23.Na Północ




To be Irish is to know that in the end the world will break your heart.  ❞
Daniel Patrick Moynihan

Mise Éire

https://youtu.be/6a8b_ESsoo8

Tekst oryginalny: Patrick Pearce
Muzyka: Patrick Cassidy
Wykonanie: Sibéal

Tłumaczenie:

I am Ireland:
I am older than the Hag of Beara.

Great my glory:
I who bore brave Cúchulainn.

Great my shame:
My own children that sold their mother.

Great my pain:
My irreconcilable enemy who harasses me continually.

Great my sorrow:
That crowd, in whom I placed my trust, decayed.

I am Ireland:
I am lonelier than the Hag of Beara




– Powinienem był się domyślić, że nie zgodziłabyś się grać na serio, gdybyś była kiepska w pokera – rzucił Syriusz, po kolejnej wyjątkowo kiepskiej dla niego kolejce.

Chciał się trochę się podrażnić z Jacqueline za to, jak bezczelnie wyparła się przed Remusem, Jamesem i Petem faktu, że domyśliła się jego alkoholowej Halloweenowej niespodzianki. Remus trzy dni się do niego nie odzywał, nim złość mu przeszła. A może dopiero wtedy przeszedł mu ból głowy? W każdym razie Syriusz liczył, że część ich złości przejdzie na Jacqueline, która nie ostrzegła nikogo, jak może się skończyć nadmiar urodzinowej lemoniady, ale mała żmija się wyłgała, a do niego były pretensje. Co za ludzie...

Miał nadzieję, że propozycją gry w rozbieranego pokera utrze jej trochę nosa, ale oczywiście Jacqueline potrafiła grać, po prostu wcześniej się do tego nie przyznała. Syriusz dopiero po kilku wyjątkowo szczęśliwych dla niej kolejkach uświadomił sobie rozmiar własnej naiwności. W końcu jak sama mówiła, pół życia spędziła w pubie, gdzie na pewno ktoś ją nauczył grać.

Pozbyła się ledwo wierzchniej szaty i szkolnego krawata, a on tymczasem, zastanawiał się czy ściągnąć koszulę i zostać w samym podkoszulku i krawacie, czy lepiej konwencjonalnie pozbyć się krawata i liczyć, że dalej będzie lepiej. W końcu uznał, że konwenanse są dla słabych i zaczął odpinać liczne guziki białej koszuli.

– Owszem powinieneś był i owszem nie zgodziłabym się grać, gdybym myślała, że mogę przegrać – zrobiła do niego minę.

– To chyba trochę nieuczciwe – wtrącił James, podciągając pod siebie bose stopy.

– Raczej rozsądne. Kto by się zgodził na rozbieranego pokera, nie potrafiąc grać? Musiałbym dostać jakiejś kompletnej pomroczności.

– Ja się zgodziłem – mruknął Remus, starając się naciągnąć szelki podkoszulka jak najbardziej na ramiona – Bo ktoś mnie zapewniał, że na pewno nie będzie tak źle – rzucił z przekąsem, patrząc na Syriusza.

– Co znowu ja? To wszystko wina Petera! – stwierdził, mocując się z guzikami przy mankietach.

– Jak to, moja?

– Zgadzam się – wtrąciła Jacqueline – Cały czas się zastanawiam, czy tak dobrze blefujesz, czy to szczęście początkującego i tak naprawdę to sam nie wiesz, co robisz.

– Nie rozumiem, o czym mówisz – stwierdził Peter, spoglądając na otaczającą go kupkę ubrań zagarniętych Jamesowi, Remusowi i Syriuszowi oraz krawat Jacqueline.

– Dokładnie o tym. A ty się streszczaj, nie robisz striptizu dla swoich fanek – prychnęła Jacqueline. – Chyba że to plan na kolejne Halloween.

– Za to, brałbym więcej niż dwa sykle i tym razem nie licz na promocje – rzucił, ściągając koszulę.

– Zapłaczę się na śmierć – uśmiechnęła się kpiąco.

W momencie, kiedy Syriusz zwinął koszulę w kłębek, żeby rzucić ją Jacqueline, drzwi do Pokoju Wspólnego otworzyły się i do środka weszła profesor McGonagall.

Syriusz już otworzył usta, żeby powiedzieć „to nie tak jak wygląda", ale zobaczył minę profesor McGonagall i głos uwiązł mu w gardle. Chyba nigdy nie widział nauczycielki z takim wyrazem twarzy. Nie była znużona, zdenerwowana ani zirytowana jak to zwykle bywało, kiedy się do niego zwracała. Na jej twarzy widniał najczystszy smutek. To jednak nie było najgorsze. Najgorsze było, że kiedy zlokalizowała ich, siedzących na kanapach przy kominku jej wzrok spoczął prosto na Jacqueline.

