46.Nowe perspektywy cz.2


Bill Brown - Shepard's Flute


Syriusz w Pokoju Wspólnym wpadł prosto na Jamesa, Remusa i Petera wijących się przed zdenerwowaną Evans, która z opartymi na biodrach dłońmi wyglądała jak policjant z mugolskich filmów. Wyraźnie żaden z nich nie był pewny co odpowiedzieć na jej pytania, które wyrzucała z siebie jak z karabinu.

– Jacqueline nic nie jest – powiedział na cały głos, a cała czwórka spojrzała na niego skołowana. – Zaraz wyjdzie ze skrzydła szpitalnego, nie ma o czym mowić.

– Skoro nic jej nie jest, to dlaczego jest w skrzydle szpitalnym? – zapytała Evans irytująco celnie. – Coś jej się stało w Hogsmeade?

Syriusz miał szczerą ochotę wypalić, żeby zapytała swojego smarkatego koleżkę, ale dał sobie spokój. Nie miał już sił na kłótnie, tym bardziej że o tym akurat Smarkerus naprawdę mógł nie słyszeć. W końcu Mulciber, Avery, Wilkes i reszta pomimo jego usilnych starań, nie traktowali go jak równego sobie. Więcej zaufania z racji urodzenia należało się Regulusowi, nawet jeśli na co dzień się z nimi nie trzymał, niż Snape'owi, który był i zawsze miał pozostać kimś obcym i gorszym. Chyba nic nie było w nim tak żałosne, jak to, jak bardzo nie zdawał sobie z tego sprawy.

– Evans, odpuść okey?

Lily spojrzała wyczekująco na Remusa, jakby oczekiwała od niego odpowiedzi i w tym momencie na jej twarz spłynął wyraz zrozumienia i przerażenia.

– Remus, wtedy jak ją widzieliśmy z Mulciberem... to on coś...?

Syriusz zaklął pod nosem. Tyle było na tyle, jeśli chodziło o niezwracanie na siebie uwagi.

– Jacqueline jest cała, pani Pomfrey powiedziała, że nie ma żadnych trwałych urazów  – powiedział Remus po chwili zastanowienia.

Lily przytknęła dłoń do ust, jakby bała się, że zaraz wyda z siebie jakiś niekontrolowany odgłos. Ciekawe, czy bała się o siebie? Jako mugolaczka, była teoretycznie na jeszcze gorszej pozycji niż Jacqueline.

– Jak ją znaleźliście? – zapytała, na co we czterech spojrzeli po sobie w milczeniu.

Syriusz również spojrzał błagalnie na Remusa, w nadziei, że ten wymyśli coś wiarygodnego. Sam czuł taką pustkę w głowie, że aż dzwoniło mu w uszach.

– To tajemnica Evans, ale obiecuję, że powiem ci po ślubie – stwierdził James, a Syriusz jęknął w duchu.

– Że co? Po jakim znowu ślubie? – zdziwiła się Evans, która chyba przez chwilę zapomniała z kim rozmawiała.

– Naszym.

– Naprawdę Potter, to już jest przesada! Nawet przez chwilę nie możesz się zachować jak dorosły?! – prychnęła, odwróciła się na pięcie i zniknęła na schodach prowadzących do dormitorium dziewcząt.

– Jak raz się z nią zgadzam – mruknął Syriusz pod nosem.

– A może byś docenił fakt, że tym sposobem zakończyłem to małe przesłuchanie? – oburzył się James.

– Powiedziałeś to celowo, żeby ją przepłoszyć? – dopytał Remus z niedowierzaniem w głosie.

– Poniekąd – przyznał James. – Powiedzmy, że zaakceptowałem chwilowe straty na froncie. Ale naprawdę powiem jej po ślubie.

Tego stwierdzenia już żaden z nich nie skomentował. Syriusz po prostu ruszył w stronę dormitorium, a pozostała trójka ruszyła za nim. Syriusz zerkając na zegarek, ze zdumieniem stwierdził, że ledwie dochodziła północ. Miał wrażenie, jakby nie spał od trzech dni, tyle się wydarzyło, od kiedy profesor McGonagall podeszła do nich podczas kolacji.

– Jacqueline się domyśliła – powiedział, krążąc po dormitorium.

Dopiero teraz dotarła do niego prawdziwa skala własnego debilizmu. Jacqueline była zmaltretowana i poobijana, ledwo kontaktowała i co chwilę traciła przytomność, a jednak wiedziała, co zaszło. Na myśl, że siedziała sama w tym zatraconym miejscu, licząc że lada chwila Syriusz wejdzie do środka, skoro dysponował tak doskonałym narzędziem do śledzenia, podczas kiedy on miotał się jak kretyn po całym zamku, robiło mu się niedobrze.

– Czego? Że znalazłeś ją jako pies? – zdziwił się Remus. – Naprawdę?

– Gdybym w porę na to wpadł...

– Nie zadręczaj się tym – poprosił James, przysiadając na skraju, swojego łóżka. – Żaden z nas o tym nie pomyślał w tych nerwach.

– No właśnie – przytaknął mu Peter. – A sam mówiłeś, że nic jej się nie stało.

