33.Nowe marzenia
W mediach piosenka, która bardzo mi pasowała do dzisiejszego rozdziału.
Malinda - The Skye Boat Song - Reimagined
Jacqueline otworzyła wielką szafę z białego, postarzanego drewna, która jej zdaniem, mogła pomieścić zdecydowanie więcej ubrań, niż potrzebował jeden człowiek. Jeszcze przed początkiem wakacji pani Potter częściowo zapełniła ją letnimi ubraniami, które jak sama twierdziła, były po prostu zbyt ładne, by ich nie kupić. Mama Jamesa uparcie twierdziła, że jest zwyczajnie uzależniona od zakupów, a że jej pewnych rzeczy nosić już nie wypadało, realizowała swoje uzależnienie, kupując ubrania dla Jacqueline. Było to dość oczywiste naciąganie prawdy, z czego Jacqueline doskonale zdawała sobie sprawę, ale mimo wszystko doceniała te wysiłki. Choć oczywiście nie sądziła, by cokolwiek było w stanie sprawić, by przestała czuć się niezręcznie z w finansowym aspektem wsparcia, jakie okazali jej Potterowie.
Jacqueline przejechała spojrzeniem kilka sukienek, z których do tej pory jeszcze żadnej nie założyła. Intencje pani Potter stały się dla niej oczywiste, jak tylko otworzyła szafę w wieczór przyjazdu z Hogwartu, chcąc upchnąć na spodzie kilka podkoszulków i parę starych jeansów, którą planowała obciąć do kolan, by spędzić w nich lato. Wszystkie ubrania kupione przez panią Potter, choć stonowane i bez tak modnych krzykliwych wzorów, były w kolorze innym niż czarny. Jakby Euphemia przez butelkowozielone i granatowe sukienki, ciemnobordową spódnicę w kolano i lekki szary melanżowy sweterek usiłowała powiedzieć, że Jacqueline powinna zacząć porzucać żałobną czerń. Jacqueline sama nie była pewna, co na ten temat myśleć. Nie sądziła, by ożywienie garderoby miało jakkolwiek wpłynąć na jej samopoczucie. Nawet jeśli założyłaby żółtą czy krwistoczerwoną sukienkę w najweselszym, najbardziej letnim kolorze, co miałoby to zmienić? Dobrze wiedziała, że jakiś fragment jej serca, zostanie już na zawsze spowity czernią, której nic nie rozświetli. Fragment wypełniony nie tyle tęsknotą i żalem, bo przecież strata rodziców była naturalna na pewnym etapie życia, ale goryczą, wynikającą z poczucia głębokiej niesprawiedliwości tym jak szybko została sama. Z drugiej strony jeśli to miało sprawić przyjemność pani Potter to, czemu nie. Jej samej było bez różnicy. Koniec końców sięgnęła po granatową, sięgającą przed kolano sukienkę z krótkim rękawem i szerokim, sztywnym kołnierzem. Dobrze się nadawała na popołudniową herbatę, a Kieran, który miał ją właśnie odwiedzić pewnie również ucieszy się, widząc ją w czymś innym niż czerń. Czesząc włosy przy ślicznej toaletce, która stała w jej pokoju, zauważyła nieco wbrew sobie, że granatowy kolor bardzo podkreślał jej oczy, które wydawały się wtedy jeszcze bardziej niebieskie niż normalnie. Cera również wyglądała nieco mniej blado niż w kontraście z czernią.
Przez sekundę Jacqueline miała ochotę zrzucić z siebie śliczną sukienkę i ubrać pierwszy lepszy czarny sweter, ale jakoś powstrzymała się, od tego aktu czystego wariactwa. Nawet kiedy zeszła już na dół, żeby poczekać na Kierana, nie mogła powstrzymać się od mimowolnego dotykania leżącej na dekolcie trinquety. W końcu to było jedyny element każdego jej stroju, który tak naprawdę miał jakiekolwiek znaczenie.
☘️
Jacqueline, choć obawiała się wakacji z Potterami, musiała przyznać, że większość jej obaw okazała się bezpodstawna. Wprawdzie chciała przez wakacje popracować w pubie, w mugolskim miasteczku, obok którego mieszkali Potterowie, ale tata Jamesa stanowczo się na to nie zgodził. Jacqueline przez chwilę poczuła się nawet nieco urażona jego stwierdzeniem, że jest na to jeszcze za młoda i wrócą do tematu w przyszłym roku, kiedy skończy szesnaście lat. Poczuła się trochę tak, jakby tym samym ojciec Jamesa krytykował jej pracę w pubie mamy i ją samą, ale oczywiście powstrzymała się od wszelkich uwag. Chcąc nie chcąc, Jacqueline musiała pogodzić się z perspektywą dwóch miesięcy niczym niezmąconej bezczynności, która szybko okazała się zaskakująco przyjemna, podobnie jak inne aspekty obecności w domu Potterów. Oczywiście Złudka nadal patrzyła na nią wilkiem, jakby Jacqueline robiła jej wielką krzywdę tym, że wolała sama robić sobie kawę, ale po kilku pierwszych dniach w pewien sposób przyzwyczaiła się do panującej w domu rutyny. O ile z Jamesem pod ręką mogła być mowa o jakiejkolwiek rutynie.