– Co ty...? – zapytała Jacqueline, patrząc na minę Syriusza i odwracając głowę, podążając za jego wzrokiem.

– Panno O'Hara... – powiedziała cicho McGonagall, podchodząc do nich. – Musi pani pójść ze mną.

Uśmiech, którym Jacqueline przed chwilą go obdarzyła, zniknął z jej twarzy w ciągu ułamka sekundy. Zupełnie jakby już wiedziała, że stało się coś okropnego... coś najgorszego.

Otworzyła lekko usta, jakby zabrakło jej tchu i pokręciła głową, patrząc na nauczycielkę.

– Nie. Nie chcę... nie chcę tego słyszeć...

Profesor McGonagall podeszła jeszcze bliżej, jakby chciała osłonić ją przed wścibskimi spojrzeniami Gryfonów, których zaciekawiła obecność nauczycielki.

– Chodź kochanie, nie tutaj, chodź – powiedziała cicho, chwytając Jacqueline lekko za ramiona i podnosząc ją z kanapy.

Jacqueline obrzuciła ich czterech rozbieganym spojrzeniem, jakby prosiła o pomoc, a Syriusz przez sekundę miał ochotę odepchnąć od niej profesor McGonagall i wrzasnąć, żeby dała jej spokój. Nic jednak nie zrobił. Żaden z nich nie zrobił. Siedzieli jak kołki, patrząc, jak profesor McGonagall wyprowadza Jacqueline z Pokoju Wspólnego, z dala od wścibskich spojrzeń... i z dala od nich.

Syriusz nabrał głęboko powietrza, kiedy drzwi do Pokoju Wspólnego zamknęły się z cichym skrzypnięciem. Miał wrażenie, jakby przestał oddychać, od czasu, kiedy zobaczył spojrzenie profesor McGonagall padające na Jacqueline.

Zerknął na Jamesa, Remusa i Petera, a każdy z nich wyglądał tak źle, jak Syriusz się czuł.

– Myślicie, że... może to nie to... – zaczął James bez przekonania.

– Sam w to nie wierzysz – rzucił Syriusz – Wiedziałeś minę McGonagall?

Zamknął oczy i ukrył twarz w dłoniach. Dlaczego akurat ją to spotkało? Jakby jeszcze za mało przeszła. Nie wystarczyło, że miała tylko mamę? Musiała stracić również ją? Przecież niczym sobie na to nie zasłużyła. Przeciwnie, zasługiwała na wszystko, co najlepsze.

– Jak myślicie, co się stało? – mruknął Peter, jakiś czas później, ale nikt mu nie odpowiedział.

Syriusza przeszedł dreszcz na myśl o tym wszystkim, co się mogło stać. Stanęły mu przed oczami wszystkie nagłówki i zdjęcia, które czasem widział kątem oka w gazetach Jacqueline.

Strzelaniny... wybuchy...

Jak Jacqueline to zniesie...

Nie miał pojęcia jak długo siedzieli tak we czterech, nie odzywając się ani na siebie nie patrząc. Chyba nigdy, odkąd się znali, nie spędzili tyle czasu w milczeniu. Syriusz słyszał nieco przyciszone rozmowy toczące się z Pokoju Wspólnym, ale właściwie wszystko zlało mu się w jeden szum, z którego nic nie rozumiał. Nic go to zresztą nie obchodziło.

Tłum w Pokoju Wspólnym zaczął nieco się przerzedzać, a Jacqueline nadal nie wracała. Przez chwilę ogarnęła go panika, że profesor McGonagall zabierze ją prosto do domu, ale przecież to było niemożliwe. Musiała przecież zabrać jakieś ubrania, nawet różdżka, która wypadła jej z kieszeni cały czas leżała na kanapie.

Takie siedzenie i czekanie doprowadzało go do szału. Tym bardziej że sam nie wiedział, na co właściwie czekają. Przecież nic co powiedzą czy zrobią, w niczym nie pomoże Jacqueline. Nikt z nich jej teraz nie pomoże, bo są tylko bandą durnych młokosów, a ona straciła jedynego członka rodziny, który jej jeszcze został...

Wolałby robić wszystko inne niż po prostu siedzieć i myśleć.

Nienawidził takiej bezczynności. Bezczynność oznaczała bezradność, a ta z kolei oznaczała bezużyteczność.

Bezczynny, bezradny, bezużyteczny. Chyba nie istniał gorszy koszmar.

Było trochę przed północą, kiedy w drzwiach Pokoju Wspólnego ponownie ukazała się profesor McGonagall, prowadząca przed sobą bladą jak ściana Jacqueline.

