Rozdział 9: W paszczy lwa
Witam moje skarbeńki w 9 rozdziale! x Życzę Wam miłego czytania a maturzystom dużo motywacji i samych sukcesów - rozdział nie zając, nie ucieknie - wysypiajcie się i do dzieła!
Twitter: #interviewatt
Instagram: only_maleficent_
Skronie Holly niemiłosiernie pulsowały, kiedy rozchyliła powieki. Jedna z nich była z pewnością spuchnięta, a przynajmniej właśnie tak wydawało się oszołomionej, zdruzgotanej dziennikarce. Zaskamlała cicho pod nosem. Woń metalicznej cieczy roznosiła się po zaciemnionym pomieszczeniu. Smród krwi, ludzkich wnętrzności, spalenizny oraz grzyba niechybnie się ze sobą mieszał, wpadając prosto do nosa kobiety. Jęknęła cicho. Miała szczerą ochotę zwymiotować wszystko, co zjadła od ostatnich dwóch tygodni, ale nie mogła drgnąć. Czuła swoje kończyny, jednak nie potrafiła zmusić się do tego, by ruszyć choćby małym palcem dłoni.
Obraz jeszcze przez chwilę wirował w jej głowie. Wtedy jeszcze sądziła, że to właśnie jest najgorszy stan, w jakim mogła się znaleźć. To szybko się zmieniło. Dokładnie w chwili, w której jej wzrok znacznie się wyostrzył, a ona dostrzegła wszystko, co znajdowało się dookoła niej, tornado przeszło przez jej ciało.
Wrzasnęła na całe gardło, zdzierając je niemal do krwi. Niespokojnie wierciła się na stole, do którego została przypięta. Waliła dłońmi w drewno, odkąd zrozumiała, że utkwiła w pułapce. Metal zapięty na jej kostkach i nadgarstkach sprawiał, że ciarki przerażenia wspinały się po jej ciele. Nienaturalne drgawki wstrząsały jej organizmem, gdy krzyczała jak opętana i wylewała z siebie wszystkie łzy. Trzaskała własną głową o blat, to na lewo, to na prawo, próbując dojrzeć cokolwiek, a im dalej patrzyła, tym bardziej się bała.
— Wypuścicie mnie! — wrzasnęła błagalnie. — Wypuść mnie, stąd do kurwy! — zaklęła, zwracając się personalnie do właściciela domu.
Nie musiała czuć się dobrze, by wiedzieć, gdzie się znalazła. Ba, mogła być wariatką niespełna rozumu i wciąż bez wahania mogła odpowiedzieć, że znalazła się w piekielnych podziemiach domu światowej sławy modela, Olivera Agresta. Żaden inny psychopata nie miał motywu, by porywać ją i pakować do miejsca, którego ściany zostały pomalowane krwią.
Chłost powietrza wpadł do jej płuc, gdy z każdym kolejnym krzykiem bezwładnie opadała na brudny, wychłodzony blat. Uniosła głowę, na tyle, jak bardzo mogła i szybko zrozumiała, że było to błędem. Śniadanie cofnęło się do jej przełyku. Mężczyzna, którego widziała dwa tygodnie wcześniej, wciąż wisiał przybity do haka. Jelito wypływało z jego brzucha, podobnie jak oczy z oczodołów. Odór fekaliów wstrząsał jej układem trawiennym. Przełknęła wymiociny. Nie miała nawet jak odwrócić głowy, by zwrócić to, co cofnęło się do jej gardła. Załkała cicho.
— Błagam! — krzyknęła ostatkami sił.
Drgnęła nerwowo, kiedy ktoś wysłuchał jej próśb. Drzwi trzasnęły o ścianę. Stukot szpilek rozniósł się echem po całym, zalanym betonem pomieszczeniu.
Chryste — jęknął damski głos. — Sprzątasz tutaj czasem? — skwitował ironicznie.