Chcąc umilić jej wakacje w swoim domu, James non stop wymyślał kolejne aktywności, które wypełniały im słoneczne dni. Począwszy od wspólnych treningowych lotów na miotle, przez całodniowe wycieczki do pobliskiego lasu, po wylegiwanie się na czerwonym kocu wielkości sporego dywanu i objadanie domowymi lodami przygotowanymi przez Złudkę. Skrzatka wręcz uwielbiała Jamesa. Jacqueline miała wrażenie, że była w stanie czytać mu w myślach i odgadywać, na co ten miał w danym momencie ochotę. Było to dla niej o tyle niezrozumiałe, że James był okropną fleją, gdyby to ona miała po nim sprzątać, okładałaby go patelnią po głowie, aż nauczyłby się ogarniać własny syf, a nie gotowała jego ukochane smakołyki, byle tylko zobaczyć uśmiech na twarzy „panicza". Ale co ona tam wiedziała o psychice skrzatów domowych.
W pewne lipcowe, słoneczne popołudnie oboje rozłożyli się na kocu w ogródku, odpoczywając po obfitym obiedzie. James jak zwykle ostatnio przeglądał zapisy meczów Gryffindoru z kilku poprzednich lat, robiąc przy okazji masę notatek w swoim bordowym kajeciku, który dostał od przyjaciół na ostatnie urodziny. Zdaniem Jacqueline nieco się śpieszył z wchodzeniem w rolę kapitana, bo jeszcze nie dostał odznaki, ale na pewno jego zapał był wart docenienia. Jacqueline wprawdzie trzymała na skrzyżowanych kolanach, przesłany jej przez Johna jako prezent na rozpoczęcie wakacji egzemplarz „Hrabiego Monte Christo", ale nie przewróciła w nim kolejnej strony już od dłuższego czasu. Ta klasyczna opowieść o niesprawiedliwości, uwięzieniu i szukaniu zemsty, jakoś średnio na nią działała. Zdecydowanie powinna ją sobie podzielić i czytać partiami. Kiedy zauważyła, że James również na chwilę odłożył ołówek i wystawił twarz do słońca, zdejmując okulary, postanowiła zacząć temat, który już od jakiegoś czasu chodził jej po głowie.
– James? Mogę cię zapytać o coś? – zaczęła.
– Pewnie, co tam? – odparł, odkładając na bok stertę pergaminów, wsuwając ręce pod głowę i wyciągając się na całą długość koca.
– Zastanawiałam się... wyobrażałeś sobie kiedyś siebie po szkole? – zapytała Jacqueline.
– A dlaczego pytasz? – zdziwił się James, patrząc na nią spod pół przymkniętych powiek.
– No wiesz... jesteśmy już za połową szkoły, nie zostało nam dużo czasu, żeby się zastanawiać nad takimi rzeczami.
– Hmmm... może to trochę głupie, ale chciałbym mieć dużą rodzinę – wyznał James, jakby lekko się tego wstydził. – Wiesz, moi rodzice też chcieli, żebym miał rodzeństwo, ale im się nie udało. W Hogwarcie mam was, ale zawsze sobie myślałem, że fajnie by było, mieć kogoś do towarzystwa w domu. – Jacqueline z pewnym zaskoczeniem zorientowała się, że myśli Jamesa popłynęły w kierunku, zupełnie przez nią nieoczekiwanym. Liczyła, że pozna jego ewentualne plany zawodowe, a tymczasem wyglądało na to, że James chciał zostać swoim tatą – głową domu i opiekunem własnej, możliwie licznej rodziny.
Proszę, proszę. Kto by się spodziewał.
– Hmm, właściwie to chodziło mi bardziej o to, czy wiesz, gdzie byś chciał pracować – doprecyzowała swoje poprzednie pytanie.
James roześmiał się, jakby właśnie zrozumiał, że jego poprzednia odpowiedź mogła wydać się Jacqueline nieco osobliwa.
– Właściwie to nie. Mógłbym robić coś związanego z quidditchem. Polatać trochę w jakiejś drużynie, a potem zostać trenerem. Albo założyć jakąś szkółkę dla dzieciaków z okolicy.
Co on ma z tymi dziećmi?
– A ty, o tym myślałaś? Dlatego pytasz? – James uniósł się lekko na łokciach i spojrzał na nią jakby odkrycie, że Jacqueline mogła myślec o przyszłości, bardzo go zdziwiło.
– Właściwie to ostatnio zaczęłam trochę się nad tym zastanawiać – przyznała. – Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że wybór jest trochę ograniczony. W czarodziejskim świecie nie ma zbyt dużo zawodów, tak mi się przynajmniej wydaje.
– Zawsze możesz sobie stworzyć zawód, jak mój tata – podpowiedział James.
– No tak, wiem. Właściwie to przyszedł mi do głowy jeden pomysł i nie mogę przestać o tym myśleć.
– Serio? Co takiego? – zapalił się James, zrywając się do pionu, jakby mieli teraz, w tym momencie, pójść obejrzeć biuro Jacqueline w potencjalnej pracy.
– Przed końcem roku tak się złożyło, że gadałam trochę z Frankiem Longbottomem. Wiesz, że przyjęli go na kurs aurorski?
– Chciałabyś zostać autorem?! – zdziwił się James, zupełnie jakby Jacqueline powiedziała, że chciałaby zamieszkać na Jowiszu.
– Nie wiem, czy bym chciała. Myślę, o tym. Wtedy, jak rozmawiałam z Frankiem, chwilę wcześniej wpakowałam się w małą awanturę z Avery'm i resztą...
– Kiedy to było?! Czemu nic nie mówiłaś?! – przerwał jej oburzony James.
