Zgoda

Przez rok nie wracali do tamtej rozmowy, spotykając się w jej pokoju albo na cmentarzu, gdzie ludzie posyłali im dziwaczne spojrzenia. Hope nigdy nie narzekała na to, że nazywali ją dziwaczką albo wytykali palcami. Jej babcia również nie próbowała się z nim więcej skontaktować, co przyjmował z ulgą. Odnosił jednak wrażenie, że kobieta zwyczajnie pogodziła się z tym, że jej wnuczka nie była do końca normalna.

Musiał przyznać, że początek ich znajomości nie zapowiadał szczególnie zażyłej relacji, a jednak po tylu latach siedział na łóżku jej sypialni, przeglądając przypięte notatki na tablicy korkowej. Odpiął jedną z nich, próbując rozczytać pismo, ale szybko się poddał, wiedząc, że dziewczyna koszmarnie bazgrała.

Drgnął niespokojnie, słysząc dźwięk otwieranych drzwi wejściowych. Dopiero znajomy tupot stóp sprawił, że się rozluźnił.

Hope wpadła do swojego pokoju bez pukania, a jej mina zdradzała niezadowolenie. Widząc go obok swojego łóżka, wskazała na niego palcem, mówiąc oskarżycielsko:

– Nie wierzę, że mi to zrobiłeś.

Miała rozwiane włosy, zaczerwienione policzki i wojowniczą postawę. Zastanawiał się, czy biegła do domu ze szkoły, nie wykluczając takiej opcji. Wpatrywał się w nią z uwagą, którą pochłaniała jak gąbka. Hope wyrosła na dziewczynę pełną wdzięku i nieco zbyt szczupłą. Sama często narzekała na to, że jest zbyt wysoka albo ma za długie ręce, krzywy nos albo odstające uszy, ale nie mógł wyzbyć się wrażenia, jakby była najpiękniejszą osobą na świecie.

Może to przez to, że czuła się kochana? A może przez to, że ją kochał?

Uświadomienie sobie tego nie było trudne. Kochał Bernedette przez całe swoje życie i jeszcze długo po nim. Hope jednak była inna i odkrycie tego początkowo go przeraziło. 

Bernedette była cicha i spokojna, zawsze stawiała dobro innych ponad swoje, a przy tym zaskakująco często przejmowała się opinią osób, które nic dla niej nie znaczyły. Bernedette cierpiała w milczeniu, niosąc swoje brzemię bez słowa skargi, uważając, że nie może okazać słabości. Hope z kolei była życiem. Hope goniła wiatr, śmiała się tak głośno, że mogłaby obudzić umarłego, marszczyła nos, jadła z otwartą buzią i często robiła mu na złość. Hope nie była praktyczna i potrafiła walczyć o swoje, nawet jeśli miałoby to oznaczać, że wróci do domu z podbitym okiem albo rozciętą wargą.

Łączyły je dwie rzeczy. Obie były dobrymi osobami i obie z nich kochał.

– Co jest, brzydalu?

– Jeden z twoich Żniwiarzy – mówiąc to, położyła nacisk na „twoich" – zdradził mi dzisiaj brzydki sekret.

– Który? – zażartował, mając nadzieję, że nie wyczuje w jego głosie odrobiny niepewności.

– Który sekret czy który Żniwiarz?

– Sekret.

Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli ktoś miał za długi język, to musiał to być Dominic.

– Możecie się pokazywać ludziom!

– Oczywiście, że tak.

– Czemu nie pokazałeś się nikomu ze mną nawet razu? – zapytała, nie starając się ukryć urazy. – Tyle razy chciałam przedstawić cię babci.

– Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Twoja babcia ma swoje lata, a myśl o tym, że co noc jej dom odwiedza Kostucha, nie wpłynie na nią zbyt kojąco.

– Proszę – powiedziała, składając dłonie jak do modlitwy.

Pokręcił głową, ale wiedział, że zgoda jest kwestią czasu.

***
Czuję, że przesadzam z ilością rozdziałów, ale nie mogę się doczekać końca. :-$

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top