Rozdział 25: Porwanie

Szansę miał zamiar wykorzystać jak najlepiej. Wybłagał u Roseline złagodzenie oczekiwań wobec niego. Obiecał wykonywać swoje obowiązki, ale zaznaczył też, że spróbuje skupić się na perspektywie posiadania dziecka. Ku jego zdziwieniu nie miała nic przeciwko temu. Razem z Holly wykonywali lekkie zadania w terenie, raz przyjęli do swojej piwnicy handlarza, który oszukał Roseline w związku z jakąś transakcją (z pewnością nie była to miła wizyta, po tym, jak przeciągnęli mu język przez otwór w szyi) a innym razem zwyczajnie wypełniali papiery, które im podsyłali.

Czasami zdarzało się też, że zwyczajnie mieli wolne. Holly wzięła sobie chorobowe na dwa tygodnie i tym samym mogła odpoczywać z Oliverem na działce, którą kupił jakiś czas wcześniej. Uroczy, maleńki domek z pięknym ogrodem, położony na Wyspach Wielkanocnych był miejscem, w którym czuła się wypoczęta i bezpieczna. On zaś chciał jej zapewnić właśnie to — spokój i nadzieję na to, że poradzi sobie z własnymi demonami.

— Woda dla pani, pani Grant — zaśmiał się przyjaźnie.

Przysłonił jej słońce własnym cieniem. Uniosła okulary przeciwsłoneczne i puściła mu perskie oko. Podniosła się na przedramionach i chwyciła między palce szkło. Uniosła je do ust i upiła łyk chłodzonej cieczy, która przyniosła jej ulgę w spragnieniu.

— To już czwarta szklanka, Ollie — parsknęła. — Zaraz zacznę biegać do toalety, jak opętana — zażartowała. Oddała mu puste naczynie.

— Przyzwyczaj się — roześmiał się. — Niebawem tak będzie wyglądała twoja codzienność — zmierzwił palcami jej włosy.

Stęknęła niezadowolona. Nie znosiła, gdy ktoś ingerował w jej fryzurę, nawet jeśli był to jedynie pieszczotliwy gest. Ułożyła włosy na nowo. Zsunęła okulary na oczy, ułożyła głowę na jedwabistej poduszce, którą Oliver osobiście podłożył jej pod głowę i odetchnęła. Wzdrygnęła się niespokojnie, kiedy zauważyła, że wcale nie odszedł. Wbrew temu, że miał sporo pracy w związku z kampanią nowej kolekcji dla popularnej, brytyjskiej sieciówki zdawał się znajdować dość czasu na urocze zaczepki i dbanie o jej wygodę.

Nie sądziła jednak, że w końcu uklęknie przy niej i ułoży głowę na jej brzuchu. Stres przedarł się przez jej ciało. Uspokoiła się dopiero po chwili, kiedy nie odpuścił. Zmarszczyła brwi. Wpatrując się w niebieski parasol, który najwyraźniej zamontowano w każdej istniejącej posesji Agresta, uznała, że musi się przyzwyczaić do takiego rodzaju dotyku. Niebawem każdy miał głaskać ją po okrągłym brzuchu.

— Niczego tam nie usłyszysz — parsknęła.

Ułożyła dłoń na jego głowie. Paznokciami sunęła pomiędzy jego przydługimi włosami, chcąc sprawić mu przyjemność. Mruknął zadowolony niczym mały kociak. Głaskał wolną dłonią jej podbrzusze, co jakiś czas zostawiając na nim mokre ślady po czułych pocałunkach. Wiedziała, że napawały go wątpliwości, ale naprawdę doceniała to, jak bardzo się starał. Chciała wierzyć, że ten stan nigdy nie minie.

— Wiem — szepnął. — Ale tam jest moje dziecko i muszę się do tego przyzwyczaić — powiedział spokojnie. — Chyba że ci to przeszkadza... — wtrącił.

— Nie — zaprzeczyła natychmiast. — To nawet przyjemne — zachichotała.

Drzewa szumiały cicho, a ptaki ćwierkały, tworząc dookoła nich naprawdę relaksujący krajobraz. Holly odetchnęła z ulgą. Nigdy nie sądziła, że kiedyś zapragnie zwolnić swojego nieustannego, morderczego biegu po szczeblach kariery i po prostu odpoczywać z człowiekiem, który przyspieszał bicie jej serca.

