61.Kilka słów prawdy cz.1


– Co jeszcze powiedziała? Powtórz dokładnie – powiedziała po raz kolejny Jacqueline.

Po bezsennej nocy siedziała w niemal pustej jeszcze Wielkiej Sali z Remusem i Peterem, czekając, aż profesor McGonagall zejdzie na śniadanie. Kiedy James i Syriusz zniknęli razem z ich opiekunką, Remus streścił jej wprawdzie przebieg wydarzeń, ale cały czas miała nadzieję, że może coś pominął i tak naprawdę mieli podstawy, by myśleć, że jednak nie będzie tak źle. Kiedy Remus i Peter przysnęli na fotelach w Pokoju Wspólnym, ona spędziła bezsenne godziny wpatrując się w pusty kominek i rozpamiętując noc po tym, jak umarła jej mama. Byłaby w stanie w tym momencie oddać wszystko, byle tylko James nie musiał przeżywać czegoś podobnego. Byle nie musiał jeszcze żegnać swojego taty, na co przecież jeszcze tak bardzo nie był gotowy.

– Mówiłem już – westchnął Remus. – Powiedziała tylko, że tata Jamesa trafił do szpitala i James powinien do niego jechać. Syriusz po prostu zabrał się z nim.

– Mówiła, na jakim jest oddziale, albo co się dokładnie stało?

– Jacqueline...

– Tak, tak wiem, mówiłeś. To na pewno coś z sercem, jak były te upały w lecie, kilka razy mówił, że się źle czuje – powiedziała, bardziej do siebie niż do nich.

Remus niemrawo żuł suchego tosta, a Peter wciągnął już większość swojej jajecznicy, ale Jacqueline nie mogła nawet myśleć o jedzeniu.

– Dlaczego nie zostawili jednego lusterka?

– Pewnie nie przyszło im to do głowy – mruknął Peter.

– Trzeba było im powiedzieć – zwróciła się Jacqueline do Remusa z pretensją, na którą na pewno nie zasługiwał. – Wiesz, że oni sami nie potrafią myśleć.

– Też o tym nie pomyślałem – przyznał spokojnie Remus. – Dopiero po fakcie się zorientowałem, że obaj mieli je przy sobie.

– Dlaczego nikt mnie od razu nie obudził? Pojechałabym z nimi – powtórzyła po raz kolejny, a Remus i Peter wymienili skonsternowane spojrzenia. – Dobra, wiem, że się powtarzam. Przepraszam, nie mam pretensji do was – powiedziała, opierając ciężką jak z ołowiu głowę na dłoniach.

– Jacqueline niczym byś tam nie pomogła, tutaj zresztą też nie. Gdyby stało się... coś złego już byśmy o tym wiedzieli – powiedział Remus z pewnością, która zdaniem Jacqueline musiała być udawana, bo też skąd tak naprawdę mógł to wiedzieć.

Jacqueline uniosła głowę dobre piętnaście minut później, kiedy Remus szturchnął ją lekko łokciem, wskazując na wejście do Wielkiej Sali, po czym oboje wyskoczyli ze swoich miejsc.

– Co z panem Potterem? – zapytała Jacqueline profesor McGonagall, darując sobie "dzień dobry".

– Według uzdrowicieli jego stan jest poważny, ale stabilny...

– Co to niby znaczy?! Mmm przepraszam – mruknęła. – Zna pani profesor jakieś szczegóły? – dodała, siląc się na spokój.

– Z tego, co słyszałam, uzdrowiciele zalecają przeprowadzenie zabiegu, który ma pomóc ustabilizować serce. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, prawdopodobnie zrobią to jeszcze dzisiaj. Przykro mi panno O'Hara, ale nic więcej nie wiem. Uzdrowiciele radzili być w dobrej myśli, więc i ja radzę to samo, a przy okazji zalecam również zjedzenie śniadania i spokojne oczekiwanie na wieści – dodała, patrząc na nią z niedającą się przeoczyć troską, choć w tej chwili w niczym ona Jacqueline nie pomogła.

Jacqueline oczywiście do żadnej z tych rad się nie zastosowała. Zamiast zjeść śniadanie, wypaliła trzy papierosy, a wieści przyniesione przez sowę zaledwie kilkanaście minut po rozmowie z profesor McGonagall również jej nie uspokoiły. Syriusz pisał w liście w zasadzie to samo, co powiedziała im nauczycielka. Tata Jamesa trafił do Munga z podejrzeniem zawału, a w tej chwili uzdrowiciele starali się ustabilizować jego stan na tyle, by przeprowadzić wszystkie konieczne procedury.

Kolejna sowa, która pojawiła się wieczorem, stukając w okno Pokoju Wspólnego, przyniosła informację, że wprawdzie stan pana Pottera się ustabilizował, natomiast planowany zabieg został odsunięty na kolejny dzień. Jacqueline z nerwów nie była w stanie na niczym się skupić, ani odpowiadać na żadne pytania, wnoszone przez Gryfonów zaniepokojonych zniknięciem Jamesa na kilka dni przez pierwszym meczem quidditcha w sezonie. Wcześnie zniknęła za kotarami otaczającymi jej łóżko, choć właściwie przez całą noc i tak nie zmrużyła oka.

W czwartek koło południa otrzymali od Syriusza list, z którego wynikało, że wszystko szło zgodnie z planem, a stan pana Pottera był nadal „stabilny", którego to słowa stanowczo nadużywano, tym bardziej że chyba nikt właściwie nie wiedział, co ono miało tak naprawdę znaczyć.

Jacqueline paląc za cieplarnią po skończeniu czwartkowych lekcji, obiecała sobie w duchu, że jeśli faktycznie zostanie uzdrowicielem, nigdy nie będzie pitoliła takich głupot rodzinom pacjentów. Mogło być dobrze albo źle i tyle.