– Nic się nie stało?! Oberwanie cruciatusem to nie jest nic! – ryknął Syriusz, ale krzyk, podobnie jak wściekłe krążenie po dormitorium w niczym nie pomogło mu się uspokoić. – Skurwysyn! – warknął, wściekle zaciskając dłonie w pięści. Niestety pod ręką nie miał gęby już Mulcibera, więc szukając ujścia dla złości, z całej siły uderzył pięścią w drewnianą kolumienkę przy swoim łóżku. Usłyszał, jak coś chrupnęło, a fala bólu rozlała mu się od dłoni po łokieć, przynosząc ze sobą chwilę ulgi w postaci odwrócenia uwagi od dręczącego go poczucia winy.

– Syriusz! – wrzasnął Remus, zrywając się na nogi. – Co ty na Merlina wyprawiasz?! Pokaż to – poprosił, patrząc na puchnącą w oczach dłoń Syriusza.

– Nic mi nie jest!

– Wygląda na złamanie, musisz iść do pani Pomfrey – stwierdził, zerkając w stronę Jamesa, wyraźnie szukając wsparcia w przemówieniu Syriuszowi do rozumu.

– Nigdzie nie idę – prychnął pod nosem, kładąc się na swoim łóżku.

Fakt, że nie był w stanie zgiąć palców na tyle, by chwycić różdżkę i zasłonić kotary, zdawał się przeczyć temu, co właśnie powiedział, ale nie miał zamiaru teraz się tym przejmować. Ból choć na chwilę odwracał jego uwagę od wszystkiego, o czym tak bardzo nie chciał myśleć. Położył się na plecach i przymknął oczy, a pod powiekami momentalnie zobaczył Jacqueline osuwającą się nieprzytomnie po ścianie. Zacisnął odruchowo dłoń i syknięcie bólu wyrwało mu się z gardła. Słyszał, jak Remus z Jamesem debatują jeszcze nad czymś przyciszonymi głosami, ale nie miał siły zastanawiać się, o co im chodziło. Na nic nie miał siły. Miał wrażenie, jakby cała szaleńcza energia, z którą szukał Jacqueline, opuściła jego ciało, zostawiając jedynie palącą świadomość, jak niewiele brakowało.

Obudził go spazm bólu, rozchodzący się od dłoni, aż po ramię. Musiał przysnąć, bo ocknął się, leżąc na kołdrze nadal w jeansach i kurtce. Widać przez sen jeszcze bardziej uszkodził stłuczoną dłoń, bo już kompletnie nie był w stanie poruszyć palcami. Szlag by to trafił. Budzik na szafce nocnej wskazywał wpół do czwartej. Starając się robić jak najmniej hałasu, z trudem wygrzebał się z łóżka i dotarł do łazienki.

Dopiero teraz w trupio bladym świetle sączącym się z zamocowanych nad lustrami magicznych kul, dostrzegł ślad krwi na swojej skórzanej kurtce na ramieniu w miejscu, gdzie Jacqueline oparła głowę. Z najwyższym trudem ściągnął ją z siebie, przeklinając pod nosem, ilekroć obitą dłoń przenikał skurcz bólu. Kiedy w końcu mu się to udało, wpakował ubrudzony fragment kurtki pod kran i patrzył, jak woda powoli barwi się na różowo i spływa do ścieku. W pewnym momencie do strumienia zimnej wody, którą jak doskonale wiedział, należało spierać krew, dołączyły dwie gorące łzy, które spłynęły mu po policzkach. Otarł wściekle oczy, zanim zdążył rozkleić się jak ostatni mięczak, przeklinając w myślach własną głupotę.

Dłuższą chwilę później wyszedł z łazienki w samych spodniach od pidżamy. Okazało się, że wciągnięcie koszulki przekraczało jego możliwości, więc po kilku próbach po prostu dał sobie spokój. Przechodząc przez dormitorium, zauważył lekko rozchylone kotary przy łóżku Jamesa, dlatego nawet się nie zdziwił, kiedy zastał przyjaciela siedzącego w nogach jego łóżka.

– Jak ręka? – zapytał cicho James, kiedy Syriusz zasłonił kotary i usiadł koło niego.

– W porządku – mruknął Syriusz.

– Remus mówił, że pewnie jest złamana.

– A on co? Uzdrowiciel z Munga? – prychnął pod nosem. Nie uśmiechało mu się przyznać, że Remus najprawdopodobniej miał rację, skoro ledwo był w stanie ruszać ręką. James pokręcił tylko głową, wzdychając ciężko.

– No jak uważasz. Nie o tym chciałem pogadać. – Syriusz zmarszczył brwi, bo ton Jamesa pełen nieśmiałej troski sugerował jakieś dziwne dyskusje o emocjach, albo tym podobnych bzdurach, na które kompletnie nie miał siły ani ochoty.

– A o czym?

– O tym, o co powiedziałeś – powiedział James, jakby to miało coś wyjaśnić Syriuszowi. – O oberwaniu cruciatusem – dodał po chwili.

– James... to naprawdę... – westchnął Syriusz. Że też nie ugryzł się w język. Na szczęście było na tyle ciemno, by mógł udać, że nie widzi troski w oczach Jamesa. Ostatnie czego potrzebował to litość.