Przymknęła powieki. Po jej głowie kręciło się wiele myśli. Musiała poinformować kilka osób o swoim stanie, iść do lekarza, zacząć zastanawiać się nad oszczędnościami i tym, jak dalej będzie wyglądała jej historia w telewizji. Czy nadchodził wielki koniec Holly Grant? Prychnęła pod nosem. Nie, z pewnością nie. Pracowników jej pokroju nie pozbywano się z byle powodu. Poza tym całkowicie poważnie rozważała pracowanie w ciąży. Mówienie chyba nie szkodziło dziecku, a przynajmniej taką miała nadzieję.

Odetchnęła. Kolejna myśl, która wykwitła w jej głowie dotyczyła Katherine. Musiała powiedzieć jej prawdę. Zmarszczyła brwi. No właśnie, Katherine. Jej przyjaciółka nie odzywała się od kilku dni, choć zazwyczaj wysyłał dziennie przynajmniej dwa SMS-y. Ostrożnie sięgnęła po swój telefon. Odblokowała ekran. Znów spotkała się z brakiem nowych wiadomości. W odmętach umysłu próbowała przypomnieć sobie, od kiedy trwał taki stan.

— Holly... — mruknął cicho.

— Tak? — spytała.

Zerknęła na niego. Prawie przysypiał na jej brzuchu, co było naprawdę zabawne. Śpiący lub pijany mówił o wiele więcej niż zazwyczaj. Przede wszystkim był szczery. To właśnie lubiła w chwilach, gdy zrelaksowany powoli odpływał w krainę snów.

— Chciałbym, żeby miała na imię Violett... — wychrypiał.

Prawie zakrztusiła się własną śliną. Dziecko nie miało nawet kilku tygodniu a on właśnie rzucił w powietrze propozycję imienia a mało tego imienia, które nosiła jego zmarła żona. Holly zamrugała szybko powiekami, wydychając nadmiar powietrza z płuc. Odkaszlnęła.

— Nie powinienem był tego proponować — mruknął zirytowany. Najwyraźniej znów był zły na siebie.

Odsunął się od jej ciała. Pokręcił przecząco głową, jakby próbował skarcić samego siebie, wziął się pod biodra i rzucił jej przepraszające spojrzenie.

— Nie, nie — zaprzeczyła nerwowo. Pociągnęła go za rękę, sadzając obok siebie. — Po prostu mnie zaskoczyłeś — powiedziała uspokajająco. Ułożyła dłoń na jego przedramieniu, które zaczęła gładzić.

— Pomyślałem, że...

— To w porządku — zapewniła go.

Nie do końca była pewna tego, czy chciała, aby jej dziecko nosiło imię zmarłej żony jej partnera, ale naprawdę nie chciała go spłoszyć. Wciąż strasznie niepewnie stąpał po meandrach ich relacji. Z wyrachowanego, bezwzględnego mężczyzny stał się pod jej wpływem potulnym barankiem, na którego musiała uważać.

— Violett to piękne imię — westchnęła.

— Prawda? — rzucił jej przelotne, napełnione nadzieją spojrzenie. — Chciałbym jakoś ją upamiętnić — przetarł twarz dłońmi. — Nie chcę, żeby sądziła, że ją zapomniałem, jeśli patrzy gzieś z góry, na to co robię - westchnął.

Uniosła kącik ust ku górze. Nie miała zielonego pojęcia, że kreatura, którą poznała, nosiła w sobie tyle bólu i tęsknoty. Pogłaskała go, jak zranione zwierzę, któremu trzeba było udzielić pomocy. Podniosła się z trudem i wtuliła się w jego tors. Wyglądali, jak dzieci, ale wcale jej to nie przeszkadzało.

— Wierzysz w Boga? — spytała zaciekawiona.

— Nie — zaprzeczył. — Ale wierzę w to, że dusze muszą gdzieś trafić — wyjaśnił. — Była dla mnie jak anioł stróż, gdzie indziej mogłaby trafić, jeśli nie do nieba? — rzucił filozoficznie.

Uniósł wzrok na horyzont. Błękitne niebo nie zawierało na sobie nawet jednej chmurki. Uśmiechnął się do niego z nadzieją na to, że wciąż dbają o niego córki i jego żona. Holly patrzyła razem z nim. Jeśli miał rację i zmarli wciąż patrzyli na życie doczesnych, to była z siebie dumna. Miała wobec tego okazję pokazać własnej matce, że przetrwała i odnosi sukcesy.