Holly wzięła kilka głębszych oddechów. Szybko dotarło do niej, że obecność Olivera i nieznajomej kobiety, która mignęła w lusterku wstecznym SUV — a i zapadła w pamięci Holly mogła oznaczać dla niej bolesną tragedię. Wzdrygnęła się nerwowo.
— Mam problemy z utrzymaniem czystości w podziemiu — skwitował chłodno Oliver. — Zbyt dużo zleceń, żebym miał czas na porządki.
Roseline rozejrzała się z obrzydzeniem po pomieszczeniu. Skrzywiła się nieznacznie, spoglądając na zakrwawione narzędzia i nieestetyczne plamy na ścianach. Splątała przedramiona pod średniej wielkości piersiami i przekrzywiła głowę.
— Trupa też nie miałeś czasu wyrzucić? — spytała ostentacyjnie. Ruszyła przed siebie.
— Jeszcze rano żył — parsknął Agrest.
Holly zaskamlała bezradnie. Świadomość tego, że znajdowała się w lochu, który słyszał setki wrzasków o pomoc i widział tysiące odchodzących ku niebu dusz grzeszników i niewinnych ofiar, niespodziewanie ją przygniotła.
— Zabieraj mi stąd to truchło — wycedziła rozkazującym tonem Roseline.
Holly wbiła wzrok w sufit. Drewno na blacie zadrapała paznokciami, które pozdzierała do krwi. Nie miała zamiaru patrzeć na martwego mężczyznę, którego ciało trzęsło się, ściągane z haka wbitego w sufit tuż obok pożółkłej lampy. Wpatrywała się w górę bez konkretnego celu.
— Wybacz — mruknęła szatynka o olbrzymich, pięknych oczach. Przysiadła na niewielkim stołku. Czerwona, satynowa sukienka wciąż opinała jej ciało. — Gospodarz ma niewielkie problemy z samodzielnym prowadzeniem posesji — parsknęła prześmiewczo.
Holly nie odpowiedziała. Zacisnęła usta w wąską linię. Irytacja i przestrach mieszały się w jej ciele. Z jednej strony miała ochotę pokazać wszystkim, na co stać jej cięty język a z drugiej nie miała zamiaru tracić życia. Ani kończyn, których fragmenty leżały rozrzucone po piwnicy.
— Oliver miał rację — westchnęła przeciągle. Odwróciła się w kierunku tacki zapełnionej metalowymi narzędziami. Wzięła między aksamitne palce niewielki scyzoryk, który złowieszczo błysnął w świetle żarówki.
— Naprawdę zawzięta z ciebie kobieta — parsknęła, bawiąc się narzędziem tortur z taką fascynacją, z jaką dzieci wpatrywały się w kolorowe klocki.
— Czego ode mnie chcecie? - wychrypiała wykończona.
— Absolutnie niczego, co wykracza poza twoje możliwości — westchnęła Rose.
Zaklęła siarczyście pod nosem, kiedy nożyk wypadł z jej rąk i uderzył o podłogę. Schyliła się po niego.
— Umieranie wykracza poza moje możliwości, zapewniam — mruknęła cicho.
Melodyjny głos Roseline rozniósł się echem po sali tortur. Coś złowieszczego dało się w nim wyczuć. Wzięła głębszy oddech, który miał przywrócić jej powagę. Wbiła wzrok w znajomą jej dziennikarkę.
— Ja zapewniam, że przeżyjesz, jeśli tylko będziesz współpracować — skinęła spokojnie głową.
— Jeśli nie? - zapytała rezolutnie Holly.
Nie miała zamiaru współpracować z mordercami. To, co widziała spaczyło jej osobę już dość mocno, by mogła dalej brnąć w mroczny świat, o którym nie wiedziały dobre dusze, łudzące się, że świat jest rajem.
