane, mimo wszystko miejsce. 

Witaj, mój azylu.

*

Wróciłem do domu. I mogłem przysiąc, że wyglądałem dosłownie jak trup, po całej nocy nieobecności w domu. Nie spałem. Przechadzałem się po mugolskich dzielnicach, rozmyślałem. O tym, jak będzie teraz wyglądać moje życie? Na czym się skupię? Na śmierciożercach? Rodzinie? Przyjaciołach? Nie miałem wielkiego wyboru, a wracając do punktu wyjścia wszystko mi było jedno. Przetarłem spuchnięte oczy i opadłem na fotel moim przemęczonym ciałem. Przydałby mi się Eliksir Pobudzajacy. I ten na połamane na kawałki resztki serca.

- Draco! - krzyknął Zab, wchodząc do naszego dormitorium. Przed chwilą się tu teleportowałem, skąd wiedzieli, że już tu jestem? Nie wiedziałem jak mam zareagować na ich obecność, a jedynym co mi przychodziło do głowy to agresja.

- Nie wszystko stracone! - żachnął się Nott, jako drugi wparowując do pomieszczenia. Chyba sobie ze mnie kpią. Naprawdę mają ochotę jeszcze wyskakiwać mi z głupią nadzieją? Oni raczą żartować. Mają mnie za głupiego, żałosnego pierwszaka?

- Draco, szukaliśmy cię wszędzie! Musisz o tym wiedzieć, bo...

- Zamknij się. Nie chcę słuchać bredni o zmarłych mieszkających w naszym sercu i o Kamieniu Wskrzeszenia, albo innych pierdołach. Zostawcie mnie samego. - Popełniłem najgorszy błąd nie przychodząc do mojego prywatnego dormitorium. Najgorsze jest to, że cały czas myślałem o przepowiedni. Że to przez to, że nie odkryłem prawdy o niej. Dlatego zginęła, bo zawiodłem. Nie mogłem pozbyć się tej myśli, choć tkwiła w mojej głowie cały czas, nie chcąc mnie opuścić.

- Ty skretyniały pacanie! Przecież nie mają ciała! A dzisiaj dowiedzieliśmy się, że ta informacja przeszła przez MCDONALDA. - Jak może się czuć człowiek, który przez całą noc rozpaczania, nad utratą swojej jedynej osoby, którą kochał, okazuje się intrygą? Bardzo źle. I bardzo wkurwiony. Z jednej strony ulga, jedna wielka ulga i chęć skakania ze szczęścia do sufitu. Z drugiej strony... Znowu ten przeklęty McDonald. Ostatnio całe moje nieszczęście jest spowodowane przez niego. Na prawdę, chciałbym w końcu przyczynić się do jego długiego cierpienia.

Że też wcześniej o tym nie pomyślałem. To wszystko jego sprawka. Ognista Whiskey? Wziąłem całą, pełną butelkę i cisnąłem nią o ziemię. Płyn rozlał się po dębowych panelach, a kawałki szkła rozbryzgały się wokół mnie. Nott odchrząknął cicho i jednym machnięciem różdżki posprzątał cały bałagan, a wokół na chwilę zapanowała niezręczna cisza.

- Zabije go - wysyczałem i próbowałem przepchnąć się przez nich do wyjścia. Razem odepchnęli mnie i podnieśli ręce do góry. Nawet terasz próbują mnie zatrzymać? Och, błagam! 

- Przepuście mnie! Chcę widzieć jego krew na każdej ścianie tej szkoły - wymamrotałem, już układając w głowie kombinację zaklęć, jakie na niego rzucę. Cruciatus będzie na koniec. Będzie błagał o przebaczenie między jego krzykami z bólu.

- Czekaj! Cholera jasna! Rozegramy to inaczej. I będzie to jeszcze bardziej satysfakcjonujące niż widok części ciała McDonalda w każdej części budynku. - Nott spojrzał na Zaba i uśmiechnął się cwanie, a Blaise, przybrał dumny wyraz twarzy. Naprawdę chciałem to rozegrać po swojemu, ale w jednej rzeczy Zabowi zawsze mogłem zaufać.