– Tak myślałem, że tu będziesz. – Usłyszała w pewnym momencie.

Syriusz zmierzał w jej stronę, przeciskając się między zalegającym na wąskiej ścieżce pustymi doniczkami i workami z nawozem. Jacqueline zerwała się na nogi w oczekiwaniu na wiadomości, ale wystarczyło jej jedno spojrzenie na Syriusza, by wiedzieć że było dobrze. Był blady, a pod oczami miał wyraźne sińce, ale wyglądał na spokojnego. Zdecydowanie nie był w stanie, w którym znalazłby się z całą pewnością, gdyby jakakolwiek przykrość spotkała Jamesa.

– Wszystko jest dobrze – powiedział uspokajającym tonem, zanim zdążyła o cokolwiek zapytać. – Zabieg się udał, tata Jamesa dobrze się czuje. Uzdrowiciele mówią, że zawał nie był duży i szybko trafił do szpitala, więc skończyło się o wiele lepiej, niż mogło. Po weekendzie mają go wypisać do domu.

– Aha, czyli...

– Wszystko w porządku – powtórzył, podchodząc do niej i posyłając jej lekki uśmiech.

Jacqueline bardzo chciała mu odpowiedzieć tym samym, ale nie zdołała. Niepokój utrzymujący ją na chodzie przez ostatnie dwa dni pomimo braku snu i jakichś szczątkowych ilości jedzenia, które wmuszał w nią Remus, nagle ustąpił, a jej zrobiło się ciemno przed oczami. Wyciągnęła rękę, szukając oparcia w zimnej ścianie cieplarni, ale zamiast tego wyczuła ciepłą dłoń zaciskającą się wokół jej własnej. Syriusz drugą ręką objął ją w talii i przycisnął do siebie, chroniąc przed upadkiem. Jacqueline nadal widziała przed oczami jedynie ciemne plamy, ale za to czuła na twarzy miękką skórę jego kurtki i typowy dla niego zapach, kiedy instynktownie skuliła się w jego ramionach. Syriusz wypuścił jej dłoń i objął mocniej za ramiona, jakby naprawdę miała zaraz paść trupem.

– Hej, żyjesz? Zrobiłaś się blada jak ściana.

– To nic. Zakręciło mi się tylko w głowie – wydusiła słabo, nabierając głęboko powietrza, choć miała wrażenie, że robi jej się od tego tylko gorzej.

– Jadłaś coś dzisiaj w ogóle? – zapytał, nadal przytulając ją do siebie.

– Mhm – mruknęła i wskazała na leżącą na odwróconej doniczce niemal opróżnioną paczkę papierosów.

– Naprawdę... na chwilę nie można cię zostawić samej – prychnął z wyrzutem w jej włosy, jednocześnie przytulając ją nieco mocniej.

To mnie nie zostawiaj.

O tym, że jednak jakaś tam przytomność umysłu nadal zachowała, mógł świadczyć fakt, że nie wypowiedziała tej myśli na głos, wydając z siebie jedynie obrażone mruknięcie.

– Naprawdę wszystko już jest dobrze. Tak powiedzieli uzdrowiciele. Będzie musiał tylko brać regularnie leki i się nie denerwować – powiedział Syriusz.

– Kiedy zobaczyłam profesor McGonagall... od razu pomyślałam...

– Wiem – dokończył za nią Syriusz i przesunął dłonią po jej włosach, jakby chciał ją uspokoić. – Też o tym pomyślałem – zapewnił, nie przestając głaskać jej włosów.

– James... on by tego nie zniósł. Cały czas o tym myślałam. Nie powinien musieć już się z nim żegnać.

Dłoń Syriusza zacisnęła się na jej włosach, a mięśnie ramion napięły się, zupełnie jakby myślał w tej chwili to samo co ona. Jak bardzo James nie zasłużył na to, żeby rozstać się ze swoim tatą tak szybko.

– Jeszcze nie musi. Naprawdę powiedzieli, że wszystko jest dobrze – powiedział jeszcze raz, choć Jacqueline miała wątpliwości, czy chciał przekonać ją, czy siebie.

– A jak on się trzyma? – zapytała. Choć zasadniczo czuła się już nieco mniej słabo, w każdym razie na tyle, by nie paść jak długa na twarz, Syriusz nadal przytulał ją do siebie, przesuwając między palcami pasemka jej włosów.

– Syriusz?! Jesteś... okey, poźniej pogadamy. – Jacqueline nie zdążyła nawet unieść głowy. Usłyszała tylko głos Remusa, który najwyraźniej widząc ich razem, elegancko się wycofał, nie chcąc przeszkadzać, choć przecież nic zupełnie się nie działo.

– Nie, czekaj... a zresztą... – westchnął Syriusz, najwyraźniej rezygnując z pomysłu wrzeszczenia za Remusem przez połowę błoni. – A jeśli chodzi o Jamesa, to udaje, że nic mu nie jest, żeby nie martwić swojej mamy, ale naprawdę się przestraszył, że... no wiesz. Ma zostać ze swoją mamą w domu, aż jego tata nie wyjdzie ze szpitala. Widziałem, że skoro najgorsze minęło, tylko bym im zawadzał...

– Jamesowi nigdy byś nie zawadzał – wtrąciła automatycznie. – Czekaj! A co z meczem?! – wzdrygnęła się i odruchowo odsunęła od Syriusza, a on jej przed tym nie powstrzymał.

– Nie będzie go. Kazał mi pogadać z McGregorem. Mają w rezerwie tego czwartoklasistę, jak mu tam...

– Rosenblum?

– Tak! Właśnie szedłem na stadion, kiedy pomyślałem, że skoro nie było cię w wieży ani bibliotece pewnie jesteś tutaj. Chcesz iść ze mną?

– Jasne – powiedziała, choć na samą myśl o tak dalekim spacerze, zrobiło jej się trochę słabo.

