30.Jeszcze dziwniejsze święta




Jacqueline stała na zasypanym śniegiem balkonie głaszcząc czarne, lśniące pióra smukłej jarzębiaki. Jacqueline od pierwszej chwili sowa, którą rodzice Jamesa podarowali jej na urodziny, bardziej kojarzyła się z krukiem. Nawet nie musiała się zastanawiać nad imieniem dla niej, od razu było oczywiste, że pasuje tylko jedno.

Morrigan – bogini magii, podziemnych światów, wojny, krążąca w postaci kruka nad polami bitew. Pasowało do niej to imię. Sowa przez większość czasu patrzyła na nią żółtymi ślepiami z wyniosłością, jakby to ona robiła łaskę Jacqueline, pozwalając się karmić i głaskać. Właściwe trochę tak było, zajmowanie się zwierzęciem stanowiło doskonałe usprawiedliwienie dla unikania towarzystwa, z czego Jacqueline  skwapliwie korzystała podczas ostatnich kilku dni. Była wdzięczna, że pani Potter, która musiała zdawać sobie sprawę, że Jacqueline ucieka do swojego pokoju, korzystając z byle pretekstu, pozwalała jej na to bez zbędnych komentarzy. Nie potrafiła nic poradzić na to, że czuła się jak intruz, choć James i jego rodzice robili wszystko by pokazać jej, że jest wręcz odwrotnie. Że nie jest w ich domu nawet mile widzianym gościem, ale domownikiem. James jeszcze w weekend po pogrzebie przyczepił do drzwi małą karteczkę z napisem „pokój Jacqueline", jakby chciał podkreślić, że pokój do tej pory nazywany gościnnym, ma już stałego mieszkańca. 

James naprawdę imponował jej w tej całej sytuacji. W końcu dzielił się z nią nie tylko miejscem w swoim domu, ale też uwagą i miłością własnych rodziców. Ze szczodrością kogoś, kto nigdy nie zaznał strachu, że zabraknie dla niego tej uwagi czy czasu; że zabraknie dla niego miłości. Takie obawy zdawały się nie nawiedzać Jamesa, zupełnie jakby był przekonany, że przecież starczy dla wszystkich.

Morrigan huknęła głucho, chwilę przed tym, zanim rozległo się ciche pukanie do drzwi, zupełnie jakby usłyszała lub wyczuła, że ktoś się zbliża.

– Proszę – odpowiedziała Jacqueline, wracając do pokoju z sową na ramieniu, gdzie odłożyła ją do klatki.

– Gość przyszedł do panienki – zaskrzeczała Złudka przez uchylone i drzwi i zniknęła, zanim Jacqueline zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.

Złudka wykazywała zdecydowanie najmniejszy entuzjazm wobec jej obecności w domu Potterów. Może chodziło o to, że skrzaty były silnie związane magią z konkretną rodziną, a Jacqueline mimo wszystko nie była jej częścią, ale nie była również gościem. Miała wrażenie, że skrzatka była nieco urażona poleceniem pani Potter, by traktowała wszelkie prośby Jacqueline na równi z pozostałymi członkami rodziny. Jacqueline oczywiście starała się unikać wszelkich interakcji ze skrzatką, której w głębi serca trochę się bała, ale to podejście również miało swoje słabe strony. Kiedy w nocy po przyjeździe na ferie nie mogąc spać, zawędrowała do kuchni po herbatę, Złudka wyglądała na szczerze obrażoną tym, że Jacqueline nie poprosiła jej o pomoc, skoro czegoś potrzebowała. Nie dojdzie człowiek do ładu z tymi skrzatami.

Jacqueline wrzuciła do klatki jeszcze trochę karmy, chcąc podlizać się sowie i zeszła na dół, na spotkanie z Kieranem, który już dawno zapowiedział się na odwiedziny w świętego Szczepana, czy jak mówili Anglicy Boxing Day. Kieran wypił herbatę, porozmawiał z Potterami o jakiś bzdetach, po czym zaproponował jej spacer po ogrodzie.

– Jak się czujesz? – zapytał. Oboje jakoś instynktownie i naturalnie ruszyli w stronę przylegającego do skraju ogrodu lasu. Zupełnie jakby Kieran, tak samo, jak ona czuł się zbyt odsłonięty na otwartej przestrzeni.

Jacqueline wzruszyła tylko ramionami.

– W porządku – mruknęła gdzieś przed siebie.

– A tak naprawdę? – zapytał Kieran, opierając się plecami o oszroniony pień jednego z dębów.

– Naprawdę w porządku – powiedziała, starając się nie patrzeć w jego brązowe oczy.