— Z pewnością tam jest — szepnęła. — Violett jest przepięknym imieniem i na pewno rozważymy je jako imię dla córki — zapewniła. — Ale co jeśli zyskasz syna? — parsknęła.

— Wtedy będziemy mieli większy dylemat — zaśmiał się.

Roześmiała się razem z nim. Pogładziła ręką swój brzuch. Nie wystawał ani trochę, a już powoli czuła taką potrzebę. Pokręciła z niedowierzaniem głową. Nigdy nie sądziła, że wszystko obróci się o sto osiemdziesiąt stopni w tak krótkim czasie.

— Widzę, że sama się przyzwyczajasz — zażartował, wtykając palec w jej pępek. Pisnęła radośnie.

— Mój brzuch, moje dotykanie — zastrzegła żartobliwie. — Nie wierzę, że niedługo wszyscy będą chcieli to głaskać, a ja stanę się chodzącą kulą — wciągnęła powietrze nosem.

— Jestem pewien, że wciąż będziesz zgrabna i piękna — przytulił ją. — A jeśli nie, to będę cię toczył — parsknął.

— Zachowujesz się jak szczeniak — skomentowała rozbawiona.

— A ciebie niesamowicie to bawi — zauważył trafnie.

— To prawda — parsknęła. — Powinnam chyba zacząć myśleć o umawianiu się na wizyty i tym wszystkim...

— Powiedziałaś już Kate? — spytał zaciekawiony.

— Jeszcze nie — westchnęła zmartwiona. — Od tygodnia nie odezwała się do mnie ani słowem — wzruszyła ramionami.

— Dzwoniłaś? — zmarszczył brwi.

Katherine Jouvett zdawała się niesamowicie lojalną i rozważną przyjaciółką. Przynajmniej takie właśnie odniósł wrażenie, kiedy spotkał ją po raz pierwszy w klubie. Była nieśmiała, ale stanowcza a o Holly troszczyła się jak nikt inny. Nie zdarzało się jej również niespodziewanie zniknąć. Koniec końców nie była podobna do Holly, a spontaniczność była ostatnim słowem, jakim można było ją określić.

— Cztery razy — mruknęła Holly.

— To dość... — szukał odpowiedniego słowa. — Osobliwe — skwitował.

— Też tak sądzę — westchnęła. — Chyba powinnam się martwić.

Objął mocniej ramieniem jej drobne ciało. Cmoknął ją w czoło. Miał nadzieję, że rozumiała, że właśnie w taki sposób okazywał jej wsparcie. Był dorosłym mężczyzną, ale okazywanie uczuć wciąż było dla niego niezbadaną sferą życia. Próbował robić to, co robił dawniej i liczył na to, że nigdzie nie powinie mu się noga.

— Za dwa dni mamy lot — uspokoił ją. — Wyląduję w hangarze i od razu pojedziemy do waszego mieszkania — zapewnił.

— Powoli robi się to mieszkanie Johna i Kate — wywróciła oczami.

— Chciałbym powiedzieć, że mi to przeszkadza, ale nie lubię kłamać — roześmiał się na całe gardło. Wetknął czuły pocałunek w jej malinowe wargi. Przeciągnął kciukiem po policzku. — Może są sobą zajęci — szepnął. — Nie martw się na zapas — polecił.

Skinęła głową. Jednak gdy tylko odszedł poczuła pustkę, a wraz z nią niepokojące przeczucia. Dreszcz wspiął się po jej plecach. Coś było nie tak.

***

Takie samo wrażenie odnosiła, kiedy zapięta pasami bezpieczeństwa oglądała krajobraz za oknem. Oliver wylądował po kilku godzinach męczącego lotu swoim śmigłowcem, odpowiednio go zabezpieczył i zgodnie z obietnicą wiózł ją prosto do centrum Londynu, w którym mieszkała Katherine.

— Naprawdę nie musimy tam jechać akurat dziś — jęknęła. — Jesteś wykończony — zauważyła.

Nie spał od jakiegoś czasu, co potwierdzała blada poświata na jego twarzy. Pokiwał jedynie litościwie głową i spojrzał na nią upominająco. Robił tak, gdy mówiła zbyt wiele i robił się zirytowany. Wywróciła oczami. Oparła podbródek na własnej dłoni i wróciła do spoglądania na widoki za oknem.

— Nie jestem za to gołosłowny — odparł. Przełączył kierunkowskaz. — Obiecałem, że to sprawdzimy i dokładnie to zrobimy.