– Masz – powiedział Syriusz, podając jej wyciągnięty z wewnętrznej kieszeni kurtki batonik z Miodowego Królestwa. – Zawsze noszę przy sobie na czarną godzinę.

– To z zapasów Remusa? – zaśmiała się lekko, wgryzając się z rozkosznie kremową czekoladę.

– Jeszcze mi życie miłe. Z zapasów Petera – dodał, potwierdzając, że zgodnie z jej przypuszczeniem czekolada pochodziła z bezczelnej grabieży. Nie, żeby coś jej to ujmowało w smaku.

Posilona nieco solidną porcją cukru oraz dobrymi wiadomościami, bez problemów podążyła za Syriuszem na stadion quidditcha, choć drogę przebyli każde pogrążone we własnych myślach.

Iwan McGregor, postawny osiemnastolatek, po szkocku rudy i dość małomówny był drugim ścigającym i prawą ręką Jamesa, kiedy chodziło o zarządzanie drużyną. Zauważył ich, jak tylko weszli na murawę i odgwizdał przerwę, kilka sekund później z impetem lądując przed samym nosem Syriusza.

– Gdzie jest Potter? – rzucił od razu, nie wnikając w szczegóły.

– Nie będzie go w sobotę. Powiedział...

– Nie żartuj sobie, Black. Potter musi zagrać – przerwał mu od razu Iwan, co jak dobrze widziała Jacqueline, mocno zirytowało Syriusza.

– Nic nie musi, dlatego ci mówię, że go nie będzie. Macie wystawić Rosenbluma.

– Tak, domyśliłem się tego – prychnął McGregor, przewracając oczami. – Dlatego zaczęliśmy wczoraj z nim trenować, a ten pacan tak się przejął, że spadł z miotły i skręcił sobie kostkę.

– Co? Jak to skręcił kostkę?

– Normalnie, Black. Nie będzie mógł zagrać w sobotę – powiedział, wyraźnie zirytowany Iwan.

– Przecież nie ma grać w piłkę nożną – wtrąciła z oburzeniem Jacqueline, a obaj chłopcy spojrzeli na nią nierozumiejącym wzrokiem. – Nie musi kopać w kafla – wyjaśniła, z ciężkim westchnieniem. – Do siedzenia na miotle niepotrzebna mu noga.

– Po pierwsze, nieprawda, bo musisz utrzymywać równowagę, O'Hara. Myślisz, że miotła to sama za ciebie robi?

– Szczerze mówiąc, tak właśnie myślę – odpowiedziała, chociaż McGregor i tak jej nie słuchał.

– A po drugie podobno to bardzo skomplikowane zwichnięcie i będzie go bolało jeszcze przez parę dni pomimo nastawienia.

– I tyle? – żachnęła się Jacqueline. Nie była wprawdzie jakąś pasjonatką quidditcha, ale życzyła sobie wygranej Gryffindoru, poza tym to drużyna była ważna dla Jamesa. Nigdy by sobie nie darował, gdyby ponieśli porażkę przez jego nieobecność. – Nie zagra, bo go boli kostka? Bez żartów. Mamy mały zapas eliksiru przeciwbólowego – powiedziała, patrząc porozumiewawczo na Syriusza. Żadne z ich piątki nie przepuszczało okazji, by wycyganić od pani Pomfrey dodatkową dawkę, przy okazji różnych dolegliwości, by w razie czego móc nim napoić Remusa. – Napoimy go tak, że nie poczuje, nawet gdyby mu tę nogę urwało w kolanie.

– Jesteś genialna! – zawołał Syriusz. – To zajebisty pomysł. Chociaż na twoim miejscu nie dzieliłbym się nim na egzaminach na uzdrowiciela – dodał, już ze znacznie mniejszym entuzjazmem.

– Jesteście parą psychopatów – skwitował McGregor, krzyżując ramiona na piersiach. Jacqueline przemknęło przez myśl, że jak na kogoś, kto nawet nie zapytał o stan zdrowia taty swojego kolegi z zespołu, dość odważnie sobie poczynał, nazywając innych psychopatami – A ten twój genialny plan, O'Hara, może i by się udał, gdyby nie jeden drobny szczegół. McGonagall przy tym była, a Pomfrey od razu jej powiedziała, że nie ma mowy, żeby Rosenblum zagrał w sobotę. Nie wpuści go na boisko.

Syriusz zaklął głośno, bo faktycznie to mocno komplikowało sytuację. Pomimo najszczerszych chęci wgniecenia Slytherinu w ziemię, było wykluczone, by profesor McGonagall naraziła zdrowie ucznia, ignorując wyraźny zakaz pielęgniarki.

– No nie mówię... na pięć minut was samych zostawić... Wszystko się da ogarnąć, dopóki Minnie o tym nie wie, a tak... Naprawdę nikt poza mną w tej szkole nie potrafi się z nią obchodzić? – rzucił Syriusz w stronę pustego obecnie boiska.

– Czekaj, przecież przed chwilą lataliście w siódemkę – zauważyła Jacqueline. – Czyli macie kogoś na zastępstwo.

McGregor skrzywił się i odwrócił w stronę drużyny, dmuchając w gwizdek i dając im znać ręką, żeby wracali do treningu.

– Mamy jeszcze Dylana Davisa – stwierdził, wskazując na szczuplutkiego drugoklasistę, którego za większymi i starszymi kolegami ledwo było widać.

– Żartujesz sobie? – rzucił Syriusz, patrząc na McGregora, jakby faktycznie powątpiewał w jego zdrowe zmysły.

– Chciałbym, Black.

– Ale James mówił, że bierze go do drużyny, tylko po to żeby z wami trenował i że co najmniej rok nie będzie gotowy, żeby wyjść na boisko – stwierdziła Jacqueline.

– No, mówił.