– Nie wracaj więcej na Grimmuald Place – przerwał mu James, zanim Syriusz zdążył zbyć poprzednią uwagę jakimś lekkim komentarzem.

– Co?

– Nie wracaj tam. Rozmawiałem z rodzicami jeszcze podczas świąt. Twoje miejsce jest z nami. Pojedziemy do domu prosto z dworca, więc twoi rodzice nawet nie...

– James, nie mogę... – przerwał mu Syriusz, zanim jego przyjaciel zdążył się rozpędzić. Wprawdzie sam myślał o tym już wielokrotnie, zwłaszcza podczas ostatniego Bożego Narodzenia, które spędził z Jamesem i jego rodzicami... i z Jacqueline. Nie obchodziło go, że gdyby do tego doszło, pewnie na zawsze zniknąłby z rodowego gobelinu jak Andromeda i każdy, kto śmiał się minimalnie wychylić. Że zostałby wyrzutkiem bez nazwiska, rodziny i pieniędzy. To nie miało dla niego żadnego znaczenia. Wiedział, że jakoś sobie poradzi. Właściwie w domu trzymał go jeszcze tylko jeden, ostatni element.

– Właśnie, że możesz – zaprotestował James. – Możesz i musisz, zanim będzie za późno.

– Nie mogę zostawić tam Regulusa samego – wydusił niechętnie, starając się nie patrzeć na Jamesa. Zawsze, kiedy o nim rozmawiali, Syriusz czuł coś w rodzaju wstydu. Zupełnie jakby James miał mieć pretensje, że Syriusz nadal się nim przejmuje, podczas kiedy to oni dwaj byli prawdziwymi braćmi.

– Syriusz...

– Przyszedł dziś do mnie, prawda? Nie musiał, a mimo wszystko dał mi znać – zauważył Syriusz, jakby starając się usprawiedliwić przed Jamesem.

James nie powiedział już nic więcej, tylko wpatrywał się w niego z rezygnacją. Syriusz doskonale wiedział, że James chciał dobrze, ale tego po prostu nie rozumiał. Regulus nie był zły, Syriusz doskonale o tym wiedział, bo pamiętał chłopca, jakim tamten był zanim ich rozdzielono. Owszem, był głupi, wierząc w opowieści o czystej krwi, dającej prawo do panowania. Nie rozumiał, czym tak naprawdę był Voldemort i jego poplecznicy. Zbytnio lubił swój status krwi i wynikające z niego przywileje, ale nie był zły. Mógł nie potępiać tego, co chciał zrobić Mulciber, ale sam nigdy by się do czegoś takiego nie posunął, co do tego Syriusz nie miał wątpliwości.

– No dobrze, nie musimy przecież teraz decydować – powiedział pojednawczo James, co wyraźnie zapowiadało, że jeszcze wróci do tego tematu. Znając życie, w najmniej oczekiwanym przez Syriusza momencie, dokładnie tak jak teraz. – Wszystko z tobą w porządku, Łapo? I nie chodzi mi o rękę – dodał.

– A o co? – mruknął Syriusz.

– Jak wpadłeś do środka... chyba nigdy cię nie widziałem w takim stanie... – przyznał James. – Wyglądałeś, jakbyś miał zamiar go zatłuc na śmierć.

– I byłbym w stanie to zrobić! – prychnął Syriusz, czując jak nieco już zapomniana złość, ponownie uderza mu do głowy. – Myślałem, że Jacqueline nie żyje. Co innego miałbym zrobić? – rzucił.

James przez chwilę wyglądał, jakby miał zamiar jakoś skomentować to pytanie, ale koniec końców nic nie powiedział. Popatrzył tylko na Syriusza z jeszcze większą troską niż do tej pory, jakby jego słowa zaniepokoiły go bardziej, niż uwaga o cruciatusie.

– James... może pójdziemy już spać, co? Nie wiem jak ty, ale ja padam na pysk – wyznał Syriusz, a James westchnął nieco ciężko, nie znajdując argumentu, by kontynuować ich nocną rozmowę.

– Jasne – mruknął, podnosząc się. – Jutro wszystko będzie lepiej, zobaczysz – dodał, wracając do siebie, a Syriusz mimowolnie nieco się rozchmurzył.

Syriusza koło siódmej rano ponownie obudziła gwałtowna fala bólu w dłoni. Uniósł prawą rękę i wydał z siebie przeciągłe jęknięcie. Dłoń była fioletowa i trzy razy większa niż zwykle. Pomimo opuchlizny wyraźnie widoczne było biegnące przez środek wybrzuszenie, które musiało być złamaną kością. W dupę Merlina.

– Żyjesz? – Syriusz usłyszał dobiegający zza kotar głos Remusa.

– Średnio – mruknął Syriusz, podnosząc się z łóżka i z trudem powstrzymując się od przekleństw przy każdym ruchu.