Nie chciał mówić jej, że cała sprawa związana z milczeniem Kate wydała mu się podejrzana. Jak najszybciej starał się znaleźć pod znajomą, starą kamienicą. Miał szczerą nadzieję na to, że odetchnie z ulgą i choć raz zwyczajnie się pomyli. Nie chciał, by jego przeczucie znów się spełniło. Holly nie mogła się denerwować, a on miał wrażenie, że nadciągała burza. Niewidzialne chmury zbierały się nad nimi.

Zaparkowali na parkingu umieszczonym na przeciw budynku. Żwawym krokiem ruszyli w jego kierunku.

— Co mam jej powiedzieć, jeśli otworzy drzwi? — jęknęła zrezygnowana Holly.

Z wielu czarnych scenariuszy wywróżyła również ten, w którym Kate po prostu się obraziła za nieszczerość Holly, która nie wracała do mieszkania, odzywała się raz na ruski rok i rzadko, kiedy miała czas na sympatyczne, przyjacielskie spotkania. Wstukała kod na domofonie.

— Że chcieliśmy zrobić jej niespodziankę — wzruszył ramionami.

— Niech będzie — westchnęła.

Pokonali schody w zatrważającym tempie. Już na samym końcu stopni czuła, że doszło do tragedii. Złowieszcze ciarki pojawiły się na jej ciele. Podbiegła do drzwi. Poprawiła włosy i bez słowa wcisnęła dzwonek.

— Coś jest nie tak — szepnęła nerwowo, wciskając go po raz kolejny.

Oliver zmarszczył brwi. Katherine nie pomijała dzwonków. Zawsze sprawdzała, kto odwiedzał jej lokum. Była zbyt ciekawska, by po prostu odpuścić. Przełożył rękę pod przedramieniem Holly. Solidnie zastukał w drzwi. Ani dzwonek, ani pukanie nie dały efektu.

Holly robiła się coraz bardziej nerwowa. Spojrzała zszokowana na Olivera. On jedynie kiwnął głową w kierunku klamki. Huragan nadchodził. Jej dłoń zadrżała, kiedy chłodny metal gałki znalazł się pod jej palcami. Stojąc przed drzwiami, miała wrażenie, że torturuje sama siebie. Z jednej strony chciała się jedynie upewnić, że Katherine była cała i zdrowa a z drugiej obawiała się tego, co zastanie. Zmuszała się do oczekiwania na to, aż sama podejmie decyzję. Czekanie było o wiele bardziej przerażające, niż sam efekt finalny a przynajmniej tak twierdzili uczeni.

— Musimy to sprawdzić, Holly — powiedział surowo.

Nim zdążyła zaprotestować chwycił jej dłoń i posługując się nią, jak marionetką pchnął klamkę. Klamkę, która bez problemu ustąpiła. Holly przełknęła ślinę. To zdecydowanie nie był dobry sygnał.

— Ona zawsze zamyka na klucz — wydusiła z siebie.

Miała wrażenie, że zaczyna dusić się tlenem. Oddychała z zawrotną prędkością, tracąc zimną krew, z której słynęła. Oliver wyostrzył wzrok. Czuł, że coś było nie tak. Pchnął drewno i przekroczył próg. Dopiero po chwili wciągnął ją do środka. Nie miał zamiaru narażać jej na niebezpieczeństwo. Zanim pozwolił jej przekroczyć próg sprawdził czy byli sami.

— Nikogo nie ma? — spytała przestraszona.

— Jest całkowicie pusto — zapewnił.

Ruszyła przed siebie. Starała się wyglądać na opanowaną i stanowczą, ale nie była pewna, na ile jej próby były skuteczne. Zapewne na niewiele się zdały. Poczucie winy i strach miażdżyły jej żebra, kiedy wchodziła w głąb mieszkania. Od pierwszych kroków dostrzegała, że coś wydarzyło się między czterema ścianami ich wspólnego mieszkania. Oliver szedł za nią krok w krok. Czuła się z nim znacznie bezpieczniej, ale wciąż nie mogła przetrawić w sobie tego, że wydarzyła się tragedia, do której doszła zbyt późno.

— Kurwa — jęknęła.