Jacqueline jęknęła w duchu, patrząc na drobną postać. Dylan Davies spędził większość zeszłego roku, podglądając z ukrycia treningi drużyny Gryffindoru, wyraźnie zafascynowany grą, z którą jako mugolak nie miał wcześniej do czynienia. Przyłapawszy go kilka razy w okolicach stadionu, James w końcu się nad nim zlitował i zaprosił na latanie we dwójkę, co szybko stało się ich małym zwyczajem. W międzyczasie James piał z zachwytu nad nieoszlifowanym talentem Dylana, który miał według jego słów trzymać się miotły, jak przyklejony i dysponować najlepszym wyczuciem wiatru, jakie James w życiu widział. Jacqueline śmiało była w stanie stwierdzić, że Dylan w naturalny sposób został pierwszym wychowankiem nieoficjalnej jeszcze szkółki Jamesa dla młodych talentów. Problem polegał na tym, że był mały i chudy nawet jak na dwunastolatka, co zwykle było domeną szukających. Ścigający oprócz świetnego kierowania miotłą w końcu musieli jeszcze dysponować dość sporą siłą, żeby odpowiednio podać kafla do kolegów z zespołu.

Jacqueline jęknęła w duchu patrząc, jak Dylan odebrał podanie trzeciej szukającej Gryffindoru Clair Forbes, co aż zachwiało całą jego drobną postacią. Strach było nawet wyobrażać sobie jego konfrontację z postawnymi ścigającymi Slytherinu, że o ich pałkarzach nie wspominając.

– Przecież Ślizgoni go zjedzą żywcem – westchnęła. – Nie możesz go wpuścić na boisko.

Pomijając już sromotną porażkę, jaką zapewne poniosą w sobotę, Jacqueline wolała nie myśleć, co będzie musiał przejść mały Dylan. Wystarczyło, że już był obiektem kpin ze względu na mugolskie pochodzenie, połatane, wyblakłe szaty i poklejone podręczniki świadczące o dotkliwej niezamożności jego rodziny oraz silny walijski akcent, przez który mało kto go bez problemów rozumiał. Naprawdę nie trzeba było mu dokładać.

– Nie bardzo mam wyjście, O'Hara – stwierdził cierpko McGregor, potwierdzając najgorsze obawy Jacqueline. – Przynajmniej teraz ma sensowną miotłę. Podobno w czerwcu wygrał jakąś loterię w Quidditchmanie.

Jacqueline wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z Syriuszem. Do tej pory sądziła, że dla każdego posiadającego mózg musiało być jasne, że Dylan wcale nie wygrał żadnej loterii, o ile taka w ogóle istniała, a miotłę po prostu za własne pieniądze kupił mu James, wymyślając jakąś historyjkę, żeby chłopcu nie było głupio.

Syriusz przesunął wzrokiem po śmigających nad nimi zawodnikach i skrzywił się lekko, kiedy Dylan widocznie wytężając wszystkie swoje siły, ledwo dorzucił kafla do metalowych obręczy.

– Mamy przesrane.

☘️

Naprawdę mieli przesrane.

Gryfoni znosili już dwie i pół godziny absolutnej mordęgi patrzenia, jak Slytherin spuszcza im srogi łomot. Pozbawiona swojego kapitana drużyna robiła, co mogła, ale nieobecność Jamesa dosłownie podcięła im skrzydła.

Gryfonom kibicowało trzy czwarte szkoły. James był w końcu bardzo popularny i lubiany, a wieści o powodach jego nieobecności szybko rozniosły się po szkole. Zarówno Puchonom, jak i Krukonom wynik pierwszego meczu był jeszcze co do zasady obojętny, więc mogli kibicować Gryfindorowi z czystym sumieniem. Było to tym bardziej łatwe, że cały Slytherin piątek przed meczem spędził na świętowaniu nieobecności Pottera i wyśmiewaniu jego młodego zastępcy, zupełnie jakby już wygrali.

Nie dało się ukryć, że Dylan zwyczajnie nie był w stanie zastąpić Jamesa. Nie miał na tyle siły, by w pełni wykonać dobrze przećwiczone manewry gryfońskich ścigających, a z kolei drużyna nie miała dość czasu, by przygotować na mecz nową strategię, która wykorzystałaby jego atuty, jak szybkość i wręcz niesamowita równowaga. Oczywiście zarówno Ślizgońscy pałkarze jak i ich ścigający natychmiast po pierwszym gwizdku obrali go sobie za cel wszelkich ataków, za co nawet nie można było ich szczególnie winić.

Naprawdę Jacqueline była w stanie szczerze przyznać, że pomimo wysiłków ich obrońcy, który dwoił się i troił przy słupkach, broniąc połowę goli, które docierały w ich pole karne, zasłużyli, żeby przegrać ten mecz. Na co natomiast na pewno nie zasłużył mały Dylan to głośne gwizdy, wyzwiska i pełne kpiny wiwaty, które rozlegały się za każdym razem, kiedy chłopiec dotykał kafla. Na samą myśl, jak musiał się czuć, Jacqueline robiło się gorąco z bezsilnej złości.

– Nie chce już niczego, tylko żeby to się skończyło – jęknął jej do ucha siedzący obok Syriusz, kiedy z trybun Slytherinu po raz kolejny rozległy się głośne wiwaty. – Niech już nawet Reg złapie znicza, byle zakończyć ten koszmar. James będzie załamany – westchnął bezsilnie.

– Ile już jest? Chyba straciłam rachubę?

– Nie wiem. Milion do zera?

Pani Hooch odgwizdała przerwę, o którą poprosił McGregor, a magicznie wzmocniony głos poinformował wszystkich zgromadzonych na stadionie, że Gryffindor przegrywał sto pięćdziesiąt do zera. Jacqueline była bardziej skłonna uwierzyć w wersję Syriusza, bo męki, które musieli znosić przez ostatnie godziny, naprawdę mogłyby sugerować znacznie gorszy wynik.