Przełknęła ślinę, kiedy Roseline wstała. Śnieżnobiałe perły, zdobiące jej łabędzią szyję uderzyły o siebie. Eleganckim krokiem ruszyła do szafki z narzędziami. Toporki, tasaki, śrubokręty, obcęgi, noże, broń palna... miała tyle możliwości, by wykorzystać, któreś z tych pięknych, finezyjnych narzędzi zbrodni. Lateks trzasnął o jej nadgarstki, wydając z siebie nieprzyjemny dźwięk, kiedy wciągnęła na dłonie gumowe rękawiczki. Chwyciła niewielkie obcążki w dłoń.
— Jeśli nie... - wychrypiała ostrzegawczo.
Przeraźliwy wrzask rozniósł się echem między ścianami, gdy Roseline Russo niespodziewanie wcisnęła obcęgi między paznokieć dziennikarki i z pełną premedytacją wyrwała go z palca. Holly jęczała, jak rozszarpane przez drapieżnika zwierzę. Krew sączyła się z mięsa, które pozostało w miejscu po jej paznokciu.
— Poczujesz, jak smakuje prawdziwe piekło - zagroziła.
— Jesteś popierdolona - krzyknęła zapłakana Holly.
— Nie bardziej, niż ty — prychnęła Rose. Wrzuciła obcęgi do zlewu przymocowanego do ściany. Obmyła dłonie z krwi. Krwi, która doskonale wpływała na ich gładkość.
— Czego, do kurwy, chcesz?! — warknęła zdesperowana.
Jeśli już miała być torturowana, a potem zamordowana, to miała zamiar zginąć z klasą i w zgodzie z własnym charakterem. Ostre słowa same cisnęły się na jej język, pomimo cieknących, gorących łez.
— Chryste — jęknęła zażenowana Rose. — To szybka sprawa, pani reporterko — prychnęła. - Widziałaś coś, czego nie powinnaś, więc wpakowałaś się w niezłe gówno — mruknęła. — Uspokój się w końcu — westchnęła.
— Słucham?! — wyrzuciła z siebie pretensjonalnie Holly. — Porwaliście mnie i wyrwałaś mi kurwa paznokieć a z tyłu mojej głowy wciąż krzepnie krew — zarzuciła. — JAK, DO KURWY, MAM SIĘ USPOKOIĆ?
— Po ludzku — skwitowała Rose.
Wstała. Kołysząc delikatnie biodrami, ruszyła do komody, która stała wciśnięta w kąt piwnicy. Otworzyła pierwszą szufladę, a z niej wyjęła szklaną butelkę i niewielki kieliszek. Whisky wypełniła naczynie. Wróciła na swoje miejsce, popijając przyjemnie grzejący alkohol. Kochała zachowywać się naturalnie, w tak nienaturalnych sytuacjach. Czuła się wtedy jak bogini, która stała ponad wszystkim. Między swoimi aksamitnymi dłońmi trzymała życie i śmierć, a to w pewien sposób uważała za wprost irracjonalnie piękne.
— Posłuchaj, Grant — zaczęła twardo. — Mam cię tylko przypilnować — przyznała. — Nie zabić, nie sprawić, że zemdlejesz z bólu i nie przesłuchiwać — zaznaczyła. — O wszystkim porozmawia z tobą Oliver.
— On mnie zabije i przesłucha? — chrząknęła Holly. Jej oddech powoli zaczął zwalniać. Nie miała sił. Odwróciła głowę w lewo, tak by unikać bystrego wzroku wspólniczki Agresta.
—Nie — prychnęła Roseline. Przepłukała usta whisky. — A przynajmniej nie dziś — wzruszyła ramionami.
— Więc po co całe to przedstawienie?
— Sądziłaś, że tak po prostu wyjdziesz z tego domu, po tym, jak widziałaś, co tutaj odprawiał? — chrząknęła z nutką irytacji w głosie.