– To nie ważne, nic takiego. Chodzi mi o to, że... wiesz, jak to wszystko zaczyna wyglądać. Jak myślę, co chciałabym robić, to chyba... chciałabym robić coś, żeby to się skończyło – wyjaśniła. – Nie wiem, czy się nadaje do tego, ale pojedynki idą mi całkiem dobrze, więc pomyślałam, że to może być nienajgorszy pomysł.
– Uważam, że to fantastyczny pomysł. Jesteś świetna w pojedynkach, zaklęciach i obronie. Poradzisz sobie bez mrugnięcia okiem – zapewnił ją James, na co Jacqueline posłała mu lekki uśmiech.
– Jest tylko jeden zasadniczy problem, i to całkiem spory – westchnęła Jacqueline, po chwili milczenia.
– Jaki problem?
– Autorzy to taka czarodziejska krzyżówka policji i wojska. A ja NIENAWIDZĘ policjantów i żołnierzy. No i na myśl, że miałabym pracować dla rządu, robi mi się niedobrze.
Była to zdecydowanie największa przeszkoda, jaką widziała na tej ścieżce kariery. Gdyby tylko ściganie czarnoksiężników odbywało się z ramienia jakiejś niepowiązanej z rządem organizacji, nie zastanawiałaby się ani chwili. Właściwie to im dłużej o tym myślała, tym bardziej wydało jej się to słuszne. W końcu mogłaby spożytkować swój talent do pojedynków w jakiś sensowny sposób. Zwrócić trawiący ją gniew, przeciwko tym, który zagrażali ludziom, których kochała. Czy nie była tego winna Colmowi i jego rodzinie? W końcu oni byli mugolami, to im najbardziej zagrażała ta wojna, a przecież sami nie byli w stanie się obronić.
– Jackie, wybacz, ale trochę ci się to niepotrzebnie miesza. Dla czarodziejów cała Irlandia jest osobnym państwem i nikt, włącznie z Ministerstwem tego nie podważa.
– Wiem, że tak mówią...
– Mówią tak, bo tak jest. Wiem, że nie lubisz mugolskiego rządu, ale naprawdę Ministerstwo Magii nie jest częścią Rządu Jej Królewskiej Mości – dodał z przekąsem.
– Hmm, okey. Tak czy inaczej, to na razie tylko taki pomysł – powiedziała z lekkością, której sama do końca nie czuła.
Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że James ma do tego wszystkiego trochę zbyt naiwne podejście. Jakby mugolskie uprzedzenia i problemy ich nie dotyczyły, a przecież zdarzenia na Kings Cross sprzed niemal dwóch lat i reakcja czarodziejów dobitnie pokazały, że jest dokładnie odwrotnie. Czarodzieje pozwalali manipulować sobą dokładnie tak samo, jak mugole, zaślepieni irracjonalnym strachem. Zupełnie, jakby nie zdawali sobie sprawy, że sprzedając wolność za złudne poczucie bezpieczeństwa, traci się jedno i drugie.
Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie odzywało. Jacqueline nie mogła przestać się zastanawiać nad tym, jak różne były ich wyobrażenia o przyszłości. James miał cudownych rodziców, a jego ojciec bez wątpienia był dla niego wzorem do naśladowania. Nic dziwnego, że myśląc o przyszłości, wyobrażał sobie, że jest taki sam jak on. Na pierwszym miejscu w wizji Jamesa, była duża, szczęśliwa rodzina, a wszelkie zajęcia zarobkowe, mogły stanowić jedynie dopełnienie tego wyobrażenia.
Z nią było dokładnie odwrotnie. Po pierwsze, nie miała wyjścia, bo zarabianie pieniędzy było dla niej koniecznością, a nie opcją, jak dla Jamesa. Z kolei rodzina, w której się urodziła, spektakularnie się rozpadła i zaprzeczanie temu nie miało żadnego sensu. Łudzenie się, że kiedykolwiek sama byłaby w stanie, zbudować lepszą, było mrzonką, na którą szkoda było marnować czas.
– Mogę teraz ja ciebie o coś zapytać? – zaczął James, po kilkunastu minutach, na które każde z nich zatopiło się we własnych myślach. – Co myślisz o Lily?
– Lily? W sensie Evans? – zdziwiła się Jacqueline. – A co ja mam o niej myśleć?
Dopiero po kilku sekundach dotarło do niej prawdziwe znaczenie pytania Jamesa i uśmiechnęła się pod nosem.
– Chyba ważniejsze pytanie, to, co ty o niej myślisz – zauważyła, no co James uśmiechnął się, jakby nieco wbrew sobie. – Proszę, proszę, nasz mały Jimmy się zakochał.
– Jesteś starsza ode mnie trzy miesiące – zauważył James, choć nie przestał się uśmiechać.
– Ale za to intelektualnie, co najmniej dziesięć lat. Czyli Lily ci się podoba?
– No... właściwie to tak. Pod koniec roku chyba sobie to uświadomiłem. Myślisz, że mam u niej szansę? – zapytał, przysuwając się do niej nieco bliżej, jakby ktoś miał ich posłuchać, choć państwo Potter wyszli na południową herbatę do znajomych, a Złudka była zajęta w kuchni.