Jacqueline bezsilnie rozejrzała się po trybunach, ale wszyscy dookoła byli tak zdołowani, że po prostu aż żal było patrzeć. Nawet Evans siedząca kilka rzędów wyżej z Mary i Margaret wyglądała na bardzo przejętą, chociaż do tej pory nie przywiązywała najmniejszej wagi do quidditcha, co Jacqueline brała za pozę mającą na celu zrobienie na złość Jamesowi. Czwartkowego wieczora, kiedy w dormitorium rozmawiały o meczu, Lilly wyraziła szczere zdumienie nieobecnością Jamesa, zupełnie jakby naprawdę sądziła, że nic w życiu nie było dla niego ważniejsze niż ulubiony sport.

– Opuści mecz? Naprawdę nie myślałam, że dla Pottera jest w życiu coś ważniejszego niż quidditch – mówiła do Mary, kiedy Jacqueline wchodziła do dormitorium.

– Serio? – żachnęła się Jacqueline. – Myślisz, że to jest dla niego najważniejsze?

– Zwykle tak właśnie się zachowuje – zauważyła Lilly, przybierając nieco obronny ton.

– Quidditch to jego... nie powiem hobby, bo coś więcej, pasja. Ale żadna pasja nie byłaby dla niego ważniejsza niż rodzina. Nigdy by swojej mamy nie zostawił samej w takim momencie – stwierdziła i skierowała się do łazienki, zostawiając Evans nieco zawstydzoną i wyraźnie skołowaną.

Jacqueline ocknęła się z zamyślenia, kiedy pani Hootch odgwizdała koniec przerwy, a po stronie Ślizgonów zrobiło się jakieś zamieszanie. Kibice krzyczeli i wskazywali w stronę słupków Gryffindoru. Kątem oka dostrzegła, że jeden z ich zawodników, wystrzelił prosto na nich, niczym szmaragdowy pocisk. Dopiero wtedy zorientowała się, na co wskazywali Ślizgoni. Nad środkową obręczą Gryffindoru wisiał nieruchomo złoty znicz.

Regulus był już w połowie boiska, kiedy ich szukająca wystrzeliła pionowo w górę, ale nie miał szans jej ubiec. Jacqueline niemal w jednej chwili zadziwiła się nad odległością jaką zdążył już przebyć i zorientowała co tak naprawdę musiało się wydarzyć. Młodszy Black zapewne zauważył znicza już w trakcie przerwy i zdał sobie sprawę, że startując z drugiego końca boiska, nie nie miał szans zdążyć przed gryfońską szukającą. Była w stanie postawić głowę, że planował udawać, że niczego nie zauważył, gdyby nie jego właśni towarzysze z domu, którzy zaalarmowali Gryfonów i tym samym zaprzepaścili własne szanse na największe od lat zwycięstwo.

Gryfonom zajęło kilka sekund zorientowanie się, co właściwie zaszło, zanim zbiorowo zrozumieli, że właśnie zremisowali mecz, który wydał się już kompletnie zaprzepaszczony. Syriusz krzycząc z radości, chwycił ją w talii, tak że jej stopy na kilka sekund oderwały się od ziemi. Kiedy ją puścił, kątem oka zauważyła zielony rozmazany kształt, śmigający tuż nad ich głowami. Regulus rozpędził się tak, że musiał zrobić wielkie kółko nad trybunami wiwatujących Gryfonów, żeby wyhamować swoją miotłę. Jacqueline zauważyła, że choć Syriusz nadal się uśmiechał, radosny blask w jego oczach nieco przygasł, kiedy śledził szczupła sylwetkę brata.

– Merlinie, ależ musi być wściekły – mruknął do siebie.

Jacqueline nie odpowiedziała, uznając, że ten komentarz tak naprawdę wcale nie był skierowany do niej, ale w duchu musiała przyznać mu rację. Trzeba było szczerze przed sobą przyznać, że zremisowali jedynie na skutek cudu i zbiegu okoliczności, a Slytherin naprawdę zasłużył na zwycięstwo.

Nie zmieniało to jednak faktu, że ich kibice zachowali się wobec Dylana okropnie i po gwizdach, które nadal dochodziły ze strony ich trybun, wszystko wskazywało na to, że mieli zamiar to zachowanie kontynuować również po zakończonym meczu. Syriusz zmarszczył brwi, słysząc dobiegające z boiska obelgi wyraźnie skierowane w stronę Daviesa i ruszył w tamtą stronę, torując sobie drogę miedzy zachwyconymi Gryfonami, a Jacqueline podążyła za nim.

Syriusz zostawił ją nieco w tyle, więc był już w środku słownej przepychanki z drużyną Ślizgonów, kiedy dotarła na miejsce.

– Powiedziałem, odpierdol się od niego, Flint – rzucił w stronę rosłego pałkarza i jednocześnie kapitana Ślizgonów.

– Bo co? Zrobiliśmy mu przysługę, Black. Może tacy jak on się nauczą, że latanie jest dla prawdziwych czarodziejów. Dla szlam i innego ścierwa dobre jest co najwyżej grzebanie w ziemi. To chyba robi twój tatuś, co nie Davies? Ryje pod ziemią jak pieprzony robak? Nie wpadło ci do głowy, że ty też na tym powinieneś poprzestać? – zakpił Flint, nawiązując do ojca Dylana, który faktycznie był górnikiem w jednej z kopalni węgla w Walii.

– Daj mu spokój – warknął Edwin Mullet. Wyglądał na okropnie wściekłego, po tym jak jego drużyna zremisowała w teorii wygrany mecz, w którym sam jeden zdobył pewnie ze sto punktów. Jacqueline posłała mu pełne wdzięczności spojrzenie, choć nie była, czy Edwin w ogóle to zauważył.