Przerażające obrazy mignęły w głowie Holly. Szrama pozostawiona na jej uchu za szczypała, choć dawno się zrosła. Przymknęła powieki. Wzięła głębszy oddech. Właśnie tego potrzebowała. Wspomnienia chłodu i przypomnienia sobie, że powinna zrobić wszystko, by wyjść z tego cało.
— Gdyby to ode mnie zależało... — kontynuowała Rose, która schyliła się bliżej do ciała Holly. — Dawno już byś leżała zakopana w moim ogródku razem z setkami innych odważnych, które próbowały nam przeszkodzić — wycedziła.
— Więc dlaczego nie leżę? — spytała ostentacyjnie Grant.
— Sama chciałabym wiedzieć — westchnęła zirytowana Rose. — Oliver uparł się, żeby dać ci możliwość przeżycia — prychnęła z pogardą. - Twierdzi, że nam się przydasz — wzruszyła ramionami.
— Do czego?
— Matko, jaka jesteś niedomyślna — skrzywiła się. - Jesteś ulubienicą Wielkiej Brytanii, możesz nam tylko pomóc swoim udziałem w mediach — skomentowała.
— A ty jako dobra, oddana żona zgodziłaś się mnie ocalić? — parsknęła Holly.
Ciemna mgła osiadła na jej oczach. Z każdą kolejną minutą upewniała się, że jakiekolwiek emocje były jej zbędne. Nie mogła zrobić nic poza okazywaniem niezadowolenia, kiedy jej los przestał zależeć od niej samej. Po raz pierwszy poczuła się uwłoczona. Pani swojego życia, bogini zrodzona z Aresa i Ateny stała się popychadłem w dłoniach ludzi, którzy uważali się za bogów.
— Zwariowałaś? — parsknęła Roseline. Śmiała się jeszcze przez chwilę, co wpędziło Holly w kilkusekundową konsternację. — Mój mąż siedzi na Sycylii i rozpruwa flaki dziwkom, takim jak ty — sarknęła. — Oliver to tylko wspólnik.
— Urocze, doprawdy — skomentowała obrzydzona Holly, mrużąc zajadle oczy. Powieka była spuchnięta. Zdecydowanie.
— Z niewielkimi korzyściami — wtrącił niski, zachrypnięty głos.
— Tego nie musiała wiedzieć — bąknęła Roseline.
Stukające szpilki upewniały Holly w pewności, że jej rozmówczyni posłusznie skierowała się do drzwi i zostawiła ją sam na sam z panem domu. Hades, którego imię i nazwisko brzmiało Oliver Agrest, przysiadł na drewnianym stołku i odetchnął. Odwróciła głowę w jego stronę. Nie mogła powstrzymać nieznacznego skrzywienia, które wykwitło na jej twarzy, kiedy wzrokiem prześledziła jego oblicze. Z obrzydzeniem i irytacją wpatrywała się w niego.
— Ruchałeś ją przed wbiciem się w moją dupę czy może po tym, jak przypaliłeś klatę tamtemu nieszczęśnikowi? — wycedziła.
Ostrzegawcza iskierka błysnęła w jego czarnych tęczówkach. Prychnął pod nosem, jednocześnie kręcił litościwie głową jak matka, która chciała zbesztać swoje dziecko.
— Dawno nie miałem okazji — chrząknął. Odchylił kark do tyłu. Przymknął powieki.
Przez kilka sekund zastanawiał się, co powinien zrobić. Nigdy wcześniej nie spotkał kobiety na tyle prowokacyjnej, pięknej, a jednocześnie drażniącej jak Holly. Świadomość tego, że końcu role się odwróciły i tym razem to on miał w garści ją napawała go niemałą satysfakcją. Siedział przy jej obezwładnionym ciele w całkowitej ciszy i napawał się strachem, który ulatniał się z jej ciała. Odetchnął. Był pierdolenie zachwycony tym, w jakiej sytuacji się z nią znalazł. Jedyny strach, jaki żywił, zakrawał o to, że będzie się opierała. To z kolei oznaczałoby, że musiałby zrobić jej krzywdę.