– To dlaczego unikasz przyjaciół?

– Nikogo nie... zresztą skąd niby to wiesz? – zreflektowała się. – Syriusz ci na mnie doniósł? 

Jacqueline poczuła jak złość rozlewa się ciepłem po jej policzkach i szyi.

– Nikt mi nic nie doniósł. Nie złość się, to ja do niego napisałem. Chciałem po prostu zapytać, jak sobie radzisz i z tego co usłyszałem, to wcale nie jest w porządku.

Kieran podszedł do niej tak blisko, że w końcu musiała spojrzeć mu w oczy. W oczy pełne troski i zrozumienia, którego się tak naprawdę obawiała. Kieran ją znał zbyt dobrze. Doskonale wiedział, że tym, co ją dręczy nie jest zwykły smutek, czy tęsknota tylko przytłaczające poczucie winy.

– Obiecałaś, że nie będziesz się obwiniać – powiedział, kładąc jej ręce na ramionach. Jacqueline wzdrygnęła się i wywinęła z jego uścisku. Odeszła kawałek dalej przykładając rozpalony policzek do pnia drzewa. Może i obiecała, ale co z tego. Przecież właśnie powinna się obwiniać.

– Jacqueline... – usłyszała za plecami, że Kieran zbliżył się do niej, ale nie zmuszał jej, by ponownie na niego popatrzyła. – Czy jest możliwe, że tak naprawdę dręczy cię to, że obwiniasz nie tylko siebie, ale też Deirdre?

Jacqueline usłyszenie tych słów na głos wydusiło niemal całe powietrze z płuc. Słów, które obawiała się wypowiedzieć nawet we własnej głowie. Ich okropnej, przerażającej prawdziwości, której nie mogła zaprzeczyć nawet sama przed sobą.

Prawda była taka, że obwiniała mamę. O to, że nie zgodziła się na rzucenie zaklęć przez Kierana; że pozwoliła tym ludziom z Belfastu spotykać się w pubie, że do tego wszystkiego dopuściła. Jak najgłupsze, najbardziej tępe dziecko była zwyczajnie zła, że mama pozwoliła się zabić. Nie mogła złapać tchu. Miała wrażenie, jakby szloch targnął jej ciałem, choć oczy miała całkowicie suche.

– Już dobrze, acushla, już dobrze.

Jacqueline ostatnio podrosła tyle, że była jedynie o pół głowy niższa od Kierana, a jednak, kiedy przytulił ją do siebie, czuła się drobna i bezradna jak dziecko. Łapała powietrze urywanymi haustami, jak w ataku paniki, choć przecież nic się nie wydarzyło. Nic poza tym, że usłyszała na głos jak okropną jest osobą. Kieran trzymał ją mocno, nie mówiąc ani słowa jakby jego uścisk mógł ją w jakiś sposób uspokoić. Jego wełniany płaszcz lekko drapał ją w twarz, a zapach torfu i dymu papierosowego wypełnił nozdrza. Typowy dla pubu, zapach whiskey i papierosów. Jakie to dziwne, że właśnie coś takiego działało na nią kojąco i pomagało się uspokoić. Normalne dziewczyny raczej pryskały chusteczki wodą różaną albo upychały woreczki z lawendą między ubraniami.

W końcu mocny uścisk Kierana uspokoił ją na tyle by była w stanie odetchnąć nieco głębiej i wolniej. Kieran wyciągnął z kieszeni różdżkę, oczyścił ze śniegu jeden z leżących na ziemi zwalonych pni i delikatnie ją na nim posadził.

– Już dobrze – powiedział cicho, kucając przed nią i chwytając jej dłonie w swoje. – Naprawdę w porządku, możesz to powiedzieć.

– Nie, nie mogę... – jęknęła, kręcąc głową.

– Powiedz to, jestem pewien, że ci ulży.

Jacqueline powoli podniosła wzrok. Nie mogła uwierzyć, by wypowiedzenie na głos tych słów miało jej w jakikolwiek sposób pomóc. Z drugiej strony, Kieran nigdy jej nie zawiódł. Komu miała wierzyć, jeśli nie jemu?

– Jestem na nią zła, że pozwoliła się zabić. – Choć nie sądziła, by kiedykolwiek była w stanie wydusić z siebie te słowa, okazało się to możliwe. Nawet głos jakoś bardzo jej się nie trząsł. Nawet nie brzmiała tak żałośnie, jak w swojej głowie.

– I masz do tego prawo. Rozumiesz to? Masz prawo być zła. Tak samo, jak Deirdre miała prawo podjąć własną decyzję. – Kieran ścisnął jej dłonie nieco mocniej, jakby chciał wtłoczyć w nią to przekonanie siłą.