Jej twarz przypominała oblicza porcelanowych lalek, których kolekcję widział kiedyś w pokoju Narcyzy. Piękne, wręcz idealne, ale martwe i puste jak okna opuszczonego domu.

Wyczytanie z jej twarzy jakichkolwiek emocji było wręcz niemożliwe.

W ręce ściskała opróżnioną do połowy fiolkę z jakimś eliksirem, jak podejrzewał uspokajającym. Być może dlatego, w ogóle była w stanie wrócić do Pokoju i skierować się do dormitorium, żeby – jak domyślał się Syriusz – spakować kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Spojrzeć na nich jednak nie była w stanie. Minęła ich, wbijając wzrok w podłogę, a Syriusz domyślił się, że nie dałaby rady znieść ich współczujących spojrzeń.

Profesor McGonagall podeszła do nich cały wpatrując się w drzwi, za którymi zniknęła Jacqueline.

– Pewnie się domyślacie, chłopcy...

– Jak to się stało? – przerwał jej Syriusz.

Profesor McGonagall nie odpowiedziała od razu, jakby zastanawiając się, czy powinna im cokolwiek mówić, ale najwyraźniej uznała, że ukrywanie czegoś w tej sytuacji nie ma sensu. Syriusz nie przypominał sobie, by kiedykolwiek widział ją tak szczerze zasmuconą.

– Mama Jacqueline... w jej pubie doszło do wybuchu dziś wieczorem... zginęła na miejscu razem z pięcioma innymi osobami.

Syriusz poczuł, jak żołądek najpierw zwija mu się w supeł, a potem podjeżdża do gardła. Jeśli jemu robiło się niedobrze na samą myśl, to jak musiała się czuć Jacqueline. Nie był w stanie sobie tego nawet wyobrazić.

– Muszę odwieźć Jacqueline do domu. Zakładam, że chcielibyście uczestniczyć w pogrzebie. Porozmawiamy o tym, kiedy wrócę.

Syriusz w tym momencie zerwał się na równe nogi. Nie spojrzał nawet na Jamesa, w ogóle nie przemyślał, co chciał zrobić, ale miał dość bezczynnego siedzenia, Nie był w stanie znieść myśli, że Jacqueline będzie tam sama. Nie mógł jej zostawić, nie w takim momencie. Po jego trupie. A co, jeśli już nie wróci?

– Proszę mi pozwolić z nią pojechać! – powiedział, patrząc prosto w czarne oczy profesor McGonagall, jakby chciał ją zahipnotyzować.

– Black, nie bądź niemądry.

– Proszę, przecież ona nie może być teraz sama!

– Black... – zaczęła nauczycielka, która wyglądała na nieco przytłoczona jego uporem. Syriusz jednak widział, że w głębi duszy myślała, tak samo. Że Jacqueline nie powinna być teraz sama. Widział, że jej gryfońska jakby nie było natura – choć zwykle maskowana pod ciasnym kokiem i szorstkim słowami – nie znosi myśli o zostawieniu za sobą jednego ze swoich. – Dobrze wiesz, że to niemożliwe. Twoi rodzice się na to nie zgodzą.

– Więc proponuję, żebyśmy ich nie pytali o pozwolenie. Z moich doświadczeń wynika, że lepiej prosić o przebaczenie. A nawet wcale nie muszą się o tym dowiedzieć.

Te słowa mogłyby w innej sytuacji zabrzmieć jak znakomity dowcip, ale teraz tak nie brzmiały. Przeciwnie, Syriusz mówił śmiertelnie poważnie, być może pierwszy raz w życiu i wiedział, że profesor McGonagall miała tego świadomość.

– Nawet nie wiesz czy O'Hara by tego chciała – powiedziała jeszcze, choć Syriusz miał wrażenie, że sama nie do końca wierzy w to, co mówi.

– Czego?

Zajęci rozmową nawet nie zauważyli, że Jacqueline wyszła z dormitorium. Była tak samo blada, jak wcześniej, a na ramię zarzuciła swój sfatygowany plecak. Nadal ściskała w ręce buteleczkę z eliksirem, jakby w jakiś dziwny, pokrętny sposób miała jej ona zapewnić poczucie bezpieczeństwa.

Syriusz miał wrażenie jakby wyrzucenie z siebie tego jednego słowa, było wszystkim, na co była w stanie się obecnie zdobyć. Jakby bała się szerzej otworzyć usta, żeby nie wybuchnąć płaczem.

– Ja... – zaczął Syriusz. – Chciałabyś, żebym pojechał z tobą do domu? – zapytał.