— Poza tym jest dla mnie jak siostra — skwitował w końcu. - Jesteśmy jedną wielką rodziną — mruknął.
Zaśmiała się cynicznie. Miała naprawdę dość. Co jakiś czas pocierała palcem o palec, chcąc sprawdzić, czy przypadkiem nie śni. Wciąż miała resztki nadziei na to, że leki uspokajające wpędziły ją w halucynacje albo że zwyczajnie miała jeden ze swoich conocnych koszmarów, które zafundował jej przystojny model. Jedna noc mogła przysporzyć naprawdę wielu problemów.
— Pierdolona rodzinka Adamsów — skomentowała gorzko.
— Coś w ten deseń, panno Grant — odburknął. — Tyle że my śpimy na jedwabiu, a oni spali na gwoździach.
— To na czym leżę, raczej nie jest jedwabiem — sarknęła. — Strzelam, że to drewno, ale cholera wie.
— To tymczasowa niedogodność — odpowiedział.
— Straciłam paznokieć, mam dziurę w głowie, chce mi się rzygać, mam bliznę na uchu i trafiłam pod biurko psychiatry — wymieniła, patrząc mu prosto w oczy. — Uważa to pan za tymczasową niedogodność, panie Agrest? — wychrypiała.
Zamrugał zdziwiony oczami. Westchnął cicho, jakby chciał przekazać jej tym krótkim gestem współczucie. Chciał, ale nie mógł. Nie znał czegoś takiego. Zamiast współczuć jej z czystą, ludzką empatią wlepiał w jej poranione ciało swoje czarne ślepia i zastanawiał się, dlaczego wciąż nie zrobił jej większej krzywdy.
— Zastanawiam się, dlaczego uważa pani, że to moja wina — wydusił z siebie. Złączył ze sobą dłonie. - Wystarczyło poczekać, aż wrócę do sypialni i nie znaleźlibyśmy się w tej sytuacji, choć muszę przyznać, że chętnie spoglądam na pani piękno.
— Zapewniam, że gdyby pan mnie nie zamknął, po prostu poszłabym do domu i nic złego, by się nie stało — mruknęła.
— Być może było to z lekka nieostrożne z mojej strony — westchnął. Przetarł dłonie o czarne spodnie garnituru. — Z pewnością masz wiele pytań — dodał. — Rozkuję cię i porozmawiamy, jeśli tylko nie masz zamiaru robić niczego głupiego.
Wywróciła oczami. Momentami zdawało jej się, że uważali ją za niewiarygodną masochistkę, tudzież wariatkę, która próbowałaby uciekać z pokoju pełnego broni, której potrafił doskonale używać jej oprawca.
Zamki kajdanek szczęknęły, kiedy przekręcił w nich klucz. Przytrzymała się palcami krawędzi stołu, na którym przysiadła. Nagłe podźwigniecie się do góry, przyprawiło ją o mocniejsze zawroty głowy.
— Mogę wody? — wychrypiała, zaciskając powieki z całej siły.
Skinął łaskawie głową. Już po chwili kranowa woda spoczywała w masywnej szklance. Wepchnął szkło między jej spierzchnięte wargi. Z ulgą upiła kilka pokaźnych łyków, które pomogły jej, choć w niewielkim stopniu dojść do siebie.
— A zatem kim jesteście? — spytała.
Nonszalancko oparł się plecami o brzeg porcelanowej, starej umywalki wmontowanej w popękaną ścianę. Zaplótł przedramiona na klatce piersiowej.
— Nie mogę powiedzieć ci wszystkiego — mruknął pod nosem. - Przynajmniej na razie nie — dodał. - Sądzę, że odwiedź, że pracuję dla czegoś na rodzaj książkowej mafii nie usatysfakcjonuje pani, ale na razie nie powinienem zdradzać nic więcej.
