Rozdział XVI
Zamarłam. Nie było mowy o ucieczce, bo drżąca ręka z rozświetloną zaklęciem różdżką, sprawiała że musiałam zamknąć oczy. Słyszałam jak kobieta podchodziła do nas, ale nic nie mogłam zrobić.
- Kim jesteście? - spytała już trochę pewniejsza siebie, nie opuszczając świecącej różdżki. Nie było mi to na rękę, bo nie miałam pojęcia z kim miałam do czynienia.
- Melissa Dowell, a to moja skrzat..
- Kto? - przerwała mi w połowie zdania i ze zdziwieniem w głosie zadała kolejne pytanie. Jakby skądś mnie kojarzyła...
- Melissa Dowell... Na prawdę nie mam złych zamiarów, ukrywam się...
- Wiem, że nie masz. Pracuję z twoją mamą w Ministerstwie. Znaczy się, pracowałam - dodała i nareszcie cofnęła zaklęcie. Odetchnęłam z ulgą. To znajoma mojej mamy, więc najpewniej nic mi nie grozi. Jeszcze nigdy emocje nie opadły mi tak szybko. Przetarłam oczy i spojrzałam na nią. Była to przyjaźnie wyglądająca, a do tego niezwykle piękna kobieta około trzydziestki. Jednak widać, że ten "urlop" jej nie służył. Lena milczała, nadal nie mogła się pozbierać po zaklęciu. Pomogłam jej wstać, a ona zachwiała się lekko.
- Jak się pani nazywa? - odezwałam się nieśmiało w jej kierunku.
- Cassandra Miller - wyciągnęła rękę w moją stronę, a Lena pisnęła przeraźliwie. Spojrzała na nią i odjęło jej mowę. Stała jak wryta wpatrując się w nią z lekko otwartymi ustami.
- My-Myślałam, ż-że zginęła pani z rąk ty-tych m-morderców! - krzyknęła rozpaczliwie i przytuliła nogę Cassandry. Zaraz, chwila.. Millerowie... No tak, teraz przypomniał mi się nagłówek tamtej gazety! Tyle, że... gdzie mąż? Lepiej teraz o to nie pytać.. Pogłaskała ją troskliwie po głowie i wzięła głęboki oddech.
- Musiałam się ukryć, upozorowanie zabójstwa wydawało mi się najlepszym pomysłem. A nie byłoby to wiarygodne, gdyby poza domem, zabili również mojego skrzata domowego - Lena zanosiła się płaczem szczęścia, a ja nie do końca wiedziałam jak mam na to wszystko reagować. Czułam się trochę skrępowana, ale również nie mogłam uwierzyć w ten zbieg okoliczności. To wszystko dzieje się na prawdę, czy zaraz zza rogu wyskoczy śmierciożerca i rzuci na mnie Avadę?
- Świat jest jednak mały - odrzekła patrząc się na mnie z promiennym uśmiechem. Odwzajemniłam go, zgadzając się z nią całkowicie. Kto by pomyślał, że to koleżanka mojej mamy z pracy? I że żyje? I że uratuje mnie od pewnej śmierci?
- Wejdź, nie stój tak w korytarzu- zaprosiła mnie do salonu, a ja na prawdę poczułam jak kamień spada mi z serca. Jednak muszę być ostrożna.
*
Przy obiedzie ledwie się odzywałem. Nigdy tego nie robiłem przy jakichś obcych śmierciożercach. Ogólnie, moje kontakty z całą tą otoczką ograniczają się do zwykłego skinienia głową albo czystych formalności. Kroiłem niechętnie łososia z ukosa przypatrując się jakiemuś mężczyźnie wyglądającemu jak pirat. Dziwny typ.
- Jak ci idzie praca? - spytał mimochodem mój ojciec, sięgając po sok.
- Ach, ostatnio tyle tych uciekinierów, że na pewno niedługo znowu do was zawitam - zaśmiał się ochryple. Odruchowo zacisnąłem pięść pod stołem. Szmalcownik.
- Te dzieci... Nigdy się nie nauczą podporządkowywać tym na górze - stwierdził kpiąco, a ja miałem ochotę opuścić to pomieszczenie, w trybie natychmiastowym.
- Kogo tam masz na liście? Może usłyszę jakieś znajome nazwiska - uśmiechnął się półgębkiem, a ja już chciałem podziękować za ten pyszny obiad spędzony w przemiłej atmosferze, ale wolałem uniknąć niepotrzebnych pytań. Z ledwością wytrzymywałem na jednym miejscu. Chociaż w sumie.. Może tylko tamci mieli ją na liście? Została we mnie jeszcze ta nadzieja.
- Hmmm... Dużo ich.. Uczniów przeczytać, czy pracowników? - zapytał wycierając sobie usta chusteczką i grzebiąc w swoim brązowym plecaku. Nareszcie wyjął zniszczony notatnik i otworzył na ostatniej zapisanej stronie.