Jedną z najlepszych cech Remusa było to, że nigdy nie zniżał się, do obnoszenia się ze swoją racją, nawet kiedy ją ewidentnie miał tak jak w tym przypadku. Choć stan dłoni Syriusza wyraźnie wskazywał, że wczorajszego wieczora powinien był od razu pójść do pani Pomfrey, ze strony Remusa nie padło ani jedno „a nie mówiłem?". Choć było jeszcze wcześnie, wszyscy czterej przebrali się (Syriusz przy sporej pomocy Jamesa), a następnie James, Peter i Remus zeszli na śniadanie do wielkiej sali, a Syriusz ponownie udał się do skrzydła szpitalnego.

Było o wiele za wcześnie na odwiedziny, dlatego nawet się nie zdziwił, kiedy pani Pomfrey powitała go naburmuszoną miną.

– Odwiedziny dopiero po śniadaniu, Black – prychnęła z wyraźnym zamiarem zatrzaśnięcia mu drzwi przed nosem.

– A to? – zapytał, unosząc fioletową, napuchniętą dłoń.

– Merlinie... oszaleć można z wami – westchnęła pielęgniarka, wpuszczając go środka. – Siadaj i czekaj – wskazała mu jedno z łóżek we frontowej części sali szpitalnej.

Sama zniknęła w kantorku, a Syriusz natychmiast wykorzystał moment. Łóżko gdzie wczoraj zasnęła Jacqueline, było jednak puste, a z łazienki w końcu sali dochodził szum wody. Niepocieszony wrócił na wskazane przez panią Pomfrey łóżko, przekonując się, że to dobry znak. Kiedy pielęgniarka wróciła z tacą eliksirów, drzwi do sali otworzyły się i do środka weszła profesor McGonagall. Nauczycielka już od progu wyglądała na zdenerwowaną, a na jego widok jedynie mocniej zacisnęła usta i ściągnęła brwi, zupełnie jakby już ją czymś zirytował, choć przecież nawet nie zdążył się odezwać.

– Black, co ty tu robisz o tej porze? – zapytała, po czym syknęła cicho na widok jego dłoni. – Coś ty na miłość boską zrobił?

– Uderzyłem w filar od baldachimu – mruknął Syriusz.

– Mhm... miałeś jakiś konkretny powód? – dopytała profesor McGonagall i wymieniła znaczące spojrzenie z panią Pomfrey.

– Nie. Natomiast widać z jakiegoś powodu, miałem wczoraj problem z panowaniem nad gniewem – zakpił, a brwi profesor McGonagall powędrowały do góry. – Przepraszam – mruknął.

– Jak zwykle same z tobą problemy – stwierdziła pani Pomfrey, wciskając mu w ręce buteleczkę z jakimś eliksirem. – Masz, wypij to. Teraz musimy poczekać z nastawieniem kości, aż opuchlizna trochę zejdzie. Trzeba było jeszcze poczekać z przyjściem do mnie, aż ręka ci napuchnie do łokcia – ofuknęła go i razem z profesor McGonagall oddaliła się w stronę gabinetu. Syriusz usłyszał jeszcze pytanie ich opiekunki o stan Jacqueline, ale odpowiedź już do niego nie dotarła. Niechętnie wypił eliksir, zastanawiając się, czy dosłownie wszystko, co wychodziło spod ręki pani Pomfrey smakowało jak rozwodnione smarki, czy też do eliksirów, którymi częstowała akurat jego, dodawała jakiś sekretny składnik.

Pani Pomfrey po dziesięciu, może piętnastu minutach wyszła z kantorka, zerknęła w stronę łazienki, skąd nadal dobiegał szum wody, po czym znowu zniknęła. Po kolejnych dziesięciu minutach obejrzała jego dłoń, która w międzyczasie zmieniła kolor z filetowej na żółtą i kazała mu wypić kolejną porcję eliksiru.

– Długo już tam siedzi? – zapytał, korzystając z okazji i zerkając w stronę łazienki.

– Prawdę mówiąc trochę za długo – przyznała pielęgniarka, również zerkając w tamtą stronę.

– Może...

– Siedź na miejscu, Black – przerwała mu, a sama odeszła w stronę łazienki.

Łatwo powiedzieć. Syriusz mało czego tak nie znosił, jak bezczynności. Nienawidził po prostu siedzieć na miejscu, kiedy inni coś robili. Minęło kolejne dziesięć minut, zanim drzwi od łazienki otworzyły się i za plecami pani Pomfrey Syriuszowi mignęła sylwetka Jacqueline.

– Co...? – zaczął, ale pani Pomfrey pokręciła głową, patrząc na niego surowo, co zrozumiał jako sugestię, że nie powinien się odzywać.

– No ostatnia porcja i za piętnaście minut będziemy w stanie poskładać cię do kupy – stwierdziła.

Syriusz od razu po jej powrocie do gabinetu zaczął się bić z myślami, czy powinien zajrzeć do Jacqueline i sprawdzić co z nią, czy może lepiej dać jej spokój. Na szczęście jego dylemat rozwiązał się sam, bo to Jacqueline przyszła do niego. Zajrzała za parawan ze ściągniętą twarzą i zmarszczonymi brwiami, jakby mimo wszystko nie była pewna, czego się spodziewać.