– Nie chciałam tak myśleć, naprawdę – próbowała się wytłumaczyć, spuszczając głowę.

– Jacqueline... wiem, że jeszcze długo będziesz smutna, albo będziesz tęsknić, ale nie możesz się obwiniać. To nie była twoja wina ani Deirdre. Owszem, podjęła decyzję, za was obie, decyzję, z którą jest ci ciężko, ale musisz się z nią pogodzić.  – Kieran pogładził lekko jej spuszczoną głowę, po czym chwycił ją za brodę i lekko pociągnął do góry. – Choćby tylko dlatego, że nie masz innego wyjścia.

Te słowa mogły się pozornie wydać nieczułe, może wręcz okrutne, ale nie sposób było zaprzeczyć ich prawdziwości. Nie miała wyjścia. Tak samo, jak Scarlet. Nagle stało się dla niej jasne inne, nieco bardziej gorzkie znaczenie zdania „jutro też wzejdzie słońce", powtarzanego jak mantra przez całe „Przeminęło z wiatrem". To nie naiwna nadzieja na lepsze czasy miała popychać człowieka do przodu, ale nieuchronność jutra, które nadchodzi czy się tego chce, czy nie. Ci, którzy grzebią się we własnych żalach i wspomnieniach, rozsypują się i rozpadają jak cień Starego Południa. A przecież ona nie mogła się rozpaść. To byłoby jak prezent dla wszystkich, którzy tak bardzo pogardzali nią i takimi jak ona.

– Nie, nie mam – stwierdziła i nagle zrobiło jej się jakoś lżej. Nadal tęskniła, nadal była smutna i zagniewana, ale chociaż mogła swobodnie oddychać.

Kieran chyba zauważył zmianę w jej głosie albo spojrzeniu, bo podniósł się, usiadł koło niej i objął ją ramieniem.

– Dzielna dziewczynka – powiedział, otrzepując z jej włosów trochę śniegu, który osypał się na nie kiedy spacerowali przez las.

Choć Kieran właściwie powiedział niewiele więcej niż to, o czym rozmawiali wtedy w domu, to chyba dopiero teraz naprawdę to wszystko do niej dotarło. Jakby wtedy, przez te kilka dni jeszcze przed pogrzebem była w takim, szoku, że wszelkie słowa rozbijały się o nią, jak fala o morski brzegi. Jakby dopiero teraz była w stanie spojrzeć na siebie w lustrze i powiedzieć sobie samej w twarz „zawaliłam, ale nie mogę się obwiniać, bo przeszłości nie zmienię, a w przyszłości nigdy więcej na coś takiego nie pozwolę".

Nie znaczyło to wcale, że było dużo łatwiej. Dwa dni, które z mamą Jamesa i Colem spędziła w domu na segregowaniu rzeczy, wymęczyło ją bardziej niż najbardziej wyczerpująca sesja egzaminów. Szum morza tak ukochanego, tak bliskiego, a jednocześnie jakby już poza jej zasięgiem, rozbijał się echem po jej głowie i sercu, wypełniając je obezwładniającą świadomością, że ten dom już nie jest „ich". A przecież tak zawsze było, praktycznie, odkąd sięgała pamięcią. Babcię pamiętała jak przez mgłę, a ojca... prawda była taka, że nigdy nie był tak naprawdę z nimi, nawet zanim odszedł na dobre. Zawsze były we dwie i radziły sobie same. Tak jak mama i babcia po tym, jak umarł dziadek. Wyglądało to na ponury i prawdę mówiąc niezbyt kuszący wzorzec. Jakby kobiety w jej rodzinie stworzone były tylko do tego by je opuszać.

Jacqueline doskonale zdawała sobie sprawę, że zdaniem pani Potter było za wcześnie na porządki i przekazanie domu w cudze ręce. Nawet jeśli faktycznie tak było, nie miało to szczególnego znaczenia. Wprawdzie z wynajmu domu miały spłynąć do niej jakieś marne grosze, ale i tak nie mogła sobie pozwolić, by je zmarnować. Potterowie mogli być najmilsi na świecie, ale przecież to ukończeniu szkoły będzie musiała stanąć na własnych nogach, a to wymaga oszczędności. Rozciąganie żałoby na całe miesiące było luksusem dla bogaczy, na który ona nie mogła sobie pozwolić.