Szczera odpowiedź brzmiałaby: „Nie i bardzo dobrze", ale przecież czegoś takiego nie mogłaby mu powiedzieć. Właściwie to Jacqueline ciężko było zrozumieć, cóż takiego James nagle zobaczył w Lily Evans. Owszem była całkiem ładna i miała dobre stopnie, ale bez przesady. Zdaniem Jacqueline, Evans miała ciężki syndrom kija w dupie, który uaktywniał się, zwłaszcza kiedy w pobliżu przebywali James i Syriusz. Było to o tyle głupie, że sama nadal przyjaźniła się ze Smarkerusem, z którego miłość do czarnej magii i chęć jej używania, aż kipiała uszami. O ile Jacqueline dawnej sądziła, że Lily po prostu tego nie zauważa, o tyle teraz, coraz częściej myślała, że niemożliwe jest, by ktoś był aż tak zaślepiony, a Evans jest po prostu hipokrytką. Cóż, wyglądało na to, że powinna zacząć się pilnować, by żadną z tych uwag, nieopatrznie nie podzielić się z Jamesem. Najwidoczniej Evans miała jednak w sobie coś, co James dostrzegał, a co jej umykało.
– Nie mam pojęcia, przecież się z nią nie przyjaźnię – odpowiedziała wymijająco.
– Ale przecież śpicie w jednym dormitorium.
– To nie znaczy, że się sobie zwierzamy po nocach. – Jacqueline parskała śmiechem. – Ale tak serio James to... ona jest chyba trochę bardziej... poważna, niż ty – dokończyła koślawo.
– Świetnie, w końcu przeciwieństwa się przyciągają. – James z entuzjazmem, aż klasnął w dłonie, najwyraźniej zachęcony wizją „przyciągniętej" do niego Evans.
Najgłupsze zdanie na świecie.
– Skoro tak twierdzisz – przytaknęła, a James najwyraźniej nie wyczuł drobnej nutki sarkazmu w jej głosie.
Przypomniała jej się sytuacja z trzeciej klasy, kiedy James ni z tego, ni z owego postanowił ją pocałować, stwierdzając, że przecież się lubią. Cóż, tym razem poszedł w całkiem odwrotnym kierunku, interesując się dziewczyną, która dla odmiany kompletnie go nie lubiła. Bardzo logicznie i sensownie. Cały James.
☘️
Końcem lipca pani Potter zabrała Jacqueline na ulice Pokątną, w celu uzupełnienia jesiennej garderoby przed zbliżającym się semestrem. Jacqueline na początku podchodziła do tego nieco opornie, ale nie bardzo miała inne wyjście. Wszystkie stare spodnie były tak krótkie, że wyglądała, jakby miała wodę w piwnicy, o ile w ogóle była w stanie przeciągnąć je przez uda. Rękawy w większości swetrów kończyły się znacznie powyżej nadgarstka, a o stanie niemiłosiernie rozciągniętych biustonoszy lepiej było nawet nie myśleć.
Choć Euphemia ostrzegała, że jest uzależniona od zakupów, dopiero kiedy razem wybrały się do sklepu, Jacqueline zadała sobie sprawę, jak bardzo nie doceniła rozmiaru jej miłości. Mama Jamesa wyraźnie była jedną z ulubionych klientek ekspedientek z trzypiętrowego domu towarowego na Pokątnej, bo wszystkie rzuciły się w ich stronę jak stadko rozćwierkanych ptaków, gdy tylko przystąpiły próg. Jacqueline nigdy nie była wewnątrz budynku, który kojarzył jej się z ekskluzywną starszą panią, ale o dziwo w środku było całkiem przyjemnie. Ekspedientki na początek poczęstowały je całkiem dobrą kawą, a następnie przystąpiły do zbierania od pani Potter informacji, czego potrzebuje Jacqueline. Euphemia wymieniła taką litanię rzeczy, że zdaniem Jacqueline mogłaby równie dobrze powiedzieć „wszystkiego", ale ekspedientki wyglądały na szczerze zachwycone. Pewnie miały bardzo kiepską podstawę i bardzo wysoką prowizję od sprzedaży.
Właściwie to Jacqueline pierwszy raz w życiu miała okazję zastanowić się, co tak właściwie jej się podobało. Wcześniej zawsze donaszała ubrania po Orli, a później po mamie, a teraz nagle ktoś oferował jej całą gamę ubrań do przymierzenia i to jeszcze w odpowiednim rozmiarze. Pracujące w sklepie kobiety zarzuciły ją stertą ciuchów, twierdząc, że może nosić co tylko jej się podoba, bo jest „książkową klepsydrą", co najwyraźniej było komplementem. Jacqueline po przymierzeniu kilku rzeczy doszła do wniosku, że chyba mentalnie tkwiła w poprzedniej dekadzie, bo najlepiej czuła się w prostych czarnych cygaretkach i czarnej bluzce z dekoltem w szpic. O ile powłóczyste rękawy kolorowych, obcisłych bluzek, tak chętnie noszonych przez jej rówieśniczki wyglądały nawet zabawnie, to rozszerzane nogawki w jeansowych spodniach były jednym wielkim nieporozumieniem. Kompletnie nie mogła zrozumieć, dlaczego nagle świat mody uparł się, że nagle każdy powinien wyglądać jak bezdomny, albo wracający z portu robotnik. Zupełnie, jakby nie można było słuchać Rock and Rolla, nie tworząc w okolicy tumanów kurzu, wzbudzanych przez fruwające dookoła losowe fragmenty odzieży.