– Już myślałam, że mam omamy słuchowe. Co ty tu robisz? – zapytała. Jej głos nadal był nieco zachrypnięty, ale wydawała się mieć znacznie więcej siły niż wczoraj. Mimo tego wzdrygnął się, patrząc na jej zaczerwienione oczy i twarz wyraźnie napuchniętą od płaczu, co musiało tłumaczyć, dlaczego tak długo siedziała w łazience. Miała na sobie szare dresowe spodnie i zasuniętą pod samą szyję bluzę, a mimo tego wydała się Syriuszowi dziwnie skulona, jakby było jej zimno. Na szyi, czole i wokół ust miała ślady jakiejś pomarańczowej maści, która wyraźnie rozjaśniła siniaki, jeszcze wczoraj intensywnie fioletowe, a dziś żółto-zielone.

– Złamałem rękę – powiedział, unosząc dłoń.

– Co takiego? Kiedy? Przecież wczoraj nic ci nie było – zauważyła, siadając po turecku na łożku naprzeciwko.

– Później. Uderzyłem w tę durną kolumienkę od baldachimu – mruknął, przyglądają się Jacqueline. Wydawała się poruszać bez problemów, więc pewnie zgodnie z obietnicą pani Pomfrey, żebro zrosło się przez noc. Nie, żeby nie dowierzał pielęgniarce, po prostu wolał się o tym przekonać na własne oczy.

– Uderzyłeś ją za to, że jest durna? – zapytała z przekąsem.

– Nie. Za to, że ja jestem – przyznał szczerze. – Kiedy powiedziałaś, że domyśliłaś się, jak cię znalazłem... Ja nawet nie wpadłbym na ten pomysł, gdyby nie Peter. Jak pomysłem, że siedziałaś tam i czekałaś, aż cię znajdę...

– Tym się akurat nie musisz przejmować – mruknęła Jacqueline pod nosem, a Syriusz przerwał, chociaż wcale nie miał pewności, czy mówiła do niego. – Nie sądziłam, że ktoś mnie w ogóle szuka. Wpadłam na to już w szpitalu.

Jacqueline powiedziała to tak lekko, jakby chciała go zbyć. Nawet na niego nie patrzyła, szarpiąc jakaś zagubioną nitkę przy rękawie bluzy. Syriusz po przeżyciach wczorajszego dnia nie sądził, by prędko coś miało sprawić, żeby poczuł się gorzej niż wczoraj, a jednak się udało. Przez chwilę chciał sobie wmówić, że się przesłyszał i Jacqueline wcale tego nie powiedziała, ale było już za późno.

– O czym ty mówisz? – zapytał, odruchowo ściszając głos i przechylając się w jej stronę.

– No jak pani Pomfrey mnie ocuciła...

– Nie o mi chodzi – przerwał jej, głównie dlatego, że po prostu nie mógł znieść tego niedbałego tonu. – Jak to nie sądziłaś, że ktoś cię szuka? – zapytał, a Jacqueline nadal wbijając wzrok we własne kolana, naciągnęła mocnej rękawy bluzy. – Jacqueline!

– Tak, wiem, to było oczywiste, że ktoś się zorientuje. W końcu Filtch ma te swoją listę. Ja... nie myślałam trzeźwo.

– Filtch? A nie pomyślałaś, że my cię będziemy szukać? Że ja cię będę szukał?

Właściwie to sam nie był pewny, jaką odpowiedź spodziewał się usłyszeć. Jaką by wolał. Wydawało mu się, że wizja Jacqueline bezowocnie wypatrującej pomocy, była nie do zniesienia, ale to było jeszcze gorsze. Po chwili wahania Jacqueline uniosła głowę i w końcu na niego spojrzała, co chyba była jeszcze gorsze, niż wcześniejsze uniki. Jej oczy były już suche, choć nadal zaczerwienione, co paradoksalnie tylko podkreślało intensywny błękit tęczówek. Choć siedziała zaledwie kilka stóp dalej, nagle wydała mu się odległa o całe mile.

– Nie. Nie pomyślałam o tym – przyznała cicho.

– Dlaczego? – zapytał, choć znowu nie miał pewności, czy chciał znać odpowiedź.

Jacqueline wzruszyła tylko ramionami i podkurczyła nogi, obejmując kolana ramionami, a Syriusz zrozumiał, że nie doczeka się sensownej odpowiedzi.

– Nie wiedziałam, że jesteśmy w Hogsmeade – odpowiedziała wymijająco, ponownie spuszczając wzrok. Syriusz doskonale zdawał sobie sprawę, że powiedziała to tylko po to, żeby powiedzieć cokolwiek. Przecież ta odpowiedź pozornie jedynie sensowna, w ogóle nie tłumaczyła, dlaczego ktokolwiek miałby ją po prostu zostawić na pastwę losu.

Jak jej tata...

– Jacqueline...przecież my... ja bym cię nigdy tak po prostu nie zostawił. Dlaczego tak pomyślałaś?

– Syriusz... – westchnęła. – Mówię ci, że nie myślałam jasno. Zresztą i tak ostatnio... – Jacqueline urwała w pół zdania, jakby sama nie wiedziała, co chciała powiedzieć. – ... mogłeś nawet nie zauważyć – dodała znacznie ciszej.