Jakąś ulgę w tym wszystkim przynosiła jej świadomość, że mama by to zrozumiała. Sama kazałaby jej wziąć się w garść i trzymać głowę na karku. To właśnie powtarzała sobie, siedząc na wilgotnej, miękkiej trawie na cmentarzu. Spędziła tam dobrą godzinę, ale głównie słuchała tylko szumu morza i przyglądała się, jak wysokie fale uderzają o kamienie, a potem strużkami spływają z powrotem do morza. Nie potrafiła z nią rozmawiać. Ani w głowie, ani tym bardziej na głos. W końcu nie potrafiły sensownie ze sobą rozmawiać nawet za jej życia.

Jacqueline starała się nie myśleć o tej ostatniej rozmowie... o ostatniej kłótni, ale jej myśli mimowolnie co jakiś czas wędrowały w tamtym kierunku. Próbowała w tych momentach wracać do tych lepszych, szczęśliwszych wspomnień, ale prawda była taka, że było ich zatrważająco mało. Jesienne wieczory, kiedy w pubie zostali sami przyjaciele i Jacqueline udająca, że uczy się w kącie, kiedy tak naprawdę słuchała muzyki. Zakończenie roku w czwartej klasie, kiedy Jacqueline zdała egzaminy najlepiej z całej szkoły, a Deirde, choć nie starała się tego po sobie nie pokazać, pękała z dumy. Wesele Maired i Patricka, z okazji którego mama kupiła jej w mieście sukienkę w kolorze niezapominajek. Na palcach mogłaby policzyć te szczęśliwsze chwile.

☘️

Niewątpliwie Wieża Astronomiczna była jednym z najbardziej klimatycznych miejsc w Hogwarcie. Choć Jacqueline chwili samotności zwykle szukała nad jeziorem, to urok tego najbardziej popularnego miejsca ją również chwytał nieco za serce. A może nie samo miejsce, ale widok, jaki zapewniało. Całe nieskończone, otwarte na oścież niebo. Jacqueline czasem po dłuższym wpatrywaniu się w nieboskłon, kręciło się w głowie od tego widoku. Miała wtedy wrażenie, że mogłaby wskoczyć w nieskończony granat nieba jak w otwarte morze i zanurkować między migoczącymi gwiazdami. Dać się pochłonąć konstelacjom i gwiazdozbiorom. Pozwolić się oświetlić tym nieuchwytnym blaskiem, przez który ludzie od wieków wznosili oczy ku niebu, w niemym zachwycie nad cudem, umieszczonym nad ich głowami.

Tego wieczora, a właściwie nocy nie skupiała się jednak na gwiazdach. Poprosiła Syriusza, o chwilę rozmowy sam na sam, a on zaproponował, żeby przeszli się na Wieżę Astronomiczną. Jacqueline odniosła wrażenie, że planowali z Jamesem coś tu wywinąć tego wieczora, stąd ten nieco osobliwy wybór.

Dopiero po dwóch tygodniach od powrotu do szkoły zebrała się w sobie na tyle, by z nim szczerze porozmawiać. Nadal trzymała się na uboczu szkolnych i klasowych wydarzeń, większość czasu spędzając w kacie biblioteki, otoczona książkami. Jeśli miałaby szukać jakichś pozytywów z całej tej sytuacji, to chyba tylko to, że tematy z SUMów skończy przerabiać jeszcze przed końcem tego roku. Nie planowała na razie zmieniać tego stanu rzeczy, wystarczyło, że James za każdym razem, kiedy coś do niej mówił, ściszał głos o połowę. Nawet ją samą męczyło obserwowanie, jak zmusza się do hamowania swojego żywiołowego temperamentu.

– Planowaliście coś tu zrobić? – zapytała Jacqueline, spacerując dookoła wieży i przesuwając dłonią po chłodnym kamieniu.

– Nie? – odpowiedział Syriusz pytaniem na pytanie. Beztrosko usadowił się pomiędzy zębami wieży, odsuwając na bok skrzypiący teleskop i zupełnie nie zważając na ziejącą pustkę za sobą.

– Wiesz, że gdybym cię teraz popchnęła, to byś spadł?  – zapytała Jacqueline, opierając się plecami o przewyższenie w murze koło niego.

– A masz zamiar mnie popchnąć? – zapytał, wyciągając nogi przed siebie.

– Przepraszam – powiedziała cicho, patrząc na zarys gór otaczających zamek. Właściwie ledwo było je widać na tle granatowego nieba. W nowiu, który zawsze przychodził za późno, a odchodził za szybko ciemność otulająca szkockie pustkowia, była wręcz nieprzenikniona.

– Czyli jednak chcesz mnie wypchnąć?

Jacqueline przewróciła tylko oczami i odwróciła się w stronę Syriusza.