Oprócz cygaretek i kilku zapinanych na drobne guziczki bluzek wybrała jeszcze kilka krótkich wełnianych spódnic, idealnych do połączenia z kryjącymi rajstopami i parę swetrów na szkockie, zimowe wieczory. Pani Potter namawiała ją wprawdzie na coś bardziej młodzieżowego, ale nic z tego nie wyszło. W powłóczystych, kolorowych spódnicach czuła się jak niedorozwinięta wróżbitka, a nie wyzwolona hippiska. Zdecydowanie, jeśli chodziło o modę, lata sześćdziesiąte miały dla niej dużo więcej uroku, niż obecna dekada. Pozostawało jedynie liczyć, że w kolejnym dziesięcioleciu ludzie pójdą po rozum do głowy i przestaną ubierać się jak kompletni wariaci.
Po powrocie z zakupów Jacqueline rzuciła na podłogę torby z zakupami, a sama położyła się na łóżku, zsuwając sandałki. Nigdy nie sądziła, że zakupy są tak wyczerpujące, choć jednocześnie przyjemne. Musiała przyznać, że świetnie się bawiła. Ekspedientki, oczywiście w dużej mierze motywowane chęcią wciśnięcia jej jak największej ilości rzeczy, nieustannie prawiły jej komplementy, co przyjemnie połechtało próżność Jacqueline, nawet jeśli miała wątpliwości co szczerości pracujących w sklepie kobiet. Ile to wszystko kosztowało, wolała nawet nie myśleć. Pani Potter kazała po prostu dopisać wszystko do swojego rachunku, chyba nawet bez sprawdzenia finalnej kwoty. Podobna nonszalancja w stosunku do pieniędzy nieustannie wprawiała Jacqueline w niekłamaną konsternację. Podejrzewała, że sama nigdy nie byłaby w stanie pozbyć się nawyku oglądania każdego funta sześć razy i chomikowania nawet najmniejszych kwot.
Po krótkim odpoczynku Jacqueline postanowiła zabrać się do pracy i jeszcze przed kolacją poukładać nowe rzeczy w szafie. Było to na tyle przyjemne zajęcie, że zaczęła nawet cicho nucić pod nosem jakąś melodię zasłyszaną w Pokoju Wspólnym jeszcze w trakcie roku szkolnego. Właściwie mogłaby te wszystkie rzeczy po prostu władować do kufra, gdzie spokojnie przeleżałyby do września, ale zwijanie czarnych pończoch w zgrabne motki i układanie ich w szerokiej szufladzie było całkiem przyjemne. Co więcej, w przypływie nagłej weny na porządki, wyrzuciła z kufra wszystkie niedobrane w pary skarpetki i inne rzeczy, które miały zaskakującą skłonność do gubienia się i odnajdywania w najbardziej nieoczekiwanych momentach, jak wsuwki do włosów czy niedające się do końca opróżnić opakowanie prawie wyschniętego tuszu do rzęs.
Kiedy jej dłoń zahaczyła o chłodny kawałek metalu na samym dnie kufra, momentalnie przeszył ją zimny dreszcz. Wyciągnęła z rogu kufra małe zawiniątko, wciśnięte tam kilka miesięcy temu. Niedokończona, granatowa, włóczkowa kamizelka z nadal wbitymi drutami, które już nigdy nie miały zrobić kolejnego oczka. Jacqueline poczuła się, jakby ktoś ją z całej siły uderzył pięścią w żołądek... albo w samo serce. Skuliła się na podłodze, nadal klęcząc przy wybebeszonym kufrze i przycisnęła do siebie włóczkowe zawiniątko. Powiedziała wtedy Syriuszowi, że odda niedokończoną kamizelkę Orli, ale sama myśl, że mogłaby się z nią rozstać była absurdalna. To była przecież ostatnia rzecz, którą mama dla niej robiła. Gwiazdkowy prezent, którego nie zdołała jej nigdy wręczyć. Skromny i prosty, ale przecież każde włóczkowe oczko było wypełnione czasem i miłością, taką jaką mogła i potrafiła jej dać.
Ktoś zapukał do drzwi, ale Jacqueline nie była w stanie odpowiedzieć. Nie chciała nikogo widzieć, ani z nikim rozmawiać. Złudka nie czekała jednak na zaproszenie i uchyliła lekko drzwi do pokoju skrzecząc:
– Kolacja gotowa, panienko!
– Powiedź, że śpię – wychrypiała Jacqueline przez ściśnięte gardło.
Nie była w stanie teraz zejść na dół. Najchętniej zebrałaby wszystkie kupione przez panią Potter ubrania na jedną kupkę, a potem wywaliła je przez balkon. Nie chciała ich. Nie chciała tego wszystkiego. Nie chciała być w tym domu. Chciała wyjść z niego, pobiec na zachód w stronę morza, a potem przepłynąć je, choćby wpław i wrócić do domu. Tak bardzo chciała do domu. Jak mogła, choć na chwilę o tym zapomnieć? Cieszyć się z głupich zakupów jak ostatnia idiotka. Przecież to było tak, jakby cieszyła się, że może spędzać czas z mamą Jamesa, zamiast harować w pubie ze swoją. Poczucie winy ścisnęło jej wnętrzności z taką siłą, że Jacqueline miała wrażenie, że za chwilę zwymiotuje.
– Jacqueline? Kochanie, już dobrze.
Nawet nie usłyszała, kiedy pani Potter weszła do pokoju. Poczuła tylko ciepłe ramię na swoich plecach i ciężkawy zapach jaśminu i wanilii, kiedy Euphemia uklęknęła koło niej.
– Skąd pani wiedziała...? – wychrypiała Jacqueline, nadal ściskając na podołku włóczkowe zawiniątko.
