Rozdział IV

Nie miałam pojęcia co się dzieje dookoła mnie. Wszędzie zakapturzone postacie, zielone i czerwone promienie, a mój tata zniknął mi z oczu. Oszołomiłam jednego z śmierciożerców i postanowiłam przyłączyć się do walki. Od razu podleciało do mnie dwóch, ja sprawnie uniknęłam ich ataków, rzucając tarczę, a następnie celując na nich klątwę. Zielony promień świsnął mi koło ucha, a za sobą usłyszałam krzyki taty:

- Uciekaj! Damy radę! - Rzuciłam mu przerażone spojrzenie, ale on nie przyjmował do wiadomości, że chcę im pomóc. Machnął ręką w moją stronę i podleciał tam gdzie było najgoręcej. Nie chciałam w tym momencie sprzeczać się z ojcem i z wielkim bólem, ale i strachem, opuściłam miejsce walki. Poklepałam testrala dwa razy, a ten przyspieszył, wzbijając się przy tym w górę. Serce biło mi w niesamowicie szybkim tempie, wiedziałam że właśnie opuściłam tych, którzy najbardziej mnie potrzebują, ale zdawałam sobie sprawę z istniejącego tam niebezpieczeństwa. Cała spocona, nadal w ciele Harry'ego, czułam że jeszcze nie pozbyłam się ogona i ktoś za mną leci. Nie chcąc nawet sprawdzać kto to może być, kopnęłam lekko zwierzę, które zaczęło szybciej machać skrzydłami. Czułam się niemal sparaliżowana, trzymałam sztywno różdżkę i lejce, chcąc znaleźć się jak najszybciej w domu babci Kingsley'a. Ubrana tylko w bluzę, czułam zimno przeszywające moje całe ciało. Im wyżej lecieliśmy, tym odczuwałam to bardziej. W końcu odważyłam się odwrócić. Leciały za mną dwie zakapturzone postacie, leczy były one zdecydowanie za daleko, by rzucić na mnie jakiekolwiek zaklęcie. Odwróciłam głowę z powrotem, a byłam wręcz twarzą w twarz z śmierciożercą. Nie zdążyłam zareagować, a poczułam potężny ból w klatce piersiowej i tylko czułam, jak spadam, że to już mój ostateczny koniec...


Zimna ziemia... Gdzie byłam? Ktoś nade mną stał, szeptali miedzy sobą... Straciłam przytomność...

Ktoś gładził mnie po policzku, kto to był? Miał zimne ręce, drżały mu... Albo jej?

Czułam jak ktoś grzebie mi w lewej kieszeni bluzy... Czemu chciał mnie okraść? Przecież nic tam nie miałam...

Poczułam, że czyjeś wargi muskają moje czoło, a następnie policzek... Chciałam wstać, zobaczyć kto to, nie mogłam, moje zdrętwiałe ciało nie pozwalało mi na to...


Mogłam otworzyć oczy! Dla pewności, poruszyłam lekko dłonią. Tak, w końcu miałam nad nimi władzę! Podniosłam się powoli z trawnika, za pewne mugolskiego. Byłam już sobą, w za dużych o jeden rozmiar, męskich ciuchach. Moja różdżka znajdowała się w tylniej kieszeni moich spodni, co spowodowało iż od razu wzięłam ją do ręki. Kto wie? Może jeszcze tu są? Jednak ciągle chodziło mi po głowie, to co się działo między tym, jak budziłam się i ponownie traciłam przytomność. Może to po prostu był sen? Próbowałam się dopuścić do tej myśli, lecz to całkowicie niemożliwe. Spadałam, ugodzona jakimś czarnoksięskim zaklęciem, ktoś musiał mi pomóc. Czemu pocałował mnie w czoło i policzek? Kto to mógł być? Dlaczego to zrobił? Dlaczego teraz tu przy mnie nie był i powiedział, że to on mnie uratował? Czemu uciekł, za nim mu nie podziękowałam? Rozejrzałam się wokół siebie. Wyglądało mi to ewidentnie na mugolskie osiedle. Znajdowałam się na trawniku domu z tabliczką "Na sprzedaż". Dlatego nikt mnie nie zauważył... Postanowiłam iść na wprost, jedyne co mogłam w tej chwili zrobić. Oby tylko reszcie nic nie było... Cichy płacz dotarł do moich uszu, a ja wzdrygnęłam się momentalnie. Jeden dom wyróżniał się z tłumu. Od razu do mnie dotarło, że to dom czarodziei. Ponura, utrzymana w ciemnych kolorach willa, otoczona wierzbami płaczącymi, przyprawiała mnie o dreszcze. Coś poruszało się jednak na schodkach prowadzących do drzwi wejściowych. To stamtąd docierał płacz. Nie zastanawiając się nawet nad nieostrożnością swojego czynu, wkroczyłam na podwórko podążając ku rozdygotanemu stworzeniu. W końcu doszłam do wniosku, że to skrzat domowy. Dokładniej skrzatka. Nawet nie podniosła głowy, kiedy chrząknęłam znacząco. Popłakiwała, kryjąc twarz w dłoniach, czasami wycierając nos o wyciągnięty, beżowy sweter. Odgarniała brązowe włosy z czoła i pogłębiała rozpacz, która tak bardzo łamała mi serce. Jednak nie zajęło mi dużo czasu, by dowiedzieć się o powodzie jej smutku. Obok niej leżała mokra gazeta (zapewne od łez) z napisem: "Millerowie odnalezieni. Przyczyna ich śmierci nie znaleziona". Domyśliłam się, że to jej rodzina, którym służyła. Domyśliłam się też, że to sprawka śmierciożerców.