Szczerze mówiąc, nie był pewny czy Jacqueline, w ogóle zrozumiała o co zapytał. Nic co się do tej pory wydarzyło, nie napawało go takim strachem jak pustka w jej niebieskich oczach. Trochę nieprzytomnie spojrzała na Syriusza, potem na profesor McGonagall, po czym pokiwała głową i ponownie wbiła wzrok w podłogę. Syriusz spojrzał pytająco na profesor McGonagall, która chyba trochę wbrew sobie skinęła głową i wycedziła:

– Idź się spakować, tylko szybko.

– Pani profesor... – zaczął James.

– Nie – przerwała mu tonem, znaczącym, że o żadnej dalszej dyskusji nie mogło być mowy.

Syriusz nieco niepewnie wyminął Jacqueline, nadal stojącą przy wejściu do dormitorium i pomknął jak wicher do sypialni.

Naskrobał kilka słów na skrawku pergaminu, modląc się, żeby Regulus spełnił jego prośbę i nie informował rodziców o jego nieobecności w szkole. Był pewny, że plotki na temat Jacqueline już jutro rozniosą się po szkole jak gangrena.

Spakował do plecaka kilka najbardziej mugolskich ubrań, różdżkę, dwukierunkowe lusterko, które James podczas wakacji dostał od ojca i wrócił do Pokoju Wspólnego. Wszystko zajęło mu może dwie minuty.

Jaqueline stała z profesor McGonagall przy drzwiach do Pokoju Wspólnego odwrócona plecami w stronę dormitorium. Syriusz, widząc współczujące spojrzenia Jamesa, Remusa i Petera wcale się nie dziwił, że Jacqueline nie chciała na nich patrzeć. Podszedł do Jamesa i wcisnął mu w dłoń kawałek pergaminu, mówiąc:

– Daj to jutro rano Regulusowi.

– Myślisz, że nie powie waszym rodzicom, że nie ma cię w szkole? – zasępił się James. Jak na dłoni było widać jego wątpliwości w ewentualną dobrą wolę Regulusa.

– Nie wiem, zobaczymy – mruknął Syriusz, po czym dodał znacznie ciszej, żeby profesor McGonagall ich nie usłyszała. – Wziąłem lusterko, więc będziemy w kontakcie. Tylko nie dzwoń do mnie, ja się będę odzywał – zastrzegł, pamiętając, że mugolskie lusterka nie miały w zwyczaju wibrować, wydawać świszczących dźwięków i pokazywać twarzy osoby znajdującej się w innym kraju.

– Uważaj na nią – powiedział Remus, patrząc na odwróconą od nich Jacqueline. – I na siebie też, skoro już o tym mowa. Nie palnij nic głupiego.

– O czym ty mówisz? Co bym miał palnąć?

– No... nie miałeś nigdy za dużo do czynienia z mugolami... – zaczął, ale profesor McGonagall im przerwała:

– Black, jesteś gotowy?

– Tak pani profesor, już idę – powiedział, rzucił przyjaciołom ostatnie spojrzenie i podszedł do Jacqueline i profesor McGonagall, która trzymała w ręce kraciastą chusteczkę do nosa.

– Świstoklik zaraz się aktywuje, złapcie się – powiedziała cicho.

Chwytając skrawek chusteczki, musnął niechcący rękę Jacqueline i prawie odskoczył do tyłu, wypuszczając świstoklik. Jej dłoń była tak zimna, jakby przed chwilą wyciągnęła ją z przerębla. Na szczęście w tym momencie poczuł mocne szarpnięcie w okolicach żołądka i nie zdążył pomyśleć ani zrobić nic więcej.

Ku jego zdumieniu wylądowali w miejscu, które wyglądało jak poczekalnia na dworcu kolejowym. Ściany były pokryte odłażącą miejscami farbą w odcieniu brudno-żółtym, a podłoga wyłożona śliskimi, brązowymi kafelkami. Na środku widniał wielki wiklinowy kosz, nad którym krążył czerwony napis: „Zużyte świstokliki". Profesor McGonagall wrzuciła do niego chusteczkę, dzięki której się tu znaleźli i poprowadziła ich w stronę przedszkolnych drzwi. Jak się okazało, drzwi prowadziły do hali dworca, po którym snuło się kilkanaścioro mugoli.

Dworzec był o wiele mniejszy od Kings Cross, przypominał raczej stacje metra, którym podczas wakacji włóczył się w tę i z powrotem po Londynie byle tylko nie siedzieć w domu. Odwrócił się, żeby jeszcze raz spojrzeć na przeszkolone drzwi, które ich tu przyprowadziły, ale zobaczył za sobą tylko gładki kawałek ściany. Ku jego zdumieniu na górze tablicy informującej o przyjazdach i odjazdach poszczególnych pociągów widniało: Dworzec Główny Inverness.