– Do skrzatów trzeba mówić bardzo precyzyjnie. Złudka stwierdziła: „panienka powiedziała, żeby powiedzieć, że śpi" – wyjaśniła Euphemia, lekko gładząc ją po plecach.
– Przepraszam, nie powinnam jej prosić, żeby kłamała – powiedziała cicho Jacqueline, jednocześnie przeklinając skrzatkę w myślach. Była pewna, że Złudka zrobiła to celowo, żeby Jacqueline wyszła na kłamczuchę.
– To nieważne. Co się stało? Co to jest? – Euphemia delikatnie chwyciła ją za nadgarstki, a Jacqueline niechętnie pokazała jej włóczkowe zawiniątko.
– Oh, Jacqueline. – Euphemia przytuliła ją mocniej do siebie, jakby bez słowa rozumiejąc wszystko, co tak nagle zwaliło Jacqueline z nóg. – Kochanie, popatrz na mnie – powiedziała, chwilę później, delikatnie ją od siebie odsuwając. – Ja nie mam zamiaru zastąpić twojej mamy. Nigdy bym w ten sposób nie pomyślała, ale nie możesz czuć się winna, że spędziłyśmy razem miło czas.
– Tak, ja wiem...
– Wiem, że za nią tęsknisz... – Euphemia lekko pogładziła ją po włosach – ...ale nie możesz się tak zadręczać.
– Wiem... ja tylko... – przerwała, nie do końca pewna co tak właściwie chciała powiedzieć.
Pani Potter ścisnęła ją lekko za dłoń nadal zaciśniętej, na niedokończonej kamizelce.
– Jednego jestem pewna, że twoja mama chciałaby, żebyś cieszyła się życiem. Wiem o tym, bo sama jestem mamą – powiedziała z pewnością w głosie.
Jacqueline nic już na to nie odpowiedziała, tylko skinęła lekko głową. Przecież sama dobrze o tym wiedziała. Po prostu czasami ból, tęsknota i poczucie winy upominały się o swoje.
– A to co? To herb Blacków? – Euphemia podniosła jedwabną chusteczkę, która leżała wciśnięta między fałdy kamizelki.
– Syriusz mi ją dał, jak byliśmy w Irlandii. Powiedział, że mogę ją zatrzymać – dodała, jakby pani Potter miała ją zrugać, za zatrzymanie sobie tego drobiazgu.
– Bardzo uprzejmie z jego strony – zauważyła Euphemia, oddając jej chusteczkę.
– Tak, Syriusz mi bardzo pomógł wtedy – powiedziała cicho Jacqueline, mnąc w dłoni delikatny materiał, który przywołał w niej wspomnienia, gry na fortepianie.
– My wszyscy chcemy ci pomóc, Jacqueline, myślę, że o tym wiesz. Ale ty też pomagasz nam. Ja i tata Jamesa zawsze chcieliśmy mieć dużą rodzinę, nawet nie masz pojęcia, ile dla nas znaczy, że możemy gościć w naszym domu wspaniałą osobę, która znalazła się w potrzebie.
– Ja... bardzo pani dziękuję – wychrypiała Jacqueline przez ściśnięte gardło.
– Już dobrze. – Euphemia jeszcze raz przytuliła ja mocno do siebie. – Chciałabyś zejść ze mną na kolację? – zapytała, odgarniając jej włosy z twarzy.
– Chyba wolałabym nie – wyznała Jacqueline zgodnie z prawdą.
– W porządku. I Jacqueline naprawdę, jeśli czegoś potrzebujesz, albo źle się czujesz, możesz powiedzieć, nie musisz kłamać.
– Przepraszam – powtórzyła zawstydzona.
– Nie ma za co przepraszać, po prostu pamiętaj, że możesz na nas wszystkich liczyć.
Euphemia wyszła i zamknęła za sobą drzwi, a Jacqueline wróciła do porządkowania rzeczy. Z któregoś kompletu bielizny dopasowanego przez ekspedientki, zostało jej całkiem ładne tekturowe pudełko wyścielone delikatną bibułką. Ostrożnie włożyła do niego włóczkową kamizelkę i jedwabną i chusteczkę i odłożyła wolną półkę w szafie.
Jeszcze tego samego wieczora Jacqueline zrobiła coś, czego nie robiła od bardzo dawna, od długich miesięcy, wypełnionych żałobą. Czuła się nieco niepewnie, zupełnie, jakby miała zapomnieć, jak to się robi, ale okazało się, że struny w gitarze nadal jej słuchały. Rozsiadła się w wiklinowym fotelu na balkonie, ciesząc się chłodnym powietrzem, które nieco ją orzeźwiło. Na początku pociągała jedynie lekko za struny, chcąc się upewnić, że naprawdę nadal potrafiła coś zagrać. Powoli pojedyncze dźwięki zaczęły układać się w zgrabną melodię spływającą z przestronnego balkonu na na skąpany w blasku księżyca ogród pełen wymyślnych roślin tak uwielbianych przez panią Potter. Po kilku minutach brzdękania usłyszała, jak ktoś zapukał do drzwi jej pokoju.
– Proszę – krzyknęła, a do środka wszedł James, trzymający coś za plecami.
– Mogę? Usłyszałem przez okno, że grasz na gitarze – powiedział, wchodząc na balkon.
– Najwyższa pora. – Głos Syriusza nieco zmodyfikowany przez dwukierunkowe lusterko dobiegł zza pleców Jamesa. Najwyraźniej James rozmawiał z nim, kiedy usłyszał brzdękanie Jacqueline piętro wyżej.