– Wiem, że ostatnio trochę...cię unikałam i przepraszam, jeśli pomyślałeś, że to dlatego, że zrobiłeś coś złego – wydusiła z siebie. Właściwie to się cieszyła, że było tak ciemno, że ledwo widziała jego twarz.

– Czyli nie zrobiłem? – zapytał, jakby czerpiąc z bogatego doświadczenia, sam nie mógł uwierzyć, że naprawdę nic złego nie zrobił.

– Nie.

– To dlaczego mnie unikałaś? – zapytał Syriusz, pochylając się do przodu i opierając łokcie na kolanach.

– Ja... chyba było mi wstyd – przyznała Jacqueline, zadzierając głowę. W tym momencie mówiła do Syriusza nad głową, zamiast do tego siedzącego koło niej, ale tak było jej jakoś łatwiej.

– Niby czego? – zapytał, ze szczerym niedowierzaniem w głosie,

– Tego, co ci powiedziałam wtedy na plaży.

– Jackie... – zaczął, ale nie pozwoliła mu dokończyć.

– Tak, wiem – przerwała mu – Wiem. Już mi... lepiej, tak sądzę – stwierdziła, choć fakt, że ta rozmowa wyczerpywała ją nerwowo, zdawał się potwierdzać coś zupełnie przeciwnego. – Rozmawiałam z Kieranem – powiedziała i dopiero przekleństwo wymruczane pod nosem przez Syriusza, uświadomiło jej, jak to mogło zabrzmieć.

–  Przepraszam! Nie planowałem mu nawet odpisywać, ale byłaś no... on cię lubi, więc stwierdziłem... – zaczął się tłumaczyć Syriusz.

– W porządku, nie gniewam się – uspokoiła go. Wprawdzie w pierwszym odruchu wściekła się na Syriusza, że rozmawiał o niej z Kieranem, ale przecież wiedziała, że chciał dobrze. Nie zrobiłby tego, gdyby zachowywała się jak człowiek. – A ty?

– Co ja? – zdziwił się Syriusz.

– Nie gniewasz się na mnie? – zapytała Jacqueline, nieco obawiając się, co może usłyszeć.

– Zwariowałaś? – rzucił tylko w odpowiedzi.

Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie odzywało. Właściwie mogliby wracać do Pokoju Wspólnego, ale całkiem przyjemnie słuchało się pohukiwania sów krążących między sowiarnią a Zakazanym Lasem i wpatrywało w gwiazdy, bez konieczności ich nerwowego nanoszenia na mapy nieba.

– Chcesz? – zapytał Syriusz wstając i ku zdziwieniu Jacqueline wyciągając w jej stronę paczkę papierosów.

– Skąd masz irlandzkie fajki?

– Tim mi dał paczkę na odchodne – wyjaśnił – To chcesz, czy nie?

– A wiesz, że tak – przyznała, sięgając po papierosa. Syriusz wyczarował mały płomyczek nad swoją różdżką, a Jacqueline pochyliła się ostrożnie i zaciągnęła papierosem. Dym zapiekł ją w gardło, a następnie w płuca, ale przeszkadzało jej to. – Wiele ci już z tej paczki nie zostało – stwierdziła.

– No wiesz... domowa, świąteczna atmosfera – rzucił kpiąco, wypuszczając z ust kłęby dymu.

– Dlaczego nie pojechałeś z nami?  – zapytała, starając się, żeby w jej głosie nie było słychać za dużo litości. Dobrze wiedziała, że Syriusz tego nie znosił. – Wiem, że James cię zapraszał.

– Nie chciałem jeszcze bardziej drażnić Regulusa. Mimo wszystko krył mnie, kiedy byłem u ciebie w domu. Chociaż to chyba był błąd, te święta to... – zaczął, ale urwał, patrząc niepewnie na Jacqueline. Rozżarzona końcówka papierosa oświetlała jego twarz na tyle, że była w stanie dostrzec na niej zakłopotanie. Zupełnie jakby miała się obrazić, że zaczął mówić o swoich problemach. A przecież nie potrafiła sobie wyobrazić nic lepszego niż zajęcie głowy cudzymi sprawami, byle tylko nie musieć myśleć o własnych.

– Co się stało? – zapytała Jacqueline, zaciągając się papierosem. Powoli zaczynało jej trochę szumieć w głowie. Zupełnie jakby dym dostał się z jej płuc do mózgu, przykrywając najgorsze, najboleśniejsze myśli, wygładzając je i rozmywając ich ostre, raniące kontury.

– Byliśmy na przyjęciu zaręczynowym Narcyzy i tego całego Malfoy'a – prychnął.