Był pewny, że są w Belfaście, a tymczasem nawet nie opuścili Szkocji. Chciał zapytać profesor McGonagall, czy na pewno nie pomyliła świstoklików, ale nauczycielka chyba sama zauważyła jego skonfundowane spojrzenie i niemal niezauważalnie pokręciła głową. Syriusz zrozumiał z tego, że nie powinien pytać o ten, nieco dziwny plan podróży w obecności Jacqueline.

– Nasz pociąg odjeżdża za piętnaście minut – powiedziała profesor McGonagall, patrząc na wiszącą nad ich głowami tablicę.

– Idę do toalety – oznajmiła Jacqueline i zanim któreś z nich zdążyło cokolwiek zrobić, odwróciła się na pięcie i ruszyła za niebieskimi strzałkami na drugą stronę halli.

Profesor McGonagall przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby chciała pójść za nią, ale w końcu chyba uznała, że lepiej dać jej chwilę w samotności.

– Pani profesor, co my tu robimy? Dlaczego nie użyliśmy świstoklika prosto do Belfastu? – zapytał Syriusz, kiedy tylko Jacqueline odeszła na tyle, by nie móc ich usłyszeć.

– Dlatego Black, że mugolskie podróże zajmują pewną określoną ilość czasu. Najrozsądniej byłoby udać się świstoklikiem do Belfastu jutro rano, ale O'Hara... cóż, dość jasno powiedziała, że nie chce spędzać nocy w szkole – wyznała profesor McGonagall, raz po raz zerkając w stronę, w którą odeszła Jacqueline.

Syriuszowi aż coś się przekręciło w żołądku na myśl, że Jacqueline miałaby całą noc po prostu siedzieć w Pokoju Wspólnym i czekać. I to na co właściwie? Aż upłynie dość czasu, żeby jej pojawienie się w Irlandii wyglądało wiarygodnie? Wcale się nie dziwił, że wolała po prostu wsiąść w mugolski pociąg. W końcu w ruchu człowiek miał wrażenie, że coś robił, nawet jeśli złudne.

O ile wrażenie ruchu towarzyszące kupowaniu biletów, odnalezieniu właściwych miejsc i obserwowaniu ogólnego Reisefiber, w który zwykle wpadali mugole, było dość kojące, to już wsłuchiwanie się w głuchy stukot pociągowych kół wręcz przeciwnie. Syriusz, który zajął miejsce pod oknem naprzeciwko Jacqueline, miał wrażenie, jakby ten odgłos miał rozłupać mu czaszkę. Oprócz nich przedział zajmowali dwaj młodzi mugole, więc nie był w stanie nawet z nią porozmawiać. Zresztą ona pewnie wcale by tego nie chciała. Po zajęciu miejsca w pociągu, uparcie patrzyła przez okno, choć przez większość czasu rozciągała się za nim jedynie gęsta czerń wrzosowisk.

Tyle razy widział, jak nerwowo przeglądała poranną gazetę – jakby szukając informacji o ludziach i miejscach, które były jej bliskie – a jednak nigdy nie do końca do niego nie dotarło, że naprawdę coś takiego mogłoby się wydarzyć. Jakby coś tak niesprawiedliwego po prostu nie miało prawa jej spotkać. Ależ był głupi. W końcu zawsze najgorsze rzeczy spotykają tych, którzy najmniej na to zasługiwali. Jak Remus.

Jak Jacqueline.

Syriusz miał nadzieję, że Jacqueline uda się na chwilę zasnąć, ale na razie się na to nie zapowiadało. Oparła głowę o szybę i wtuliła się w kąt przedziału jakby chciała zniknąć, ale nie wyglądała na śpiącą. Może była to kwestia rytmicznego stukotu pociągu, ale Syriusz miał poczucie dziwnej nierealności. Jakby to się nie działo naprawdę. Jakby to nie było możliwe, żeby mama Jacqueline umarła, a oni siedzieli w mugolskim pociągu do Glasgow. To była kompletna abstrakcja. Przecież ledwo co spędzali razem noc w cieplarni, zaśmiewając się z własnej głupoty.

Na wspomnienie wycieczki po nieszczęsną Inulę przez chwilę zrobiło mu się lżej na sercu. To uczucie trwało dokładanie przez jedną sekundę zastąpione przez lodowate zimno, rozchodzące się po wnętrznościach, kiedy przypomniał sobie, co powiedziała mu wtedy Jacqueline.

Że przed wyjazdem pokłóciła się z mamą.

O Merlinie.

Jasny szlag.

To znaczy, że ich ostatnią rozmową była kłótnia o jakąś głupotę.

Nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jak Jacqueline musiała się czuć. Na pewno tylko o tym teraz myślała. Miał ochotę po prostu usiąść koło niej i przytulić do siebie. –  Przecież jedna kłótnia nic nie znaczyła. Wiedział, że Jacqueline bardzo kochała swoją mamę, nawet jeśli ich relacja była momentami nieco szorstka.