James przyciągnął sobie drugi fotel, a lusterko postawił na wiklinowym stoliku, żeby Syriusz mógł widzieć ich oboje. Jacqueline z ulgą zauważyła, że blizna, która ostatnio pojawiła się na jego twarzy, już niemal zniknęła. Oczywiście Syriusz twierdził, że sam się niechcący oparzył różdżką, ale było to tak oczywiste kłamstwo, że chyba nawet nie sądził, że ktokolwiek w nie uwierzy. Jacqueline ponownie zalała fala złości na myśl, że ktoś mógł go tak traktować.
– Zgadzam się – przyznała Jacqueline, pociągając lekko za struny.
– Tak dawno nie graliśmy, że już chyba wszystko pozapominałem – westchnął Syriusz z wyrzutem w stronę lusterka. Chyba siedział przy swoim biurku, bo w tle było widać olbrzymie łóżko z baldachimem i kawałek ciemnej komody.
– A to sam nie potrafisz?
– Samemu to żadna frajda – prychnął.
– Jak tam w domu? – wtrącił James niby lekko, choć Jacqueline bez problemu wyłapała w jego głosie rzadko usłyszane nuty niepokoju.
– W domu jak to w domu. – Syriusz wzruszył tylko ramionami. – Wszyscy świrują z powodu tego ślubu jutro – dodał, zerkając gdzieś w bok, jak domyśliła się Jacqueline w stronę drzwi. Gdyby jego rodzice znaleźli lusterko, straciliby jedyną formę komunikacji z Syriuszem, dzięki której wiedzieli, że jest w miarę cały i zdrowy.
– W czym czarodzieje chodzą na śluby? Masz jakąś różową szatę jak Dumbledore na rozpoczęcie roku? – zagadnęła Jacqueline.
– Chciałem liliowo-różową, ale moje zdanie zostało zignorowane. – Syriusz zrobił do niej minę, po czym wstał i podszedł do stojącej w rogu roku szafy z hebanowego drewna.
Na drzwiach wisiała czarna, raczej prosta szata. Gdyby nie sztywny, lekko połyskujący materiał, z którego została wykonana i srebrny haft na mankietach i przy kołnierzu, nie różniłaby się jakoś mocno od zwykłego szkolnego stroju. Jacqueline przemknęło przez głowę, że Syriusz będzie w niej wyglądał naprawdę elegancko. Jakby nie patrzeć, w czerni było mu najbardziej do twarzy.
– Nie martw się, i tak będziesz wyglądał, jak pajac – zapewniła go Jacqueline.
Syriusz zaśmiał się tylko pod nosem, przechodząc przez pokój. Przez chwilę Jacqueline i James widzieli tylko fragmenty ścian hojnie udekorowanych flagami i rozetkami Gryffindoru oraz zdjęciami kobiet w strojach kąpielowych i motocykli z mugolksich magazynów. Ponownie zobaczyli twarz Syriusza, kiedy usadowił się po turecku na szerokim łóżku, kładąc przed sobą dwukierunkowe lusterko.
– Nie wiedziałam, że aż tak lubisz blondynki – zauważyła Jacqueline.
– Że co?! – Syriusz powiedział to znacznie głośniej, niż powinien, robiąc przy tym minę, jakby powiedziała coś absolutnie niedorzecznego. Przez chwilę Jacqueline wydawało się wręcz, że widziała lekką panikę w jego szarych oczach, ale chyba tylko jej się wydawało.
– Jak to, co? Mówię o tym twoim letnim projekciku – westchnęła Jacqueline, wskazując wzrokiem ścianę za Syriuszem.
– Aaaaa to. Brałem co było pod ręką – przyznał Syriusz, a James parsknął śmiechem.
– Wiesz, że w żadnej z tych pozycji raczej by się nie dało naprawdę jeździć na motocyklu? – wtrąciła, patrząc na zdjęcia. Wyglądało to, jak konkurs, kto zajmie na motocyklu najbardziej nieergonomiczną pozycję.
– Może dlatego, że nie wziąłem ich z podręcznika na prawo jazdy – odparł Syriusz, posyłając jej bezczelny uśmiech.
Jacqueline przewróciła tylko oczami, ale postanowiła darować sobie dalsze komentarze. Wróciła do cichego brzdękania na gitarze, podczas gdy James i Syriusz naradzali się, jak najlepiej powitać nadchodzący rok szkolny. Jak na razie wahali się między wypuszczeniem na uczcie powitalnej stadka chochlików kornwalijskich a zmianą węża z herbu Slytherinu na różowego pufka pigmejskiego.
Przed północą Syriusz usłyszał Stworka kręcącego się pod drzwiami i niechętnie wygasił dwukierunkowe lusterko. Jacqueline nie mogła przestać się zastanawiać, czy na jutrzejszym ślubie, podobnie jak na zaręczynach Narcyzy i Malfoya pojawi się sam Voldemort. Miała nadzieję, że nawet jeśli to Syriusz nie będzie musiał z nim rozmawiać. Jeszcze tego brakowało, żeby zaczął pyskować najpotężniejszemu czarnoksiężnikowi w Europie.
– Jackie, w sumie to przyszedłem tu ci coś pokazać – powiedział James, wyciągając z tylnej kieszeni jeansów jakiś złożony kilka razy kawałek pergaminu.
– Co to takiego?
– Uroczyście przysięgam, że knuję coś niedobrego – powiedział James, stukając końcem różdżki w pergamin, ignorując chichot Jacqueline.