Zatkała dłonią usta. Z jej oczu niekontrolowanie popłynęły łzy. Jak w transie przemieszczała się po pomieszczeniu, w którym panował całkowity chaos. Klęła pod nosem i przepraszała na przemian, próbując znaleźć rozwiązanie z sytuacji. Rzeczy leżały powyrzucane z szaf na podłodze, stół przewrócił się na blat, a na środku paneli odnaleźli krew. Bordową, zaschniętą krew i niewielką, opróżnioną strzykawkę.

— Nie! — pisnęła spanikowana.

Nim zdążyła wyrwać się do przodu i kleknąć przy podłodze wpadła w silny uścisk Olivera. Niemal siłą przyciskał jej ciało do swojego i próbował zrobić cokolwiek, by ją uspokoić. Nie mogła wpaść w szał. Nie z jego dzieckiem pod sercem i nie gdy jeszcze niczego nie byli pewni. Serce bolało go, kiedy przyjmował na siebie jej obawy i żal. Po mieszkaniu przeszło tornado a to nie mogło być zwyczajnym przypadkiem.

— Ciii — szeptał do jej ucha, gładząc jej włosy. — Nie wskóramy nic płaczem i nerwami — mówił spokojnie.

— Coś jej zrobili — wyłkała. — Coś na pewno się jej stało — wypłakiwała z siebie.

— Im dłużej będziemy bezczynnie stać, tym gorzej dla niej — odparł.

Znów był chłodny i racjonalny, ale w tamtym momencie nawet sprawiało jej to zadowolenie. Podczas gdy ona nie potrafiła logicznie myśleć, on zdawał się mieć nerwy na wodzy i kontrolować sytuację. Prawda była taka, że chciał uciekać jak najdalej, wiedząc, że Katherine padła ofiarą własnej nieświadomości. Słowa Roseline o tym, że powinni uważać na swoich bliskich odbijały się echem w jego głowie, kiedy prowadził Holly w kierunku kanapy.

— Usiądź — poprosił ją.

Klęknął przed nią i pogładził jej dłonie własnymi palcami. Z kieszeni spodni wydobył opakowanie chusteczek, które z wdzięcznością przyjęła.

— Odpocznij przez chwilę — zasugerował. — Ja sprawdzę, czy znajdę tutaj coś jeszcze a ty przez ten czas postaraj się wkurzyć tak bardzo, jak robiłaś to na początku naszej znajomości — mruknął do niej.

Pokiwała głową. Obserwowała jak przeglądał mieszkanie w skupieniu. Dopiero kiedy, zniknął w kuchni odetchnęła, wydmuchała nos i wlepiła wzrok w krew tworzącą kałużę na podłodze. Im dłużej się w nią wpatrywała, tym bardziej zła się robiła. Katherine nie zasłużyła sobie absolutnie niczym na cierpienie, którego z pewnością doświadczyła. Nie była winna ani jednego grzechu, który na swoim sercu nosiła Holly i nie powinna była za nie płacić.

— Trzymaj mi się tam — wychrypiała.

Kiedy Oliver wrócił do pomieszczenia była już w pełni zmotywowana, by odnaleźć Katherine całą i zdrową. Ani ciąża, ani nerwy nie mogły jej pokrzyżować planów. Podniosła się z kanapy, zauważając białą kopertę w dłoniach mężczyzny. Z zaciętą miną podeszła do niego i zabrała mu fragment papieru.

,, Paliwo, jak najszybciej, zanim ją wykończę.

John x ''

Zacisnęła zęby z całej siły. Przedarła wściekła papier i ruszyła w kierunku drzwi. Cholerny dupek wykorzystał je obiec.

— Skurwysyn — warknęła.

— To jej...

— Pierdolona miłość jej życia — krzyknęła Holly. — Cholerny pojeb — warknęła.

— Gdzie ty idziesz? — spytał.

— Jeszcze nie wiem — wzruszyła ramionami. — Wiem, tylko że musimy ją odbić — sarknęła. — Powiadom Roseline — skinęła głową.

Nie zdążył nawet zaprotestować, kiedy zaczęła zbiegać schodami w kierunku wyjścia z kamienicy. Wciągnął powietrze nosem i ruszył za nią. Póki miał kluczyki do auta, nie mogła uciec mu daleko.

— To będzie cholernie trudne — burknął pod nosem.

Nie spodziewał się nawet, że nadchodziła burza potężniejsza od tych, które dawniej wywoływał Zeus. Nie mogli przewidzieć, z jak bezwzględnymi ludźmi mieli do czynienia.

---

1 rozdział i 2 epilogi do końca :D Gotowi?!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top