Chciał jej powiedzieć, że nie powinna o tym myśleć, że przecież to tylko jedna głupia kłótnia, ale nie wiedział nawet jak się za to zabrać. A jeśli coś, co powie, sprawi, że Jacqueline poczuje się jeszcze gorzej? Remus na pewno wiedziałby co powiedzieć. On był beznadziejny w takich sprawach.

Obudziło go nagłe szarpnięcie pociągu. Poderwał głowę, która opadła mu na pierś i usłyszał, jak coś chrupnęło mu w karku. Na zewnątrz było jeszcze ciemno, ale nie miał pojęcia, która mogła być godzina. Jedyne, co zauważył, to puste miejsce naprzeciwko. Zerwał się z miejsca i wypadł z przedziału, nie zwracając uwagi na profesor McGonagall, która chyba zaczęła coś do niego mówić.

Przecisnął się między mugolami stojącymi przy oknach z papierosami, kierując się na przód wagonu. Niemal biegł przez wąski korytarz i w pewnym momencie potrącił i prawie zwalił z nóg jakiegoś małego chłopaczka wychodzącego z przedziału z matką. Zajęty przepraszaniem kobiety, która była bliska wezwania konduktora i naskarżenia na nieodpowiedzialnych postrzeleńców biegających po pociągu jak wariaci, nie zauważył Jacqueline zbliżającej się z drugiej strony.

– Syriusz? Co ty wyprawiasz? – zapytała zachrypniętym głosem. Syriusz nie był pewny czy chrypka wynikała z tego, że tak długo się nie odzywała czy płakała w toalecie.

– Ja... sam nie wiem – przyznał. – Przepraszam, szukałem tylko koleżanki – powtórzył w stronę zagniewanej kobiety. Na jego szczęście fuknęła tylko coś pod nosem, z jakiegoś powodu obrzuciła oburzonym spojrzeniem Jacqueline i popchnęła chłopca przed sobą w stronę wagonu restauracyjnego.

Właściwie Jacqueline zadała całkiem sensowne pytanie. Nie miał pojęcia, dlaczego wyleciał z przedziału jak z procy. Przecież jasne było – co zapewne usiłowała powiedzieć mu profesor McGonagall – że Jacqueline poszła do toalety przed planowaną przesiadką w Glasgow, do którego ewidentnie się zbliżali.

– Przepraszam. Zobaczyłem, że cię nie ma i... Jacqueline, tak bardzo mi...

– Nie! Przestań! Ja... nie chcę, nie mogę... po prostu... – powiedziała niewyraźnie i wyminęła go, kierując się do przedziału.

Przez resztę podróży właściwie żadne z nich się nie odzywało. W Glasgow przesiedli się do rozklekotanego autobusu, a kilka godzin później w Cairnryan wsiedli na prom do Belfastu.

Dopiero po kilku minutach na otwartym morzu Syriusz uświadomił sobie, że właśnie po raz pierwszy w życiu opuścił Wielką Brytanię. Jacqueline spędziła podróż promem, opierając się o barierkę na pokładzie i zupełnie nie zwracając uwagi na lekko siąpiący deszcz.

Syriusz sądził, że jego niepokój osiągnął apogeum w pociągu, kiedy zobaczył, że Jacqueline gdzieś zniknęła, ale najwidoczniej się mylił. Im wyraźniej na horyzoncie majaczył brzeg Irlandii, tym bardziej nie mógł usiedzieć na miejscu. Nie miał pojęcia co dalej. Czy mugolskie pogrzeby bardzo się różnią od zwykłych? Zresztą i tak w niczym by mu to nie pomogło. Z pogrzebu ciotki Lukrecji dziesięć lat temu nie pamiętał nic, poza tym, że okropnie się nudził.

Słyszał kiedyś od wujka Alpharda, że irlandzkie stypy są bardziej radosne niż angielskie wesela, ale patrząc na Jacqueline, jakoś trudno mu było, sobie to wyobrazić. Może tak to wyglądało, jak umierał ktoś starszy... kto zdążył się nacieszyć życiem... kto nie zostawiał córki samej...

Po raz kolejny głuchym echem o wnętrze jego czaszki obiło się to samo pytanie: "Jak Jacqueline to zniesie?". Echo tego pytania zdawało się nasilać, w miarę jak wpływali w głąb zatoki Belfastu, a wyniosłe, stoczniowe żurawie górujące nad miastem rosły w oczach.

