1.0

Bremer, stolica Peynolu

Król Kachir niespokojnie przechadzał się po sali tronowej. To było miejsce, gdzie zwykle przyjmował najznamienitszych gości czy oficjalne delegacje z innych krajów. Tym razem jednak z niecierpliwością czekał na swoich najbliższych doradców a także dwóch jego ludzi, którzy zasiadali w Radzie Krainy.
Nie był przyzwyczajony do tego, że musiał czekać na kogokolwiek. Zwykle to wszyscy czekali na niego. W końcu był królem. Co prawda nie był prawowitym następcą, bo był dzieckiem z nieprawego łoża swojej matki, ale ona była tak dominującą kobietą, że jej mąż, czyli król oficjalnie uznał Kachira za swojego dziedzica. Co prawda miał dzieci z pierwszego małżeństwa, ale gdy tylko opuścił ten świat Kachir po cichu posłał ich tam, gdzie był ich ojciec.
Nagle usłyszał jak wielkie wrota z sali tronowej się otwierają i zobaczył jak wchodzi do niej osiem osób. Poczekał aż strażnicy zamkną dokładnie za nimi drzwi, po czym uśmiechnął się do nich i powiedział:
- Witajcie moi drodzy. Wezwałem was w bardzo ważnej sprawie. Jeden z was - tu wskazał na wysokiego mężczyznę z długimi włosami zaplecionymi w warkocz - wie dlaczego tu jesteśmy. A reszta... No cóż. Zaraz wam wszystko wyjaśnię.
Zrobił małą przerwę obserwując przybyłych. Próbował odgadnąć co im chodzi po głowach. Niestety w przeciwieństwie do niektórych nie miał takiej umiejętności. A bardzo by chciał takową posiadać. 
- A więc jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że nie my, państwo ludzi nie możemy dalej respektować tego haniebnego traktatu do którego podpisania zostaliśmy pod koniec Wielkiej Wojny. Mam dosyć tego, że wiecznie musimy podporządkowywać się tym - tu zrobił przerwę i splunął na bogato zdobioną podłogę - elfom. 
Jego słowa wywołały niemałe poruszenie wśród zebranych. Tylko wcześniej wskazany przez niego mężczyzna nic nie mówił. Stał nieporuszony i tylko obserwował pozostałych jakby na coś czekał. 
- Ale królu... - zaczął jeden z dwóch członków Rady Krainy - dobrze wiesz, że żaden z czterech krajów nie może złamać postanowień traktatu. Wiesz co może oznaczać jego złamanie. 
Kachir do niego podszedł i spojrzał mu prosto w oczy. Zauważył, że mężczyzna przed nim próbował odwrócić wzrok. Nic dziwnego. Mówiło się, że mało kto jest w stanie wytrzymać wzrok władcy Peynolu. Wielu mawiało, że w jego oczach można ujrzeć krainę umarłych. 
- A czy ty... - zrobił pauzę jakby zastanawiał się jak człowiek przed nim ma na imię, mimo że doskonale je znał - Kergalu służysz swojemu królowi czyli mnie, czy komukolwiek innemu?
- Oczywiście że tobie, ale jako członek Rady służę przede wszystkim jej. I muszę respektować wszelkie jej postanowienia. I oczywiście muszę wykonywać polecenia księżniczki Anes, która jest jej przewodniczącą panie.
- I widzisz? Nawet na czele Rady stoi elf! - powiedział podnosząc głos król - dlatego mnie wszyscy teraz wysłuchacie. I to bardzo uważnie. 
Odszedł od Kergala i poszedł usiąść na swój tron. Spojrzał na wszystkich. 
- Od dzisiaj wszyscy w tej krainie mają respektować moje postanowienia. To ja zamierzam zostać królem wszystkich czterech krajów. I nie obchodzi mnie to, jaką cenę przyjdzie mi zapłacić. Choćbym własnoręcznie miał pozabijać wszystkich innych władców to to zrobię, rozumiecie?
Cisza na sali była nieprzenikniona. Tylko dwóch członków Rady coś szeptało. Kachir szybko to zauważył.
- Coś wam nie pasuje?
- Mówiłem ci panie o respektowaniu traktatu. A to, co zamierzasz zrobić go łamie. I prowadzi do wojny, której każdy chciałby w tej krainie uniknąć. Ja i mój towarzysz niezwłocznie musimy złożyć raport z tego spotkania u przewodniczącej Rady.
- Nie zrobicie tego bo wam na to nie pozwolę - po czym krzyknął - straże!
Po chwili na salę tronową weszło dwóch odzianych w zbroje strażników, którzy wcześniej pilnowali drzwi. 
- Zabierzecie tych dwóch do lochów. Mają być w osobnych celach. Nie mogą ze sobą rozmawiać. Zabierzcie im wszystko, czym w jakikolwiek sposób mogliby się z kimś skontaktować. 
Strażnicy podeszli do dwóch członków Rady i ich wyprowadzili. Król poczekał aż drzwi się za nimi zamknęły i znów spojrzał na zebranych.
- Rozumiem, że wy mnie popieracie?
Nie odpowiedzieli, bo nawet nie musieli. Po ich minach doskonale widział, że za bardzo się boją, żeby mu się sprzeciwić.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top