– Następny wielbiciel szlam i mieszańców, wstyd przed ludźmi – prychnął drugi z pałkarzy, patrząc z politowaniem na Edwina. – Dzieciak wam dał wygraną w kieszeni, a i tak nie potrafiliście wygrać prostego meczu, jebane lebiody.

– Wreszcie chociaż jeden z was mówi z sensem – zaśmiał się Syriusz z kpiną. – Widać nawet ty, Parkinson potrafisz czasem coś mądrego wymyślić. Mogliście wygrać, ale nie wygraliście, trudno takie życie.

– No popatrz Black, to całkiem tak jak ty. Mogłeś być dziedzicem jednego z najstarszych czystokrwistych rodów, a skończyłeś na żebrach u zdrajców krwi.

Syriusz przez chwilę wyglądał, jakby Parkinson dał mu w twarz. Nie odpowiedział nic, tylko rzucił szybkie spojrzenie w stronę, czerwonego ze złości Regulusa.

– Co? Myślałaś, że nikt się nie dowie, że moi rodzice w końcu stracili cierpliwość i wykopali cię z domu? I tak długo to znosili, zważywszy na to, ile wstydu im przynosiłeś – syknął Regulus, a Jacqueline aż się wzdrygnęła, słysząc, ile chłodu było w jego głosie. Pomijając nawet samo kłamstwo, że to rodzice Syriusza wyrzucili go z domu, widać było, że każde słowo wypowiedział z wyraźnym zamiarem zadania bratu cierpienia. – Hej Davies, może ciebie Potter też teraz przygarnie? W końcu pasjonuje się zbieraniem różnych śmieci. Ma już irlandzką dziwkę i zdrajcę krwi. Szlamowaty nieudacznik, który nie potrafi utrzymać kafla w rękach dłużej niż dwie sekundy, będzie perłą w jego kolekcji. – Regulus zwrócił się bezpośrednio do Dylana, którego oczy lśniły od wyraźnie powstrzymywanych łez upokorzenia.

– Zamknij się – wysyczał Syriusz, zaciskając dłonie w pięści, a Jacqueline instynktownie złapała go za łokieć. Było to co do zasady bez sensu, bo gdyby Syriusz, chciał użyć siły i tak nie byłaby w stanie go powstrzymać bez użycia czarów, ale chociaż miała wrażenie, że robiła coś poza biernym przyglądaniem się eskalującej kłótni.

– Daj spokój – powiedziała, choć sama nie wierzyła, by to mogło podziałać na Syriusza. – Naprawdę nie warto.

– Oho, słuchaj się Black. W końcu teraz już nie masz wyjścia i byle kurwa może ci rozkazywać – zaśmiał się kpiąco Flint.

– Zamknij się! – ryknęli jednocześnie Syriusz, Edwin i McGregor, do tej pory chyba zbyt wściekły na cały świat, by coś z siebie wydusić.

– A ty, Black mogłeś pierwszy złapać znicza, zamiast teraz rozgrywać rodzinne dramy – warknął Edwin w stronę Regulusa, zanim ktokolwiek inny zdążył się odezwać. – Myślicie, że kogoś naprawdę interesuje to bagno, w którym wy wszyscy tak lubicie się taplać? – rzucił, patrząc z niesmakiem na obu Blacków, Flinta i Parkinsona.

– Złapałabym znicza, gdyby ci kretyni wszystkiego nie zepsuli. Ta durna pinda by go nie zobaczyła, nawet gdyby siedział jej na głowę! – rzucił Regulus, w stronę przyczajonej gdzieś za ich plecami Avy.

– Na nasze szczęście, to wasi kibicie odznaczają się intelektem gumochłona, więc pretensje miejcie do siebie. – McGregor wystąpił krok naprzód w obronie swojej szukającej.

– Co się tutaj dzieje?! – głos profesor McGonagall, przepychającej się miedzy wielobarwnym tłumem, przeciął chłodne listopadowe powietrze. – Słucham? Macie tutaj jakiś problem? – zapytała ponownie, a Gryfoni i Ślizgoni wydali z siebie niemrawy pomruk. – Tak sądziłam. Członkowie obu drużyn jazda do szatni, a reszta wracać natychmiast do zamku. I żadnych kłótni po drodze – dodała ostrzegawczym tonem.

Jacqueline poczuła, jak miękka skóra kurtki wyślizga jej się z rąk i zanim zdążyła się zorientować, co się stało, zobaczyła jedynie plecy pospiesznie oddalającego się Syriusza i mnóstwo wpatrzonych w nią oczu, żądających potwierdzenia najświeższej plotki.

☘️

Jacqueline całą resztę dnia spędziła na krążeniu między chatką Hagrida, wieżą Gryffindoru, biblioteką, gdzie głównie symulowała naukę, a wieżą astronomiczną. W żadnym z tych miejsc nie znalazła jednak Syriusza, który zapadł się pod ziemię zaraz po meczu. Niby mogła spróbować poszukać go na Mapie Huncwotów, ale po pierwsze nie chciała zmuszać go do rozmowy, skoro wolał być sam, a po drugie, mapę miał Remus, a ona nie chciała podsuwać mu żadnych głupich domysłów. Już i tak czasem łapała jego podejrzliwe spojrzenie, krążące między nią a Syriuszem, jak wtedy gdy przerwał ich rozmowę w dormitorium.

Krótko mówiąc, robiła to, co niektórzy nazywali „snuciem się jak smród po gaciach". Podczas kolacji przyszło jej do głowy, że Syriusz mógł pójść do tej swojej koleżanki w Hogesmeade i było całkiem realne, że w ogóle nie wróci na noc do zamku. Ta perspektywa przygnębiła ją tak, że odsunęła ledwo ruszoną kolację i niemal biegiem wybiegła na zewnątrz, walcząc z podjeżdżającym jej do gardła żołądkiem. Odruchowo ruszyła w stronę jeziora, jak zawsze, kiedy potrzebowała uspokoić myśli.