Kiedy prom przybił do brzegu, Jacqueline nawet nie zareagowała. Czekała aż wszyscy inni pasażerowie wysiądą, zaciskając ręce na metalowej barierce. Zupełnie jakby chciała jak najbardziej odwlec moment zejścia na ląd. Jakby wtedy wszystko miało się bezpowrotnie i nieodwracalnie zmienić.

Kiedy opuszczenia promu nie dało się już dłużej odwlekać, ruszyła przodem po dość chwiejnie wyglądających schodach, a Syriusz ruszył za nią. Właściwie wolałby iść przodem w razie, gdyby miała się przewrócić. Była tak blada, że chyba cudem tylko trzymała się jeszcze na nogach.

– Jacqueline! Tutaj.

Te słowa wypowiedział mężczyzna stojący w pobliżu wiekowego, czerwonego Volkswagena zaparkowanego przy ulicy dochodzącej do portu. Mężczyzna na oko miał około pięćdziesięciu lat, a jego włosy i krótka broda były w równym stopniu czarne co siwe. Jedno spojrzenie na niego wystarczyło Syriuszowi do stwierdzenia, że to człowiek, którego słowo jest warte więcej niż wszystkie skarby Gringotta. Sam nie wiedział, na czym opierał to przekonanie. Może na poważnej, poznaczonej zmarszczkami twarzy, może na jego wyprostowanej sylwetce, a może na pełnym dumy, blasku jasnych niebieskich oczu. Wyglądał jak Dumbledore pozbawiony strojnych, powłóczystych szat i kilku stóp brody, ale z tą samą aurą kogoś, kto z miejsca zaskarbia sobie szacunek otoczenia.

Jacqueline pobiegła w jego kierunku w kilku susach i przytuliła się do niego, po czym kompletnie się rozkleiła.

Syriusz nagle zapragnął znaleźć się gdziekolwiek, byle nie tutaj. Byle nie słyszeć jej rozdzierającego serce łkania i nie widzieć spazmów płaczu, które targały jej szczupłymi ramionami.

Colm – bo jak Syriusz się domyślił, to musiał być właśnie on – obejmował ją jedną ręką, a drugą delikatnie gładził po włosach. Nic nie mówił, po prostu przytulał ją do siebie w milczeniu. W milczeniu kogoś, kto kochał tę samą osobę co Jacqueline. W milczeniu kogoś, kto również ją stracił.

Syriusz poczuł pieczenie pod powiekami i odwrócił się plecami do profesor McGonagall. Chciał tu przyjechać, żeby pomóc Jacqueline, nie może się rozklejać jak idiota. Nie chodziło przecież o niego, ale nie mógł znieść widoku jej łez. Zawsze była taka silna. Chyba do końca życia nie wyrzuci z pamięci obrazu małej, chudej dziewczynki, hardo pyskującej znacznie starszym od siebie typkom, a potem bez cienia wahania łupiącej jednego nich w głowę kamieniem. Jak tylko zobaczył to zza drzew Zakazanego Lasu, zrozumiał, że Jacqueline to wyjątkowa indywidualność. Nawet przez chwilę nie zastanowił się wtedy, co robi. Wyskoczył po prostu przed siebie, żeby pomóc tej małej dzikusce, a James podążył zaraz za nim. Teraz już wiedział, że kolejnym obrazem, który na długo zostanie w jego pamięci, będzie ta sama dziewczynka, wypłakująca serce w ramionach jedynej osoby, która mogła ją zrozumieć.

Otarł wierzchem dłoni pojedynczą łzę, która zaczęła spływać mu policzku. Musi wziąć się w garść, do jasnej cholery. Nabrał głęboko powietrza w jakiejś żałosnej próbie uspokojenia się i odwrócił do profesor McGonagall, która wycierała oczy w kraciastą chusteczkę.

Nie miał pojęcia ile tak stali w smaganym zimnym, listopadowym wiatrem porcie, zanim Jacqueline uspokoiła się na tyle, by ponownie na nich spojrzeć. Może minuty, może godziny, nie miał pojęcia.

Jedyne, co wiedział, że była to najgorsza chwila w jego życiu. Oddałby wszystko byle tylko móc coś zrobić, byle tylko pomóc Jacqueline. Bezradne obserwowanie jej płaczu było istną torturą.

W końcu Jacqueline albo się uspokoiła, albo po prostu nie miała już więcej sił na płacz i oderwała się od Colma, wycierając łzy rękawami kurtki.

Kiedy się odwróciła, Syriusz zauważył, że choć czerwień zastąpiła zwykły, głęboki błękit jej oczu, to w jakiś dziwny sposób było w nich najwięcej życia, od czasu, kiedy profesor McGonagall weszła do Pokoju Wspólnego. Jakby wypłakanie się w ramionach Colma, pomogło jej, przypomnieć sobie kim jest. Żywą istotą – która nawet z czerwonymi oczami i zapuchniętą od płaczu twarzą, była sto razy piękniejsza niż porcelanowa lalka o pustym, martwym spojrzeniu.