– Zawsze uważałam, że wyglądał jak owsik – wtrąciła Jacqueline, przypominając sobie wyniosłego, jasnowłosego chłopaka ze Slytherinu, który kończył szkołę, gdy oni ją zaczynali.

– Dalej tak wygląda – przytaknął jej Syriusz – W każdym razie był wielki spęd, cała elita. – Syriusz przerwał na chwilę i wypuścił z płuc kolejny kłąb dymu. Jacqueline nie chciała mu przerywać, choć czuła, że tak naprawdę problem tkwił w czymś zupełnie innym niż konieczność uczestnictwa w nudnym przyjęciu z bandą nadętych idiotów. – Wiesz, oni zawsze robią wokoło takich rzeczy wielką pompę. Połączenie dwóch rodów, utrzymywanie czystości krwi dla kolejnych pokoleń i tego typu gadki, rzygać się chce. Wieczorem, jak już w rezydencji zostało samo zaufane grono to... on też się pojawił.

– Widziałeś go? – zapytała cicho, ale Syriusz pokręcił tylko głową.

– Chyba ojciec uznał, że jeszcze przyniósłbym mu wstyd i kazał mi siedzieć w na górze. Oczywiście nie posłuchałem i słyszałem, jak opowiadał jakie to ważne, żeby utrzymywać tradycje; że czysta krew zapewnia prawo do panowania nad innymi; że mogą po prostu go żądać, a jeśli będzie trzeba „wziąć siłą".  – Syriusz zamilkł na chwilę, jakby walczył z mdłościami wywołanymi wspomnieniami o słowach usłyszanych na zaręczynowym przyjęciu. – Podobno na następny dzień ten jego najbliższy krąg wybrał się na polowanie... na mugoli – dokończył, a Jacqueline zimny dreszcz przebiegł po plecach.

– Polowanie na mugoli? – powtórzyła powoli, choć przecież doskonale usłyszała i zrozumiała, co powiedział.

– A ściślej mówiąc na mugolki – powiedział, patrząc na nią ze wstydem jakby obawiał się, że Jacqueline to na niego się obrazi za te słowa.

Jacqueline objęła się ramionami, choć chłód, który przeniknął ją na te słowa, nie miał nic wspólnego z tym, że spędzali styczniową noc na szczycie najwyższej wieży zamku zbudowanego pośrodku szkockiego wrzosowiska.

– W tym najbliższym kręgu jest też twój tata? – zapytała Syriusza, pamiętając, co powiedział jej w Halloween, ale ten pokręcił tylko głową.

– Słuchanie kazań o czystości krwi to jedno, ale ojciec nie pozwoliłby się wprost powiązać z czymś naprawdę nielegalnym. Przynajmniej dopóki nie będzie wiadomo, w którą stronę pójdzie Ministerstwo – wyjaśnił.

Wyglądało na to, że Orion Black był typem gracza, który obstawia dopiero wtedy, kiedy wynik jest już właściwie pewny.

– A może pójść w jakąkolwiek inną niż zatrzymanie tych wszystkich wariatów?

– Wiesz, ilu z nich pracuje w Ministerstwie? Jakie mają kontakty? Jenkins podobno kompletnie już przestała panować nad czymkolwiek. Skoro nawet Prorok już zauważył, że w Ministerstwie źle się dzieje... Zresztą i tak to w większości banda nieporadnych gryzipiórków, gówno nam pomogą.

Jacqueline zauważyła, że Syriusz powiedział „nam", choć przecież teoretycznie jego ten problem mógłby nie dotyczyć. A jednak tak, jak James o wilkołactwie Remusa mówił „nasz futerkowy problem", tak Syriusz uważał, że nagonka na mugolaków i mieszańców dotyczy go w takim samym stopniu co Jacqueline, Remusa czy Petera.

– A żebyś widziała Rega... – Syriusz pokręcił głową z widoczną rezygnacją, tak bardzo niepasującą do jego zwykłego, energicznego podejścia do większości problemów.

– On go spotkał?  – spytała Jacqueline z niedowiarzeniem.

– Nie, coś ty, przecież to gówniarz – mruknął, choć Regulus był zaledwie rok młodszy od nich. – Ale przylazł ze mną podsłuchiwać. W życiu go nie widziałem takiego podekscytowanego  – prychnął. Jacqueline miała spory problem z wyobrażeniem sobie podekscytowanego Regulusa, który zwykle sprawiał wrażenie lekko znudzonego i rzadko zdradzał objawy zainteresowania czymkolwiek.  – To była dla niego prawdziwa Gwiazdka.  – dodał ponuro Syriusz. – Próbowałem mu tłumaczyć, że to same brednie, ale do niego nic nie dociera – westchnął.