Syriusz miał wrażenie, że ostatnie słowa wyrwały się Jacqueline nieco wbrew jej woli. Zupełnie jakby się ich wstydziła. Syriusz przypomniał sobie, co James powiedział wczoraj, kiedy po raz pierwszy szli do Hogsmeade. Że Jacqueline się od nich odsunęła... że oni odsunęli się od niej. Ale przecież wcale niczego takiego nie chciał, jakoś tak samo wyszło...

– Jacqueline, ja... przykro mi, jeśli poczułaś się jakoś... odsunięta – powiedział cicho. Miał wrażenie, że w ogóle nie zabrzmiało to tak, jak chciał. – Przepraszam, że przeze mnie się tak czułaś – powiedział jeszcze raz, co zabrzmiało już znacznie bardziej, tak jak powinno.

– Daj spokój... – prychnęła Jacqueline, jakby przeprosiny Syriusza tylko ją zirytowały. – Żaden z was nie ma obowiązku mnie niańczyć. Macie swoje sprawy, Remusa i w ogóle...

– Przecież to zupełnie nie tak! – przerwał jej. – To jakoś tak... samo się ułożyło. Przepraszam, naprawdę tego nie chciałem. I przepraszam, że wtedy w walentynki się z ciebie naśmiewaliśmy....

– Co? Co to ma wspólnego z czymkolwiek? – mruknęła Jacqueline i w końcu na niego spojrzała, co było o tyle dobre, że jej wzrok nieco złagodniał, ale patrzyła na niego, jakby brakowało mu piątej klepki.

– Tak naprawdę śmiałem się z tego palanta, bo to kompletnie żałosne, że myślał, że ma u ciebie szanse. Nie chciałem tobie sprawić przykrości.

– Syriusz, daj już spokój, naprawdę – westchnęła. – Nic z tego, co powiedziałeś, nie miało związku z... wczoraj – stwierdziła. – Sama jestem sobie winna, niepotrzebnie tam w ogóle poszłam...

– Co ty za bzdury opowiadasz!? – wrzasnął, a Jacqueline syknęła na niego, patrząc w stronę kantorka, gdzie nadal siedziały pani Pomfrey z profesor McGonagall, o czym prawie zapomniał. – Wcale nie jesteś sama sobie winna. To wina tego przebrzydłego dupka. Nawet się nie waż o to obwiniać.

Jacqueline wyglądała, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale się rozmyśliła. Mruknęła jeszcze coś pod nosem, po czym ponownie wbiła wzrok w rękawy bluzy.

– To jak to wszystko... co się działo wczoraj...? – zapytała nieśmiało, a Syriusz głośno przełknął ślinę. Nie uśmiechał mu się powrót do wydarzeń wczorajszego dnia, a jednocześnie nie dziwił się, że Jacqueline chciała wiedzieć, co dokładnie się wydarzyło.

– McGonagall przyszła do nas podczas kolacji, zapytać, czy wiemy, gdzie jesteś. Byłem pewny, że siedzisz w bibliotece, ale Filtch twierdził, że nie wróciłaś z Hogsmede. Remus z Peterem mieli wziąć Mapę i sprawdzać, czy nie ma cię gdzieś w zamku, a ja z Jamesem poszliśmy do Hogesmede, pogadać z tym bibliotekarzem...

– Co takiego? – przerwała mu Jacqueline, jakby nagle coś ją przestraszyło.

– Peter wpadł na pomysł, że mogłaś się z nim widzieć... a potem Rosmerta potwierdziła, że faktycznie szłaś w tamtą stronę, a niedaleko księgarni znaleźliśmy twoją książkę.

– Rozmawiałeś z Johnem? Co ci powiedział?!

– Nic. Tylko tyle, że byłaś u niego, wypiłaś kawę i wróciłaś do zamku – powiedział powoli Syriusz, bacznie obserwując Jacqueline, która wydała mu się nagle znacznie bardziej zdenerwowana niż wcześniej, choć przecież nie miała ku temu żadnych powodów. – A co miał powiedzieć?

– Nic – odpowiedziała podejrzanie szybko, a Syriusz po raz kolejny poczuł kłujące uczucie irytacji, zupełnie jak wczoraj podczas rozmowy z Johnem. Wydawało mu się, że ten facet coś kręcił, choć gdyby miał powiedzieć, na podstawie czego właściwie wyciągnął ten wniosek, zapewne nie byłby w stanie tego zrobić.

– Jeśli się z nim spotykasz, to przecież możesz nam powiedzieć – mruknął, choć te słowa wyszły mu z gardła z wyjątkową niechęcią. Za to poczuł się nieproporcjonalnie zadowolony, kiedy Jacqueline stanowczo zaprzeczyła.

– Nie spotykam się z nim! Po prostu się z nim... spotkałam.

– W każdym razie... pogadaliśmy z nim i paroma innymi osobami w Hogsmeade, ale nic to nie dało, więc wróciliśmy do szkoły, sprawdzić, czy w międzyczasie nie wróciłaś. Jak wróciłem, dostałem wiadomość...od Regulusa... – wydusił niechętnie. Nie uśmiechało mu się przyznanie Jacqueline, że jego brat według wszelkiego prawdopodobieństwa miał w dupie jej los, a odezwał się do niego tylko ze względu na więzy krwi, ostatnie co ich jeszcze łączyło.