- Panienka idzie, panienka przestanie w-węszyć - Podciągnęła nosem i spojrzała się na mnie swoimi wielkimi, piwnymi, teraz zaczerwienionymi oczami. Patrząc na jej policzki mokre od łez i bladą cerę, miałam ochotę ją przytulić, zrobić cokolwiek, by przestała.

- Panienka tu prawie spadła. B-bo ci źli panienkę zaatakowali. Gdyby nie ci inni, to-to mogłaby panienka nie ujść z tego c-cało - Uspokoiła się, co mnie ucieszyło. Jeszcze lepszą wiadomością było to, że wiedziała coś o ludziach, którzy mnie uratowali.

- Co to znaczy "ci inni"? - spytałam spokojnie, a skrzatka otarła swoje oczy rękawem swetra.

- Ci inni. Bo jeden, to panienkę zaatakował. A oni nie, oni panienkę uratowali, a wyglądali tak samo jak tamten. Potem odlecieli - Miałam natłok myśli w głowie. Nadal nie miałam pomysłu, kto to mógł być.

- Lena jest s-sama juuuż. Lena nie ma już właścicieli. Jest s-s-saamaa - Zaniosła się głośnym płaczem, a ja wpadłam na pomysł.

- Wiesz... Ja na przykład nie mam skrzata domowego. - Umilkła i wbiła we mnie wzrok jak w obrazek.

- Więc.. Jeśli byś tylko chciała to... - Zerwała się ze schodów i przytuliła się do moich nóg zanosząc się kolejny raz płaczem, tym razem wzruszenia.

Po kilku chwilach uspakajania jej, okazało się, że wie gdzie mieszka babcia Kingsley'a i zgodziła się mnie tam przeteleportować. Znalazłyśmy się przed małym domkiem na wzgórzu, z dużą ilością kwiatów, drzew i krzewów w ogrodzie. Lena, trzymając się za rękaw mojej bluzy, zawędrowała ze mną pod drzwi, a ja zadzwoniłam dzwonkiem, czekając aż ktoś otworzy. Babcia, mająca na sobie szmaragdowy sweter i w tym kolorze spódnicę, chwyciła mnie w objęcia i od razu wpuściła do środka. 

- Tak się martwiłam! Już chciałam wysyłać do Molly patronusa, jak ominęłaś trzeciego świstoklika - Wręczyła mi do ręki stary kapeć, a ja przyjęłam go z widoczną ulgą.

- Ten jest ostatni! Jak dobrze, że nic ci nie jest. Jesteś tylko strasznie brudna! - Zaczęłam otrzepywać moją bluzę i koszulkę, a babcia Kinglseya zaprowadziła mnie do salonu. Muszę przyznać, że bardzo dobrze przygotowała się na mój powrót. Na stoliku leżał cały arsenał apteczki, czekolada i herbata w kubku. Czekoladę od razu mi wręczyła, a widząc jej stanowczą postawę, nawet nie ośmieliłam się jej nie przyjąć. Zaczęłam ją jeść, chcąc uniknąć tłumaczeń, dlaczego jest ze mną skrzatka, czemu wyglądam jak poturbowana i co tam się dzieje.

- Gdzie jest Mark? Powinien być z tobą - Przełknęłam głośno ślinę.

- Wiedzieli, że to będzie dzisiaj w nocy. Czekali na nas. Było ich kilkadziesiąt. Tara został, żeby pomóc, kazał mi odlecieć. Odleciałam, trafiło mnie jakieś zaklęcie, spadłam z testrala, ale obudziłam się na ziemi. Nie wiem jak to się stało - Stała jak wryta zasłaniając sobie ręką usta. Wzięła moją twarz w obie dłonie i zaczęła płakać i głaskać mnie po głowie.

- O Merlinie! Oby im nic nie było! Jak dobrze, że jesteś cała! - zaczęła szlochać, a ja również ją przytuliłam, czując, że zaraz pójdę w jej ślady.  Szybko otarła łzy, ale widziałam, że się trzęsła. Wróciłam do jedzenia czekolady, z bezradności i niewiedzy co robić.

- Jak się nazywasz kochanie? Czekaj, dam ci coś na przebranie, już przygotowałam tobie rzeczy - Aż zrobiło mi się ciepło na sercu, taka opiekuńcza, od razu pomyślałam o Stephanie. Pewnie teraz się denerwuje...  Położyła mi na kolanach jasne dżinsy (o dziwo w moim rozmiarze) i czarną, ciepłą, rozpinaną bluzę z futerkiem. Zaczęłam przebierać brudne ubrania, trzęsąc się nie wiadomo czy z zimna, czy z nerwów.

- Nazywam się Melissa - odparłam. Usłyszałam dźwięk, jakby coś spadło. Nie przejęłam się tym, myślałam, że babcia Kingsleya coś upuściła.

- Kochanieńka, to chyba twoje - Podniosła tą rzecz z ziemi i podała mi. Naszyjnik ze słonecznikiem. Wypadł mi z bluzy, kiedy się przebierałam. Nikt mnie nie okradł. 

Uratował mnie Malfoy.


Halo? Jest tu kto? :(

Przepraszam, że tak późno! Po prostu, już sama nie wiem, czy ktoś jeszcze to czyta czy nie. Dajcie znać, czy jeszcze tu jesteście ze mną, komentarzem, gwiazdką, cokolwiek :( Bardzo mi zależy na moich czytelnikach, a wena mnie opuściła, gdy było ich o wiele mniej :( Jednak, wiem, że mogłam się uwinąć z tym szybciej, ale szkoła też daje mi się we znaki. Ale wiecie, że was kocham prawda? :( Do następnego rozdziału! ♥ 

hashtag na tt, tu możecie pisać wszystko, co sądzicie o moim ff, a także dowiedzieć się kiedy następny rozdział! -> #IsolatedFF


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top