Obietnica
Przez następne miesiące uczył się żyć Hope i z Hope. Nauczył się reagowania na nadane mu imię, nauczył się, żeby nie budzić jej zbyt wcześnie i żeby nie spała przy otwartym w oknie nawet w lecie. Nauczył się, że potrzebowała czułości i często sama inicjowała kontakt, kładąc mu głowę na kolanach albo tuląc się do niego przy każdej napotkanej okazji.
Nauczył się też, że nie lubiła niezapominajek, chociaż jej oczy nadal mu się z nimi kojarzyły. Nauczył się, że podobnie jak on nienawidziła róż, ale kochała rumianek, który kiedyś mu podarowała w formie bukietu. Nauczył się, że lepiej dogadywała się ze zmarłymi niż z żywymi i żywiła do swojej babci ogromny szacunek.
Nauczył się także, że pomimo wszelkich starań nie mógł zapamiętać wszystkich jej uśmiechów, wszystkich słów i wszystkich dotyków.
I z jakiegoś powodu bał się końca, wiedząc, że to nie mogło trwać wiecznie.
Pokój Hope w jej osiemnaste urodziny był jednym, wielkim bałaganem.
(Jak jego uczucia, myśli oraz niewypowiedziane słowa, kiedy zamiast ze znajomymi siedziała z nim w pokoju, zajadając się zapiekanką i oglądając telewizję.)
Wiedział, że mogliby wyjść gdzieś na miasto, zjeść kolację przy świecach w restauracji, udając normalnych chociaż na chwilę. Mógł pokazać jej, że jako Żniwiarz posiadał stertę nieprzydatnych mocy i żadna z nich nie mogła obronić go przed nieuchronnym momentem rozstania.
Wiedział to wszystko i za każdym razem gdy na nią patrzył, miał nadzieję, że uda mu się, chociaż na chwilę, pozostawić tę wiedzę w najbardziej odległym miejscu podświadomości.
– Ziemia do Vincenta – zwróciła się do niego śpiąca, machając mu ręką przed oczami. – O czym myślisz? Nie wiesz, że od zmartwień robią się zmarszczki?
– Nie chcesz gdzieś ze mną wyjść?
– Teraz?
– Tak.
I tak znaleźli się na placu zabaw w jedną z najcieplejszych lipcowych nocy tamtego lata, obserwując gwiaździste niebo. I tak znaleźli się skąpani w światło księżyca, opowiadając sobie o rzeczach, które nie miały znaczenia i sprawiając, że tego znaczenia nabierały.
Uśmiechał się za każdym razem, kiedy się przejęzyczyła albo kiedy głośno ziewnęła. Uśmiechał się za każdym razem, kiedy grupa nastolatków wskazywała na nich palcami, a Hope łapała go za dłoń w zachwycie.
Przestał się uśmiechać, kiedy dołączył do nich Dominic. Przestał się uśmiechać, kiedy zobaczył towarzyszącą mu osobę, a Hope puściła jego dłoń, wstając z zajmowanej huśtawki.
– Przykro mi – powiedział Żniwiarz, patrząc na nich ze zmieszaniem w głosie. – Naprawdę mi przykro.
Po raz pierwszy pomyślał, że może lepiej byłoby, gdyby Hope nie widziała zmarłych. Gdyby w tę noc swoich osiemnastych urodzin jeszcze przez chwilę, naprawdę chwilę, pozostała w nieświadomości. Gdyby nie wiedziała, że jej babcia zmarła i widziała ją po raz ostatni, starając się powstrzymać łzy, które nagromadziły się w jej oczach.
– Pamiętaj, żeby jeść brokuły – przypomniała jej kobieta, podchodząc do wnuczki. – I pamiętaj, żeby wyłączać gaz po zestawieniu z wody. I pamiętaj, że na świecie jest ktoś, kto cię kocha.
I z tymi słowami zniknęła, pozostając tylko pyłem na wietrze, który zerwał się znikąd, unosząc w powietrze nasiona dmuchawców. A on w milczeniu objął ją w ciasnym uścisku, nie pozwalając nikomu dostrzec łez na jej twarzy ani szlochu, który targał jej ramionami, kiedy czuł, jakby rozpadała się kawałek po kawałku.
Mógł wywołać deszcz, mógł przywołać śnieg, mógł kogoś zranić, mógł kogoś odnaleźć, mógł unieść samochód w powietrze, ale nie mógł, nie był w stanie zatrzymać czasu i pozwolić komuś uciec śmierci.
Ale to nieważne – myślał. – Tym razem będzie inaczej.
Złożył zimny pocałunek na jej czole, składając w myślach obietnicę.
(Obietnicę której nie było mu dane wypełnić.)
***
Jutro kończymy. ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top