– Regulus? Wiedział o tym...?

– Nie – zaprzeczył szybko Syriusz. – To znaczy, nie brał w tym udziału. Usłyszał tylko, jak Mulciber rozmawiał z Avery'm i powiedział mi, że nadal jesteś w Hogsmeade.

– No widzisz, czyli jednak jeszcze mu zależy. Chociaż jakiś pozytyw wyszedł z tego wszystkiego – powiedziała cicho Jacqueline i lekko uśmiechnęła się pod nosem, najwyraźniej na widok jego miny. – Przecież z sympatii do mnie tego nie zrobił.

Syriusz mruknął pod nosem coś, co miało być zaprzeczeniem, co jednak nie podziało nawet w jego głowie.

– Peter wpadł na to, że mogę, no wiesz... – powiedział konspiracyjnym szeptem, zerkając, czy pani Pomfrey nie wynurza się ze swojego kantorka. – Mnie kompletnie zaćmiło, po prostu przestałem myśleć. Przepraszam, że tak długo to trwało – powiedział jeszcze raz.

Jacqueline nie zdążyła odpowiedzieć, drzwi do skrzydła szpitalnego otworzyły się ze skrzypieniem i do środka wszedł profesor Dumbledore w towarzystwie rodziców Jamesa. Euphemia wyglądała na bardzo zdenerwowaną i zmartwioną, natomiast jej mąż robił wrażenie bardziej zagniewanego. Jedynie dyrektor wyglądał dokładnie tak, jak zawsze jakby żadne wydarzenia nie były w stanie zmącić jego spokoju. Na ich widok oczy Jacqueline zrobiły się wielkie jak galeony, a przez twarz przebiegł grymasy niechęci, który jednak szybko opanowała. Syriusz był w stanie postawić głowę, że gdyby tylko to od niej zależało, w życiu przyznałaby się rodzicom Jamesa, co zaszło.

– Jacqueline, kochanie! – Jacqueline niemal niezauważalnie drgnęła i spięła się, kiedy pani Potter podeszła do jej łóżka i przytuliła ją. – Jak się czujesz?

– Już lepiej. Pani Pomfrey się mną zajęła – powiedziała, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. – Wszystko jest w porządku. Niepotrzebnie dyrektor państwa fatygował – mruknęła, patrząc z wyrzutem na Dumbledore'a.

– Nonsens. A ty Syriuszu, co tu robisz?

– Również miałem o to zapytać – wtrącił Dumbledore, a jego niebieskie oczy zamigotały, prześwietlając go niemal na wylot.

– Mmmm, ja... trochę mnie poniosło wczoraj... – wydusił, lekko unosząc rękę, która już wróciła do normalnych rozmiarów, przez co wybrzuszenie na środku było wręcz upiornie wyraźne.

– Och kochany! – Pani Potter ostrożnie, by nie urazić jego dłoni, pochyliła się i tym razem przytuliła jego, a ciepłe połączenie wanilii i jaśminu wypełniło jego nozdrza. Sam również nieco się spiął pod wpływem tego serdecznego gestu, na który we własnym mniemaniu zupełnie nie zasłużył. Po pięciu latach przebywania z Jamesem nieco już się przyzwyczaił do czułości, którymi ten chętnie obdarzał wszystkich przyjaciół. Jeszcze w pierwszej klasie pewnie uciekłby z krzykiem, gdyby ktoś chciał go przytulić, myśląc, że tak naprawdę zaraz zarobi w skórę.

– Profesor Dumbldore właśnie nam opowiedział... co się wczoraj wydarzyło – powiedziała pani Potter, siadając na łóżku koło Jacqueline. Syriusz miał wrażenie, że powstrzymywała się, żeby jej nie objąć. Najwyraźniej również zauważyła, że Jacqueline, co pewnie było zrozumiałe, nie miała ochoty, by ktoś jej dotykał. Syriusz przez chwilę zastanawiał się, czy oberwie mu się od Potterów, za jego za wczorajsze bieganie po Hogsmeade w tę i z powrotem, ale zamiast tego, stojący za nim tata Jamesa położył mu dłoń na ramieniu i mocno uścisnął. W międzyczasie z kantorka wynurzyły się Madame Pomfrey i profesor McGonagall, co spowodowało lekkie zamiesznie, wywołane koniecznością odprawienia niezbędnych powitalnych ceregieli.

Syriusz jednym uchem wyłapał krótkie sprawozdanie zdane pani Potter przez Madame Pomfrey, z którego wynikało, że Jacqueline jeszcze dzisiaj będzie mogła opuścić skrzydło szpitalne bez żadnych trwałych urazów. Drugim usłyszał, jak dyrektor wymienił kilka słów z profesor McGonagall, wśród których usłyszał „zawieszenie", „Rada Szkoły" oraz „Ministerstwo", co nie wróżyło dobrze.