Na pergaminie zaczęły pojawiać się linie przecinające się pod najróżniejszymi kątami, tworząc morze prostokątów i kwadratów ułożonych w najróżniejszych konfiguracjach. Wyglądało to zupełnie jak jakiś plan albo mapa.
– Mapa Huncwotów? – odczytała napis na górze strony. – Co za Huncwoci?
– To my. – James wyszczerzył się w uśmiechu. – Ja, Syriusz, Pete i Remus, robiliśmy ją właściwie od pierwszej klasy. Mamy już cały zamek, a jak tylko wszystko pójdzie dobrze z sama-wiesz-czym... – James ostatnią część zdania wypowiedział szeptem, jakby samo wypowiedzenie na głos słowa „animagia" miało wydać ich tajemnice – ... to dorysujemy całe błonia i Las.
Jacqueline zaczęła przewracać zagięte kawałki pergaminu. Wyglądało, no to, że chłopcy naprawdę nanieśli na niego każdy fragment zamku, łącznie ze wszystkimi tajnymi przejściami, które odkryli w trakcie śledzenia Filcha w pelerynie-niewidce.
– Nieźle – przyznała – A co to za kropki?
Cała mapa pokryta była czymś, co wyglądało na rozmazane kropelki atramentu, tak blade, że można było pomyśleć, że stanowią jakiś dziwny znak wodny na pergaminie.
– Próbowaliśmy rzucić na nią Homonculousa, tak żeby pokazywała wszystkich ludzi w zamku – wyjaśnił James, jakby lekko zirytowany. – Nawet na chwilę zadziałało, ale potem wszystkie kropki zatrzymały się w miejscu i zaczęły znikać. Remus mówił, że to się nie uda, ale...
– Gdybyś z nami chodził na starożytne runy, to byś wiedział dlaczego – westchnęła Jacqueline.
Pomysł, żeby zrobić mapę pokazującą wszystkich mieszkańców Hogwartu, był tak szalony, że naprawdę tylko James i Syriusz mogli na niego wpaść. Problem polegał na tym, że nawet najbardziej szalona fantazja nie jest w stanie złamać niektórych praw magii.
– Hogwart chroni tych, którzy w nim mieszkają. Fizycznie, umysłowo, mentalnie i jakkolwiek chcesz to nazwać. Zamek nie pozwoli śledzić swoich mieszkańców. I całe szczęście, jak znam życie, planowałeś już śledzić Evans? – zaśmiała się Jacqueline.
– Wcale nie! – zaprotestował James. – Chodziło nam o to, żeby nikt nas nie śledził jak będziemy wychodzić z Remusem, poza tym... wiesz, gdyby się kiedyś zgubił czy coś...
– Zgubił? Jak to zgubił? Masz na myśli, jako wilkołak? James, czy wy planujecie wychodzić z nim z Wrzeszczącej Chaty?
Rozbieganie spojrzenie Jamesa powiedziało jej, że trafiła w punkt, a on sam się właśnie wsypał.
– James! Przecież to niebezpieczne. Hogsmeade jest rzut beretem od Wrzeszczącej Chaty.
– Przecież nie planowaliśmy z nim iść do Trzech Mioteł – oburzył się James. – Byliśmy kiedyś w tej Chacie, wiesz, jak tam jest dobijająco?
– James...
– Gadaliśmy, żeby wyjść z nim do Lasu, przecież tam nikt nie chodzi, zwłaszcza po nocach – zaczął się tłumaczyć James.
– Oprócz Hagrida – wtrąciła Jacqueline. – Zresztą nawet jeszcze nie wiecie, jak to wszystko będzie wyglądało.
– Dlatego to na razie tylko taki pomysł. Nie martw się, nie jesteśmy kretynami – zapewnił ją James.
Jacqueline siłą powstrzymała uwagę o wszelkich znakach na niebie i ziemi, które wskazywały na coś zupełnie przeciwnego, ale postanowiła sobie darować.
– To masz jakiś pomysł? – zapytał James. – Jak przełamać zaklęcie ochronne i rzucić Homonculousa? – dodał, najwyraźniej pod wpływem jej nierozumiejącego spojrzenia.
– Rozumiem, że gdybyś nie oczekiwał ode mnie pomocy, to o mapie też bym się nie dowiedziała? – zauważyła chłodno Jacqueline.
– Nic podobnego. Planowaliśmy ci ją pokazać, jak tylko skończymy – powiedział stanowczo James. Jacqueline bardzo chciała mu wierzyć, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że pokazał jej mapę tylko po to, by pomogła im zaklęciem, które wymagało użycia starożytnych run.
– W każdym razie, nie mam żadnego pomysłu. A raczej żadnego, który byłby możliwy do wykonania – przyznała niechętnie.
– A niemożliwe to na przykład?
– No wiesz... każde zaklęcie da się złamać albo obejść. Tyle że tu mówimy o zaklęciach rzuconych tysiąc lat temu, przez jednych z najpotężniejszych czarodziejów w historii. Musiałbyś mieć z pięćdziesięciu takich czarodziejów jak McKinnon, którzy biegle znają gaelicki i starożytna magię, żeby po prostu przełamać takie zaklęcie na chama. Albo jakiś potężny artefakt, z którego można by zaczerpnąć.
– Artefakt? Na przykład co?
– Nie mam pojęcia. Różdżkę Gryffindora? – zastanowiła się, wzruszając ramionami.
– Z tym może być cieżko – przyznał James, mierzwiąc sobie włosy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top