Jacqueline miała nieodparte wrażenie, że w tym wszystkim to właśnie najbardziej irytowało i smuciło Syriusza. Fakt, że Regulus odsuwał go od siebie, coraz bardziej zbliżając się do wizji Voldemorta i jego popleczników. Gdyby chodziło o cokolwiek innego, Jacqueline uznałaby nawet za zabawny fakt, że Syriusz wściekał się na upór Rega, zupełnie jakby jemu samemu dało się kiedykolwiek cokolwiek przetłumaczyć.

– W jakie dni jest Klub Pojedynków w nowym semestrze? – rzuciła Jacqueline po kolejnej chwili milczenia, pozornie tylko bez związku w poprzednim tematem. Rzucanie jakichkolwiek zaklęć było dla niej ostatnio tak wyczerpujące, że darowała sobie chodzenie na spotkania, ale koniec z tym. Nie może się dłużej nad sobą użalać, nie po tym, co przed chwilą opowiedział jej Syriusz.

– We wtorki i czwartki o dziewiętnastej, ale przecież nie musisz... jeśli nie jesteś gotowa...

– Nikt mnie nie będzie pytał, czy jestem – przerwała mu, a Syriusz tylko westchnął w odpowiedzi. Doskonale wiedziała, że się z nią zgadza. Przecież nikt nie będzie ich pytał, czy są gotowi się bronić. Jeśli wojna między czarodziejami rozkręci się na dobre, to w końcu przyjdą po każdego, kto ośmieli się im sprzeciwić. 

Syriusz nie skomentował już tego w żaden sposób i przez dłuższy czas stali po prostu w milczeniu, oparci plecami o zapewniające nieco ochrony przed coraz głośniej wyjącym wiatrem przewyższenia w blankach.

– Chcesz jeszcze jednego? Tak na dobranoc – zapytał Syriusz, ponownie wyciągając w jej stronę paczkę z papierosami.

– Czemu nie – stwierdziła. Jeśli istniała szansa, że faktycznie będzie jej się dzięki temu lepiej spało, to może nie zaszkodzi spróbować.

Tym razem nie poszło im tak łatwo z powodu wiatru. Jacqueline skulonej między kamienną ścianą a nachylającym się nad nią Syriuszem, udało się odpowiednio zaciągnąć dopiero przy trzeciej próbie. I to ledwo, bo w tym samym czasie klapa w podłodze prowadząca z klasy poniżej otworzyła się ze skrzypnięciem i ktoś zajrzał na górę. Jacqueline znieruchomiała na moment, pewna, że to profesor Sinistra, ale okazało się, że nie mieli dzisiaj aż takiego pecha. Usłyszała tylko rzucone do Syriusza: „Oooo, sorry kolego", a potem znacznie cichsze „zajęte".

– Kto to był? – spytała Jacqueline Syriusza, który odruchowo odwrócił się w stronę wejścia.

– Nie mam pojęcia, chyba jakiś Puchon – wzruszył ramionami i osłaniając się od wiatru, odpalił własnego papierosa.

– Co miało znaczyć to „zajęte"? Przecież to nie kibel – mruknęła Jacqueline.

– Ale pełni podobną funkcję – odpowiedział Syriusz, a Jacqueline zauważyła, że jego kąciki ust lekko się uniosły, jakby siłą powstrzymywał śmiech.

– Że co? Co to niby... O MÓJ BOŻE! Nie mów, że robicie sobie jakieś konkursy, kto najdalej nasika ze szczytu Wieży Astronomicznej albo coś podobnego?!  – rzuciła, kiedy dotarło do niej, co mogła znaczyć, ta dziwaczna uwaga.

Tym razem Syriusz nie był w stanie się powstrzymać. Parsknął niekontrolowanym śmiechem, ale szybko przycisnął dłoń do ust, starając się opanować i odwrócił plecami do Jacqueline, zupełnie jakby miała tego nie zauważyć.

– Nie bądź idiotą. Przecież możesz się przy mnie roześmiać – fuknęła, przewracając oczami.

Syriusz zabrał dłoń z ust – zresztą i tak nie miał innego wyjścia, jeśli nie chciał sam się udusić – a jego śmiech odbił się echem od okrągłych ścian. Właściwe to Jacqueline dawno nie słyszała, żeby śmiał się tak serdecznie w jej obecności. Albo ktokolwiek inny.