Co jak co, ale jeśli chodzi o plany na zemstę, Blaise to mój guru.

*

- Uważaj jak łazisz, Nerey! - krzyknął jakiś Ślizgon w moim kierunku, kiedy prawie na niego wpadłam. Zgrabnie go ominęłam i pokierowałam się do biblioteki, cicho wzdychając. Mimo wszystko, brakuje mi Zabiniego. Wiem, że nikt by się tak do mnie nie odezwał, gdyby była z nim. Dawał mi wielkie poczucie bezpieczeństwa, co bardzo mi się podobało. A poza tym, zawsze potrafił mnie rozweselić i był cudowny, kiedy się o mnie martwił. Tylko go wytargać za policzki. Pochwyciłam parę książek z Historii Magii i skierowałam się od wyjścia. Muszę zdążyć przed rozpoczęciem następnego spotkania Gwardii Dumbledore'a. 

Przyspieszyłam kroku i spojrzałam na zegarek. Zaczyna się za dziesięć minut! Mogę pomarzyć o powtórzeniu materiału. Puściłam się pędem na czwarte piętro, prawie przewracając się o leżące na podłodze porozsypywane Omdlejki Grylażowe. Co one tu robiły? Wzruszając ramionami, poszłam dalej. Napotkałam na swojej drodze Seamusa ze szramą na policzku. Biedny, już tydzień z nią chodzi.

- Jak tam? - zagadnął - Co dzisiaj robimy? Mam wrażenie, że coś się stało, tylko jeszcze nie wiem co. 

- Też się zastanawiam. Godzinę temu dopiero powiadomiła mnie moneta. Ciebie też? - kiwnął głową, a ja zaczęłam się poważniej zastanawiać. To prawda, pierwszy raz zebranie jest w poniedziałek, a nie w czwartek, tak jak zawsze. Tym bardziej, że o tym czwartkowym nie dostajemy powiadomienia. Ostatnio je dostaliśmy, kiedy Zabini stworzył karykaturę McDonalda na drzwiach. Wszyscy byli przepytywani czy to ich sprawka. Przewidywana była nagroda dla sprawcy.

Ginny Weasley jest głową tego przedsięwzięcia, razem z Deanem Thomasem. Trochę mnie to dziwi, gdyż jeszcze niedawno coś ich łączyło. Ja nie wytrzymałabym w jednym pomieszczeniu z Danielem. Aż wzdrygnęłam się ze zniesmaczenia.

- Wchodzimy? - spytał. Kiwnęłam głową, a on skupił się przez moment, aż drzwi otworzyły się na oścież. Rozejrzeliśmy się wokół siebie. Czysto. Przeszliśmy przez próg, a przede mną ukazała się najwyższa frekwencja od początku roku! Wszyscy zebrali się w jednym kółku, jakby ktoś lub coś znajdował się w jego środku.  Spojrzeliśmy na siebie z Seamusem. On podniósł brwi w głębokim zdziwieniu. Momentalnie zaczął przepychać się przez innych, a ja korzystając z okazji, podążyłam za nim. Wszyscy byli wyraźnie ucieszeni, nie wiadomo z jakiego powodu. Dlaczego tu jest takie zbiorowisko? Pierwszy raz od tak dawna widzę tu tak wielu ludzi. 

To co zobaczyłam, kiedy w końcu dostałam się przed wszystkich, przerosło moje najśmielsze oczekiwania.

Czy to jest...?

*

Oddech. Nierówny, bardzo szybki.

Usta. Wydatne, lecz spierzchłe i popękane. 

Oczy. Nieobecne. 

Ciało. Poruszało się wraz z wdechem.

Ubrania. Wyjątkowo schludne. 

Wyraz twarzy. Zagubiony, pełen lęku.

Ona sama. Piękna. 


Zgadniecie kto jest w ostatniej perspektywie? ;) Powiem tylko tyle, że trochę namiesza! Nalegam do przeczytania mojej nowej pracy: Hidden. Bardzo mi zależy na waszych opiniach i głosach! Kocham nadal! xx

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top