Zresztą i tak nie miała ochoty na spędzenie wieczoru w pokoju wspólnym. Chociaż zremisowali mecz, a zważywszy na kondycję drużyny, było to osiągnięcie większe niż wygrana w zwykłych warunkach, nikt nie był w nastroju na świętowanie. Większość Gryfonów starała się jakoś pocieszyć Dylana, ale efekt zdawał się być odwrotny do zamierzonego. W każdym razie chłopiec na większość dnia zaszył się gdzieś w zamku, unikając zarówno kolegów z domu, jak i pozostałych uczniów. Z drugiej strony wszyscy roztrząsali słowa, które padły między braćmi Black i ich znaczenie. Jacqueline właściwie kończyły się już pomysły, jak wykręcać się od odpowiedzi na kolejne pytania, bez jednoczesnego potwierdzania, ani zaprzeczania krążącym po szkole informacjom.

– Skąd wiedziałaś, że tu jestem?

Jacqueline, aż podskoczyła i uniosła zapaloną różdżkę, w stronę, z której usłyszała głos Syriusza. Siedział oparty o pień rosnącego przy ścieżce drzewa z ramionami opartymi na kolanach i spuszczoną głową. Dopiero po chwili skojarzyła, że chyba byli dokładnie w tym samym miejscu, gdzie Syriusz znalazł ją po śmierci Aisling.

– Nie wiedziałam. Po prostu chciałam się przejść. Mam sobie iść? – zapytała, niepewna co powinna robić dalej.

– Nie. To znaczy... jak chcesz, ale możemy też razem tu posiedzieć.

– Jasne – powiedziała i usiadła na osuszonym zaklęciem kawałku ziemi koło niego. – Rozmawiałeś z Jamesem? – zapytała, widząc leżące koło Syriusza dwukierunkowe lusterko.

– Powiedziałem mu tylko, że zremisowaliśmy. Nie mówiłem mu na razie o Dylanie. Będzie się strasznie obwiniał, że tak go zgnoili.

Jacqueline wydała z siebie ciche, potwierdzające mrukniecie.

– O tym, co było po meczu, też mu na razie nie mówiłem – dodał Syriusz, odpowiadając na pytanie, którego nie zadała. Właściwe nie zaskoczyło jej to. Nie spodziewała się, by Syriusz miał w takim momencie obarczać Jamesa dodatkowymi zmartwieniami, niezależnie od tego, jak bardzo sam chciałby z nim pogadać.

– Wiem, że chciałabyś z nim porozmawiać.

– W sumie nie ma chyba o czym. Pewnie nie powinienem być tym zaskoczony – mruknął Syriusz, odwracając wzrok. – Pewnie w zamku wszyscy mają niezłe używanie, co? Black okazał się takim degeneratem, że nawet własna rodzina w końcu z nim nie wytrzymała...

– Przestań... – poprosiła cicho Jacqueline.

– W końcu, czego innego można było się po nim spodziewać? Każdy wiedział, że skończy jako wyrzutek...

– Przestań! – powiedziała jeszcze raz, tym razem unosząc głos. – Przecież to nie nieprawda. Jak możesz tak mówić?

– Ale właśnie dokładnie tak jest. Wyrzutek na łaskawym chlebie u ludzi zbyt dobrych, by przyznali, że wcale nie zasługuję na ich pomoc.

– Syriusz – jęknęła Jacqueline, zrozpaczona tym grobowym tonem i chłodem w jego głosie. – Nie mów tak. Przecież James by wszystko dla ciebie zrobił, jego rodzice też.

– Bo jeszcze się nie zorientowali, że nie jestem tego warty. Ze nie zasługuję ani na przyjaźń Jamesa, ani na... – zawiesił głos, odwracając się na chwilę w jej stronę i przez ułamek sekundy Jacqueline była święcie przekonana, że chciał powiedzieć, że nie zasługiwał na nią. Szybko otrząsnęła się jednak, karcąc się w duchu, za podobne fantazje.

– Wystarczy już tego – powiedziała tak szorstko, że przez chwilę sama dla siebie zabrzmiała jak profesor McGonagall. – Masz natychmiast przestać się użalać nad sobą. Po pierwsze James zaraz wróci i będzie się zadręczał meczem. Nie możemy mu dokładać, tym bardziej że na pewno będzie się cały czas martwił o swojego tatę. Po drugie, to wszystko i tak stek bzdur. Nie jesteś żadnym wyrzutkiem, bo i ile dobrze pamiętam, to nikt cię znikąd nie wyrzucił.

– Ale...

– Wyrzucić z domu można psa. A ty z niego sam odszedłeś. Sam podjąłeś decyzję – powiedziała powoli i dobitnie, upewniając się, że Syriusz w końcu patrzył na nią, a nie gdzieś w przestrzeń. – Jak mężczyzna.

Przez chwilę przez jego twarz przebiegł jakby krótki skurcz, ale szybko opanował się, wracając do neutralnego wyrazu. Coś się jednak zmieniło w jego postawie. Jakby ledwo zauważalnie się wyprostował, uniósł podbródek minimalnie wyżej. Jakby przestał wręcz emanować wstydem. Dokładnie na taki efekt liczyła, przypominając mu, że odejście z domu było przecież jego własną decyzją. Nawet jeśli ujawnienie informacji o opuszczeniu przez niego domu, wydarzyło się wbrew jego woli, bo przecież nadal w całej tej sprawie sprawczość była po jego stronie. Doskonale wiedziała, jak bardzo Syriusz cenił sobie własną niezależność na długo przed odejściem z domu. Sama myśl, że ktoś byłby w stanie potraktować go jak bezwolną marionetkę, była śmieszna. A jednak widocznie na chwilę tak właśnie się poczuł, kiedy Regulus rzucił mu w twarz uwagę o decyzji podjętej przez jego rodziców.