- Uczniów. - Miałem pewne podejrzenia, co do wiadomości ojca o moim życiu, ale wolałem zostawić tę rozmowę z matką na później.
- No to jedziemy... Robert Dickens..
- Dickens? O zgrozo! - zaśmiał się znów, krojąc na pół ziemniaka, na śnieżnobiałym talerzu.
- Kto dalej kogo może pan znać? Hmmm... Freya Thomson, Gordon Key, Andrew Toller... Dowell? Może zna pan Dowellów? - Błyskawicznie rzuciłem spojrzenie matce. Nie podniosło mi się tak ciśnienie od kiedy widziałem McDonalda na oczy. Moja matka lekko skinęła do mnie głową.
- Zawsze byli z nich porządni ludzie. Wysoko postawieni w Ministerstwie - dodała nonszalancko, a ja trochę się uspokoiłem.
- Ale oni nigdy nie byli po naszej stronie, Narcyzo. Wiesz, że należą do Zakonu Feniksa od czasów jego założenia.
- W każdym razie, wysoka za nią stawka! Ciekawe czemu akurat za nią? - zastanawiał się ten śmieć, a ja podzielałem jego zaciekawienie. Dlaczego? Zaczął wertować swój notatnik, aż znalazł odpowiednią stronę.
- Ach tak... Od września nie jest w szkole. Podała fałszywe informacje o nowej szkole, gdzie faktycznie nie przebywała... Członkini Gwardii Dumbledore'a, Zakonu Feniksa... Wszystko jasne - uśmiechnął się pod nosem, wrzucił zeszycik do plecaka i kontynuował jedzenie.
- Może znasz ich, Draco? A w szczególnością tą tam.. Dowell. Mógłbyś pomóc panu w...
- Nie znam - odpowiedziałem od razu nawet na nich nie patrząc. Wpatrywałem się w fotel naprzeciwko mnie, popijając wodę i ledwie wytrzymując napięcie.
- Zastanów się Draconie. Twoje informacje mogłyby okazać się przydatne...
- Powiedziałem. Nie znam - odrzekłem stanowczo wpatrując się w oczy ojca. Niech nawet się nie waży stosować na mnie legilimencji.
- Skończyłem już - wstałem od stołu i czym prędzej udałem się do swojego pokoju, zanim nie udało mi się zniszczyć czyjejś twarzy. Poprawka. Czyichś twarzy.
*
- Nie no stary, coś ty odwalił?! - zapytał mnie Nott, a ja byłem roześmiany od ucha do ucha. Z jakiego powodu? Otóż wpadłem na iście genialny plan. Narysowałem na drzwiach wejściowych do Wielkiej Sali, ogromną i obleśną karykaturę mordy McDonalda. Miał nos niczym czarownica z bajek mugoli, z wyciekającymi z niego glutami, (które swoją drogą świeciły w nocy, taki tam bajer dla zwiększenia śmieszności) wystające przednie, nierówne zęby, (jeden z dziurą na wylot) tłuste włosy, (niczym znany każdemu nauczyciel, łamane na najgorszy dyrektor od czasów tego świrusa Xaviera) a na uwieńczenie mojego wspaniałego dzieła, domalowałem również ropne pryszcze, i podpisałem "Daniel chętny i do wzięcia". Warto też wspomnieć że jest to zrobione specjalnym sprayem ze sklepu Weasley'ów. Nie można go zmazać żadnym zaklęciem. Zostaje im jednie zajść do ich sklepu i poprosić o przeznaczony do tego płyn. Ach, jaka szkoda... Przecież zamknęli ich sklep miesiąc temu pewni śmierciożercy. Ojoj.
Nott podpierał się o ścianę i łapał się za brzuch nie mogąc powstrzymać śmiechu. Byłem dumny, z mego pięknego dzieła. Zanim ktokolwiek nas tu zauważył, teleportowałem rozśmieszonego bruneta do Malfoy Manor. Przecież cały czas tu byliśmy, jakbyśmy mogli zrobić tak karygodny, okropny i wcale nieśmieszny dowcip?
- Co wam tak wesoło? - zapytała promiennie Narcyza.
- A pani jak zwykle wygląda zachwycająco, jak pani to robi? - szczerzyłem się do niej, aby nic nie podejrzewała, ale chyba za długo jest ze Smoczkiem w czterech ścianach żeby się nie ogarnąć, że coś jest nie tak.
- Blaise, co się dzieje? - Ona już wie... Ona już wie, myśl przystojniaku, jak tu ją omotać...
- Ooo, dostrzegła pani? Używam ostatnio nowego kremu do twarzy.. - pogłaskałem się po policzkach, zachwycając się swoją skórą, która prawdę mówiąc była dość sucha. Serio potrzebuję jakiegoś kremu...
- Ale niech pani nikomu nie mówi! Wszyscy myślą, że jestem taki przystojny z natury! - przestraszyłem się sztucznie, a ona wzniosła oczy ku górze, i chichocząc, wróciła do siebie. Mamy to!
Panie i panowie, zbrodnia doskonała została wykonana w pełni!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top