– Nie, O'Hara, nie robimy konkursów – wydusił. – A właściwie nie robiliśmy, bo skoro już wpadłaś na ten fantastyczny pomysł, to jutro zaczniemy Pierwszy Międzydomowy Turniej, co mam zamiar ogłosić jak tylko wrócimy do Pokoju Wspólnego.

– Nie wpadłam na żaden...

– Zawsze powtarzam, że ty to jednak masz głowę nie od parady. Nie wiem, jak mogłem do tej pory sam na to nie wpaść. –  Patrząc na jego rozbawienie, Jacqueline sama poczuła się nieco lepiej, jakby lżej i, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, młodziej. – Dobra, bez żartów. Mam do ciebie poważne pytanie – zaczął Syriusz, choć jego ton zapowiadał coś zgoła innego. – Wolisz sędziować czy obstawiać zakłady?

– Ugh, naprawdę... – westchnęła, przewracając oczami.

– Sorry, ale nie możesz robić tego i tego. Byłoby nieuczciwie, gdybyś obstawiała zwycięzcę, jednocześnie sędziując.

– Nie będę niczego sędziować – stwierdziła Jacqueline, wydmuchując mu w twarz strużkę dymu.

– Słusznie, też uważam, że zakłady to większy ubaw... – perorował Syriusz niezrażony miną Jacqueline. Choć może robił to właśnie dlatego, że zauważył cień uśmiechu, który mimowolnie spłynął na jej twarz, kiedy słuchała jego śmiechu.

– I pomyśleć, że sama to na siebie sprowadziłam – stwierdziła, kręcąc głową nad własną głupotą.

– W każdym razie, jeśli chcesz pomnożyć oszczędności, to chyba wiesz, na kogo powinnaś postawić, prawda? – Syriusz posłał jej dziwny uśmiech, który zapewne w jego mniemaniu miał ją zapewnić, o jego pozycji faworyta – Pewnie dużo będzie zależeć od warunków atmosferycznych, ale jednak anatomia...

– Nie chcę wiedzieć! – przerwała mu, zanim zdążył rozwinąć tę myśl.

– Jasne, zakłady w ciemno też są spoko – pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Skończyłeś już?

– W ostateczności jako pomysłodawczyni możesz objąć turniej honorowym patronatem – podsunął Syriusz.

– Jedyne co mogę objąć honorowym patronatem, to poszukiwania twojego zaginionego mózgu – stwierdziła Jacqueline. – To, co tak właściwie miałeś na myśli? – spróbowała wrócić do poprzedniego tematu.

– Z czym? – zdziwił się Syriusz, którego myśli najwyraźniej popłynęły już w stronę jutrzejszego turnieju.

– Z tym, że ludzie traktują Wieżę jak kibel – westchnęła. Syriusz czasami przypominał małego szczeniaka, wystarczyło mu rzucić nową zabawkę i zapominał o całym świecie.

– Aaaa to. Miałem na myśli, że ludzie zwykle przychodzą tu się obściskiwać – wyjaśnił, likwidując niedopałki krótkim machnięciem różdżki.

– A to normalnie robią to w kiblu? – zdziwiła się Jacqueline.

– A nie?  – odpowiedział pytaniem na pytanie.

Jacqueline miała przez chwilę ochotę zapytać „A tak?", ale stwierdziła, że chyba w tym przypadku również woli nie wiedzieć. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że faktycznie, kiedy skulili się przy ścianie, odpalając papierosy, mogło to wyglądać, trochę jakby się całowali. Może to nie byłaby najgorsza wymówka, za palenie pewnie groziłby im dłuższy szlaban. Pomyśleć, że ludzie nadal zajmują się takimi pierdołami, umawiają na randki, plotkują, kto z kim dłużej porozmawiał na korytarzu, a zaraz pewnie zacznie się walentynkowa giełda matrymonialna z całym tym cyrkiem. Zupełnie, jakby cokolwiek z tego, miało jakieś znaczenie.

Dla nich wszystkich nie tylko świat się nie skończył, nawet na jedną chwilę się nie zatrzymał. Jakby fakt, że Deirde O'Hara już po nim nie chodzi, nie miał najmniejszego znaczenia.

– Hej, wszystko w porządku? – wtrącił Syriusz, najwyraźniej zaniepokojony jej nagłym milczeniem.

– Tak, zamyśliłam się tylko – odpowiedziała, kierując się powoli w stronę wyjścia z Wieży.

– Zdenerwowałem cię czymś? Jeśli tak to przepraszam...

– Nie, nic takiego – przerwała mu Jacqueline – Po prostu... na początku myślałam, że cały świat się skończył, a tak naprawdę... to nic oprócz mnie się nie zmieniło.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top