– Może i tak, ale teraz wszyscy będą myśleć...

– A przejmujemy się, co myślą inni, bo...? – przerwała mu, zawieszając głos.

Odczuła zupełnie irracjonalną ulgę, kiedy Syriusz w końcu uniósł kącik ust, posyłając jej blady uśmiech.

– Okey, zrozumiałem. Po prostu... – westchnął, jakby nie wiedział jak dokończyć tę myśl.

– Regulus był zwyczajnie wściekły z powodu meczu. Jestem pewna, że...

– Parkinson już o tym wiedział. Musiał im powiedzieć wcześniej.

– Tak, wiem, ale... z drugiej strony wiedział, że zatrzymałeś się u Jamesa – zauważyła.

– To nie było za trudne do wydedukowania – rzucił cierpko Syriusz, jakby chciał bronić brata.

– No tak. Ale wydawał się tego tak pewny. Nie sądzisz, że mógł zapytać twojego wujka, jak sobie radzisz?

Syriusz posłał jej sceptycznie spojrzenie i wzruszył ramionami, ale nie kłócił się dalej.

– Przepraszam za to, co o tobie powiedział – rzekł Syriusz po dłuższej chwili milczenia, ale Jacqueline zbyła go lekceważącym prychnięciem.

– To przecież nie twoja wina. Gdybym dostawała galeona za każdym razem, kiedy ktoś mnie tak nazwie, byłabym bogatsza niż wszyscy Blackowie razem wzięci.

– To wcale nie polepsza sytuacji – zauważył Syriusz z przekąsem.

– Syriusz, ja się tym naprawdę nie przejmuję – rzuciła. – Choć dostrzegam pewną ironię – dodała, ale Syriusz nie podjął tego wątku. – Przykro mi, że w ten sposób się to rozeszło, ale przecież musiałeś się spodziewać, że prędzej czy później ludzie się dowiedzą.

– Spodziewałem się – potwierdził krótko, choć Jacqueline podejrzewała, że chciał dodać coś jeszcze.

– Przykro mi, że nie ma tu Jamesa. Wiem, że wolałbyś z nim teraz porozmawiać.

– Za dobrze mnie znasz – westchnął Syriusz, posyłając jej kolejny blady uśmiech. Najwyraźniej słusznie domyśliła się, że zwyczajnie liczył, że kiedy fama o jego sytuacji rozejdzie się po szkole, James stanie za nim murem.

– A ja myślę, że w sam raz – odpowiedziała, oddając uśmiech. – I tak samo dobrze wiem, że od razu zrobi ci się lepiej, jak on wróci. A do tego czasu...

– Tak, wiem, mam się nie użalać nad sobą – rzucił z lekką kpiną. – Zapamiętałem opieprz.

– Dziewięć na dziesięć opieprzów spływa po tobie jak woda po kaczce. Nic ci nie będzie, jak jeden dla odmiany zapamiętasz – rzuciła, wzruszając ramionami.

– Pewnie nie – zgodził się, powoli podnosząc się z ziemi. – Umieram z głodu. Myślisz, że zdążymy jeszcze na kolację? – zapytał, podając jej dłoń.

Jacqueline odetchnęła z ulgą, widząc, że doszedł do siebie na tyle, by choć udawać przed nią, że wszystko było już w porządku. Oczywiście nie było i dobrze o tym wiedziała, ale dopóki James nie wróci do szkoły, zapewne na nic więcej nie mogła liczyć. Chwyciła jego lodowatą dłoń i pozwoliła powoli się podnieść.

– Jasne, a jak nie skrzaty na pewno chętnie ci coś przygotują.

Potknęła się wstając, ale zanim zdążyła cokolwiek robić, Syriusz wzmocnił uścisk, a drugą ręką, chwycił ją w talii.

– Dziękuję – powiedziała cicho, odzyskując równowagę.

– To ja dziękuję – odpowiedział, nadal trzymając jej dłoń w swojej, która robiła się coraz cieplejsza. – Za wszystko. I przepraszam cię, jeśli czasem zachowuję się jak dupek. No dobra... nie jeśli, kiedy. – Posłał jej przepraszający uśmiech.

– Każdy czasem się zachowuje – stwierdziła słabo.

– Jacqueline, ja naprawdę... – zaczął, ale zawiesił głos, jakby nie zdążył się zastanowić, co będzie, kiedy już dotrze do tej części zdania.

– Syriusz – powiedziała powoli, unosząc wzrok znad ich złączonych dłoni. – Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, to powiedz.

Przez chwilę naprawdę miała wrażenie, że naprawdę miał taki zamiar, ale to był moment. Jedno odbicie nadal jasnego księżyca w szarych oczach, które zniknęło tak szybko, jak się pojawiło.

– Mam już dość gadania, na jeden dzień – rzucił lekko, jakby chciał zażartować, ale od razu puścił też jej rękę.

Wbrew temu, kiedy wchodząc do Sali Wejściowej usłyszeli rozmowę Margeret i Mary, które właśnie wracały z kolacji, sam z siebie wtrącił się, przerywając podekscytowany wywód Margaret.

– Nie, nikt mnie nie wyrzucił – powiedział, zza jej pleców. – Sam uciekłem z domu i zamieszkałem z Potterami. Możesz to powiedzieć każdemu, kto czuje, że nie będzie w stanie dalej żyć bez tej informacji – rzucił lekceważącym tonem, a Jacqueline uśmiechnęła się pod nosem na widok miny Margaret.

To był jej Syriusz. Pewny siebie i niezważający opinie ludzi, którzy nic w jego życiu nie znaczyli. Idący własną drogą i we wybranym przez siebie samego kierunku.

Nie kryjący się po krzakach, przestraszony szczeniak.

To był Syriusz, którego znała i...

O Merlinie. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top