Jacqueline najwyraźniej również to usłyszała, bo cały czas zerkała w stronę Dumbledore'a i choć nie zapytała o to wprost, było oczywiste, że czeka na informacje, jakie konsekwencje miały spotkać Mulcibera.

– To, co z tym gnojkiem? – zapytał w końcu Syriusz, nie mogąc dłużej znieść wyczekującego spojrzenia Jacqueline.

Wprawdzie nikt nie skomentował tego nieszczególnie grzecznego określenia, ale profesor McGonagall posłała mu karcące spojrzenie. Profesor Dumbledore odchrząknął cicho, wsuwając dłonie w rękawy obszernej, filetowej szaty. Syriusz miał wrażenie, że starał się mówić do rodziców Jamesa, zamiast do Jacqueline, co trochę mu się nie podobało.

– Jeszcze wczorajszego wieczora podjąłem decyzję o zawieszeniu pana Mulcibera w prawach ucznia ze skutkiem natychmiastowym. Natomiast dzisiaj Rada Szkoły otrzyma ode mnie również wniosek o skreślenie z listy uczniów.

Syriusz liczył na jakiś dalszy ciąg tej wypowiedzi, ale dyrektor zamilkł, więc wyglądało na to, że nie miał zamiaru z własnej woli powiedzieć nic więcej.

– I co dalej? To niby ma być kara? – Nie wytrzymał w końcu Syriusz.

– Wymierzanie kary to rola Wizengamotu, nie Hogwartu, Syriuszu.

– Którego jesteś częścią, Albusie – przypomniał tata Jamesa. – Nie możesz jakoś ze swojej strony tego zgłosić?

– Niestety, ale tego typu sytuacje podlegają ściganiu tylko na wniosek. Jedynie w przypadku incydentów prowadzących do hospitalizacji powyżej siedmiu dni, sprawa jest badana z urzędu. Pozostałość z kilkusetletniego okresu mody na pojedynki. Oczywiście mam świadomość, że to nieco przestarzałe zapisy...

– Skoro tak, ktoś mógłby pomyśleć, że Wizengamot pracuje nad tym, żeby je unowocześnić – weszła mu w słowo Jacqueline, która od bardzo dawna się nie odzywała.

Uraza w jej głosie była tak mocno słyszalna, że wszyscy jak jeden mąż spojrzeli na nią, a atmosfera wyraźnie zgęstniała.

– Oczywiście – zgodził się spokojnie Dumbledore, ignorując zaczepny ton Jacqueline.

– Jackie, formalnie to my musimy to zgłosić do Ministerstwa, ale oczywiście decyzja należy do ciebie – powiedziała delikatnie Euphemia, wskazując na swojego męża.

Jacqueline wydęła usta, jak zawsze, kiedy coś jej się wyjątkowo nie podobało, a potem ku niedowierzaniu Syriusza pokręciła głową.

– Nie. Nie chcę niczego zgłaszać.

– Zwariowałaś?! – krzyknął Syriusz, zrywając się na nogi i syknął kiedy coś znowu chrupnęło mu w ręce. – Szlag!

– Black! Uspokój się natychmiast! Pokaż to – rozkazała Madame Pomfrey, podchodząc do niego i chwytając go za dłoń. – Na miłość boską... – mruknęła pod nosem, wymachując różdżką.

– Musisz go zgłosić! Inaczej wszystko ujdzie mu na sucho!

– Syriuszu, Jacqueline nic nie musi – powiedziała łagodnie, ale stanowczo pani Potter.

– Ale...

– Black, jeśli się nie mylę, to w ogóle nie powinno cię tu być, a już na pewno nie powinieneś się wtrącać do tej rozmowy – przerwała mu profesor McGonagall.

Syriusz zaklął w myślach, ale nic więcej już nie powiedział, tylko wbił wzrok w Jacqueline, która wyraźnie robiła wszystko, byle tylko na niego nie patrzeć.

– No gotowe, Black. Możesz iść, na śniadanie.

– Co? To znaczy... słucham? – Syriusz ze zdumieniem zauważył, że wybrzuszona kość zniknęła, a ręka wyglądała całkowicie normalnie. – Ale ja...

Dalszą część tego zdania wymruczał niewyraźnie pod nosem. Chciał zostać z Jacqueline, ale uświadomił sobie, że na pewno nikt mu na to nie pozwoli, a co więcej sama Jacqueline prawdopodobnie miała go w tym momencie dość.

– Hmm... no dobrze. Przyjdę później – rzucił do Jacqueline i podniósł się, a w tym samym momencie drzwi ponownie otworzyły się z hukiem i do środka weszli James, Remus i Peter.

Syriusz usłyszał stłumione jęknięcie, połączone z cichym „Nie, nie mam siły". Najwyraźniej pani Pomfrey też to usłyszała, bo nie dała im zrobić nawet dwóch kroków, tylko fuknęła, że odwiedziny dopiero po południu i kazała im się wynosić. Syriusz jedynie kątem oka zauważył moment, kiedy korzystając z zamieszania, Jacqueline bez słowa wymknęła się z powrotem, za parawan oddzielający jej łóżko od reszty sali i sądząc po odgłosach, wślizgnęła pod kołdrę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top