– Minerwa McGonagall – nauczycielka wyciągnęła rękę, podchodząc do Colma. – Rozmawialiśmy przez telefon.

– Oczywiście – powiedział, ściskając jej dłoń. – Dziękuję, że finalnie ktoś jednak odebrał.

Syriusz nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. Czy on właśnie zbeształ profesor McGonagall, zarzucając jej problemy z dodzwonieniem się do Hogwartu? Ciekawe jak to w ogóle działało? Pewnie wszelkie telefony kierowało na pocztę w najbliższym mugolskim mieście, a stamtąd jakiś łącznik wysyłał wiadomości do Hogwartu. Nic dziwnego, że można było dostać szału, czekając, aż ktoś odpowie. W innych okolicznościach zaznaczyłby ten dzień w kalendarzu jako moment, w którym Minerwa McGonagall została jednym zdaniem sprowadzona do parteru przez mugola.

Colm spojrzał pytająco na profesor McGonagall, a następnie na niego, ale to Jacqueline pośpieszyła z odpowiedzią.

– To jest Syriusz, mój przyjaciel ze szkoły – powiedziała cicho. – Poprosiłam go, żeby ze mną przyjechał – dodała.

Było to naciągnięcie prawdy właściwie do granic kłamstwa, ale ani profesor McGonagall, ani tym bardziej on sam nie mieli zamiaru go prostować. Najwyraźniej Jacqueline przewidziała, że jego obecność może się Colmowi wydać nieco osobliwa.

– Syriusz Black – wyciągnął rękę, do starszego mężczyzny, dziękując Merlinowi w duchu, że chociaż nie był od niego niższy, więc Colm nie mógł patrzeć na niego z góry.

Uścisk jego chłodnej dłoni był mocny i pewny, dokładnie tak, jak Syriusz się tego spodziewał. Podobnie chłodne jak dłoń było jego spojrzenie, kiedy usłyszał akcent Syriusza, ale w żaden sposób nie skomentował faktu, że Jacqueline przywiozła ze sobą do domu Anglika z samego serca Londynu. Może Remus jednak miał rację? Chyba faktycznie powinien uważać, żeby nie palnąć czegoś głupiego.

Podczas kiedy on kolejny raz tego dnia zatopił się we własnych myślach, profesorach McGonagall chyba ustaliła z Colmem, że skontaktują się w sprawie pogrzebu, po czym krótko uściskała Jacqueline i skinieniem głowy przywołała do siebie Syriusza.

– Posłuchaj mnie, Black. Wiem, że w rzeczywistości jesteś znacznie bardziej inteligenty, niż starasz się sprawiać wrażenie, więc mam nadzieję, że zrozumiesz. Żadnych numerów...

– No co pani, przecież ja... – zaczął, oburzony tą sugestią.

– Słuchaj, co do ciebie mówię – przerwała mu. – Żadnej magii, jeśli nie chcesz, żeby O'Hara miała kłopoty. I uważaj, co mówisz. A najlepiej, staraj się jak najmniej odzywać. Nie wchodź nikomu w drogę i nie szukaj żadnej zaczepki.

– Ja nigdy nie szukam...

– Mówię poważnie. Jeśli usłyszę, że sprawiasz kłopoty, znajdziesz się w Hogwarcie szybciej, niż zdążysz pomyśleć swoje życiowe motto: „ja tego nie zrobiłem".

– To wcale nie jest moje motto – mruknął trochę zirytowany nieufnością profesor McGonagall. Może i lubił stroić sobie żarty, ale przecież nie był jakimś głąbem, do ciężkiej cholery. – Obiecuję, że będę się zachowywał.

Nie wiedział, czy profesor McGonagall mu uwierzyła, czy po prostu nie miała wyjścia. W każdym razie skinęła lekko głową, obrzuciła go ostatnim surowym spojrzeniem i ruszyła w stronę promu, który miał ją zabrać z powrotem do Szkocji.

Siedząc na tylnym siedzeniu czerwonego Volkswagena, którym Colm wyjeżdżał z powoli budzącego się miasta, miał to samo poczucie nierealności, które ogarnęło go w pociągu. Gdyby dwadzieścia cztery godziny wcześniej, ktoś powiedział mu, że dziś o tej porze będzie siedział w mugolskim samochodzie i obserwował przesuwające się za szybą ceglane czynszówki, zabiłby go śmiechem.

A jednak był tutaj. W Belfaście, który ze swoimi szarymi budynkami i wojskowymi patrolami, wydał mu się najbardziej przygnębiającym miejscem na świecie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top