Rozdział 10

  Przerażenie ścisnęło mnie za gardło. Zerwałam się na równe nogi, chcąc uciec, dosyć późno zorientowałam się, że nie mam gdzie. Coś ściskało moją klatkę piersiową, a ja dopiero po chwili zorientowałam się, że to panika.
   W drzwiach stała starsza kobieta, trzymając się za serce. Jej siwe włosy wystawały z koczku, a delikatnie pomarszczona twarz wyrażała szczere zdziwienie. Ubrana była w śmieszny kolorowy fartuch. W momencie otwarcia drzwi trzymała w jednej drżącej ręce wiadro, w drugiej mop. Teraz obydwie te rzeczy upuściła, a naczynie pełne wody balansowało na krawędzi, walcząc z grawitacją. Po chwili przegrało tę walkę, wywracając się na ziemię i rozlewając wszystko wokół.

  – Ja... już sobie idę – wymamrotałam, zwijając koc, łapiąc za ramiączko plecaka, z pragnieniem oddalenia się w tej chwili.

   Mój wzrok powędrował nad ramię kobiety. Napotkałam zdziwione spojrzenie, więc natychmiast spuściłam oczy. Czułam, jak moje uszy płoną ostrą czerwienią, a panika niemal rozsadza umysł.

  – Czekaj, drogie dziecko! – głos staruszki niemal natychmiast osadził mnie na miejscu. Sposób, w jaki wypowiedziała te słowa, sprawił, że bałam się przeciwstawić. – Jakim cudem się tu znalazłaś?

  – Ja...

~•~

Thomas POV

  Szarpnęło raz, drugi, i cyrkowy autobus ospale ruszył przed siebie. Ten stary, kochany rzęch już ledwo zipał, ale rodzice nie zamierzali się z nim rozstać, dopóki jest w stanie jechać. Wiązało się z nim tyle przyjaznych wspomnień. To tata poznał mamę, to tu wypowiedziałem swoje pierwsze słowo i to tu był mój pierwszy pocałunek.
   Koło rozchlapało wodę wokół, oblewając błotem trawnik. Deszcz padał tak gęsto, że wszystko wokół zdawało się mieć kolor przygnębiającej szarości.
   Usiadłem wygodnie, wiedząc, że przede mną conajmniej półtorej godziny drogi. Z perspektywą długiej przejażdżki mierzyłem się na codzień. Z Portland do San Francisco... jak dobrze pójdzie, cała podróż trwać będzie dwanaście godzin.
  Oparłem czoło o szybę, wsłuchując się w słowa piosenki, sączące się z moich słuchawek.

... How can you see into my eyes like open doors
Leading you down into my core
Where I've become so numb without a soul
My spirit's sleeping somewhere cold
Until you find it there and lead it back home...

  Wokół panowała ożywiona, radosna atmosfera, zawsze taka sama, odkąd pamiętam. Wbrew temu całemu radosnemu rozgardiaszowi Evanescence śpiewała o samotności w tłumie.
Lubiłem tę piosenkę, chociaż nigdy nie miałem powodów do bycia samemu. Kochająca rodzina, przyjaciele... tego mi nie brakowało. Ale zdawałem sobie sprawę, jak wiele osób wokół mnie może nie mieć tak dobrze.

... Frozen inside without your touch, without your love
Darling only you are the life among the dead...*

   Szare budynki przewijały się przede mną jak na filmie. Nieliczne postacie podążały chodnikiem. Szare bloki rzucały na wszystko cienie.
Niesamowite, że każdy, kto tam mieszka posiada swoją własną, niepowtarzalną historię – przemknęło mi przez głowę. – Taką jak moja, jej, jego. Taka, która dla nich wydaje się ważna, ale osoby mijające je na chodniku nie mają o niej bladego pojęcia. Cały ich maleńki świat zdaje się być niewidoczny dla innych, ale za to tak ważny dla nich samych. I tą właśnie historię ta przypadkowo minięta osoba na chodniku może zmienić... zwykły uśmiech jest w stanie tak wiele dać.

  – Przeszkadzam? – usłyszałem nad głową głos Diany.

– Nie, skądże – odparłem szybko, wyjmując słuchawki z uszu. Dziewczyna zajęła miejsce obok.

– Więc... bardzo jesteś zły? – zapytała cicho po chwili.

– Nie, dlaczego miałbym? – zapytałem, zdziwiony jej pytaniem. Owszem, jej słowa mnie zraniły, ale ona z pewnością tego nie chciała. Znałem ją długo i wiedziałem, że w złości mówiła wiele rzeczy, których potem żałowała.

– Nie chciałam tego mówić. Po prostu tak wyszło.

Prychnąłem w odpowiedzi, ale uśmiechałem się półgębkiem na znak, że nie chowam urazy.
Po chwili przed moim nosem pojawiła się czekoladowa babeczka. Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, przyjmując prezent. Po chwili obydwoje mieliśmy usta brązowe od płynnej czekolady ze środka.
Z głośników wydobył się głos.

– Za pół godziny przystanek!

~•~

Z ulgą rozprostowałem kości, stękając cicho. Mięśnie zdążyły się zastać podczas tych dwóch godzin jazdy.
  Stacja benzynowa była zapuszczona, a jej symbol smętnie zwisał z dachu. Parking był duży, ale nie sprawiał wrażenia, że kiedykolwiek był pełny w więcej niż jednej trzeciej. Byliśmy w dolinie, a wokół widać było liczne góry.
   Powitał nas łysy i gruby staruszek ze świńskimi oczami, który najwyraźniej nie spodziewał się dzisiaj jakiegokolwiek klienta. Zresztą nie sprawiał wrażenia, że kiedykolwiek kogoś witał na tym pustkowiu.

  – Z drogi, młokosy! – donośny głos babci przedarł się przez ożywione rozmowy. Błyskawicznie ustąpiłem z przejścia. – A ty, Thomas, idziesz ze mną. Czas wyczyścić toalety.

  – Ale babciu... mieliśmy to zrobić wieczorem – zaprotestowałem.

  – Babciu, babciu! Co masz zrobić jutro, zrób teraz! No, koniec marudzenia, do roboty – z tymi słowami wręczyła mi mopa i wiadro, dając jednocześnie do zrozumienia, że nie mam nic do gadania.

  Westchnąłem cicho. Zrezygnowany ruszyłem w kierunku wagonu z toaletami. Babcia zaklepała sobie część damską, więc ja zabrałem się za męską, czyli tą najbardziej zasyfioną.
  Wetchnąłem ciężko, poprawiając rękawiczki. Nie zdążyłem się jednak nawet schylić, gdy usłyszałem przestraszony głos babci. Z ulgą opuściłem kabinę, odwracając się w kierunku starszej kobiety.
   Nie zdążyłem o nic zapytać, gdy znad przygarbionego ramienia spojrzała na mnie wychudła, przerażona twarz. Ciemnobrązowe tęczówki niemal natychmiast sprawiły, że słowa utknęły mi w gardle.

~*~

* Evanescence - Bring Me To Live ~ piosenka w mediach + tekst użyty (fragmenty).

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top