— Christian Grey się znalazł — parsknęła pod nosem, przewracając oczami.
— Mówi to pani ze względu na mafijny wątek czy ze względu na stosunek, który odbyliśmy? - zapytał zaczepnie.
Figlarny ton głosu, którym się posłużył, nawet w najmniejszym stopniu nie był kompatybilny z kamiennym wyrazem twarzy, który jakimś cudem wciąż utrzymywał.
— Porwał mnie pan ze względu na to, że przypominam bohaterkę książki czy może dlatego, że widziałam zbyt wiele? — odbiła piłeczkę. — Chcę tylko wiedzieć, kim jesteście — skwitowała sucho.
— Rodziną, panno Grant, rodziną — ciche tchnienie wypadło z jego ust. — Na świecie istnieje wiele rodzin naszego pokroju — zaczął, drapiąc się z zastanowieniem po kilkudniowym zaroście. — Kontrolujemy największe rynki na świecie, skupujemy to, co nam potrzebne, tu i ówdzie spieramy się ze sobą tak, by nikomu z cywili nie stała się krzywda — dopowiedział.
— I to niby ty jesteś ten dobry? — prychnęła.
— Boisz się, że istnieją gorsi ode mnie? — wychrypiał.
Wstał z miejsca. Rozprostował plecy. Zapiął guzik marynarki, którą poprawił na swoich ramionach łagodnymi ruchami. Zamarła. Wzrok, który wbił w jej twarz, był wręcz wyzywający. Pożerał ją samym spojrzeniem, nawet nie ukrywając, że miał słabość do jej naturalnego piękna. Uśmiechnął się zajadle.
— Nie boję się — odparła twardo, zeskakując z blatu stołu. Zetknęła się sterczącymi piersiami z jego torsem i hardo zadarła głowę. — Ciebie też się nie boję, Agrest — zaznaczyła dosadnie, choć nie była to do końca prawda, z czego oboje niewątpliwie zdawali sobie sprawę. — Jedynie mnie obrzydzasz — wycedziła.
Szybkim ruchem chwycił masywną dłonią jej szczękę. Zacisnęła boleśnie zęby. Jej oddech znów znacznie przyspieszył.
— Lepiej się oswój z moim widokiem — zastrzegł. — Bo warunki zakładają moją obecność w twojej egzystencji — sarknął.
— Może mi je w końcu wyjawcie — splunęła, odsuwając się od mężczyzny.
— Z przyjemnością, panno Grant — wymruczał niczym szaleniec. — Albo dołączy pani do rodziny, albo utnę pani łeb, tak jak zrobił to kat w przypadku dwóch żon Henryka VIII — charknął.
Przełknęła ślinę. Gilotyna zawisła nad jej gardłem. Musiała podjąć decyzję co do tego, czy chciała umrzeć, czy żyć jako potwór wypełzający z podziemi. Kim była Holly Grant i do czego była zdolna, pytał głos w jej głowie.
— Na podjęcie decyzji masz trzy dni — oświadczył. - Do tego czasu zostaniesz tutaj — zaznaczył twardo.
Drzwi huknęły za jego plecami. Została sama. Po raz pierwszy w życiu klęknęła na splamionej krwią podłodze i zaczęła się modlić. Ateistka, kobieta grywająca w pokera z diabłem, błagała Boga o litość.
Nie chciała odrodzić się jako kreatura bez serca, choć i tak niewiele już go w niej zostało.
---
Heheheheh, kurczaki, jak się passive-agressive zrobiło xD Kocham to XD Przysięgam, że nigdy nie pisałam książki w takim stylu i to dla mnie całkowicie nowe doświadczenie, ale mam nadzieję, że Wam się podoba i że widać jakieś postępy w moim pisarstwie... .
Dawajcie czadu w komentarzach i pod #!
Kocham Was,
Mal x.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top