01 | Ucieczka
Kopnęłam w puszkę, dawno już opróżnioną przez innych włóczęgów, po czym rozejrzałam się po opuszczonym supermarkecie. Całkiem był zdemolowany. Ściany oblepiał grzyb, większość półek spróchniało i popękało, nie będąc już w stanie dźwigać nic więcej poza kurzem, a śmieci walały się w każdym kącie. Co najgorsze – wszystko zostało obrabowane. Jedyne co udało mi się znaleźć to kilka torebek herbaty i saszetkę z kaszą. To nie były udane łowy.
– Chrzanić to – burknęłam.
Wiedziałam, że nie miałam już czego tam więcej szukać. Odwróciłam się więc i opuściłam walącą się ruderę, wcześniej zarzucając na głowę kaptur. W opuszczonym lata temu mieście nie spodziewałam się spotkać jakichś przejezdnych, co dopiero mieszkańców, ale zawsze wolałam dmuchać na zimne. Ostatnio samoloty DRESZCZ-u coraz częściej przelatywały mi nad głową, a mnie nie było stać na wykrycie.
Miasto od dawna nie było zamieszkiwane. Od kiedy Słońce postanowiło wybuchnąć Ziemi w twarz, a wirus zaczął mieszać ludziom w głowach i doprowadzać ich do szaleństwa, nikt już tam nie zaglądał. Dawniej pnące się do nieba wieżowce, wtedy liche konstrukcje, grożące zawaleniem w każdej chwili. Ulice puste. Okna wybite. Cegła na cegle. Miasto bez duszy.
— Co do...
Zatrzymałam się nagle. Warkot silnika uderzył w moje uszy, a ogromny cień zaczął sunąć ulicą w moją stronę. Tylko na moment uniosłam wzrok na niebo. Tyle wystarczyło, aby samolot zbliżył się bardziej. Miałam mało czasu. Oraz serce w gardle.
Schowałam się pod maską samochodową wystającą z ziemi, która była moją pierwszą i jedyną myślą. Skuliłam się w kulkę, mocno przyciskając plecak do piersi, a plecy do metalu. Krew szumiała mi w uszach. Zacisnęłam oczy i czekałam.
Kilka chwil później było po wszystkim. Cień zniknął, a jedyne co słyszałam było bicie własnego serca. Wyszłam ze swojej kryjówki i odetchnęłam głośno, czując ciężar spadający z barków. Było – minęło. Ruszyłam w dalszą drogę, przyśpieszając kroku i starając się nie bujać myślami w obłokach.
Całkowicie rozluźniłam się dopiero w mieszkaniu. Szczelnie zaryglowałam drzwi, a następnie zapaliłam światło. Zdjęłam plecak z pleców i rzuciłam go na stół, nie zamierzając go rozpakowywać od razu. Dobijała mnie jego mała zawartość. Nie chciałam się znów denerwować.
Ciszę zakłócił szum radia. Zabrałam je kiedyś żołnierzowi DRESZCZU-u, który samotnie odbywał patrol. Dzięki temu miał kontakt z bazą. Wtedy zniekształcone głosy próbowały wydostać się z pudełka, ale nic nie dało się zrozumieć. Zaciekawiona podeszłam bliżej i zaczęłam kręcić gałką w różne strony. Lewo i prawo, prawo i lewo. Góra i dół?
— Cholerny szmelc!
Zirytowana walnęłam w pudełeczko, które od razu złapało sygnał. Spojrzałam z uznaniem na swoją pięść, a w głowie przybiłam sobie samej piątkę.
— ...C16 do Bazy, C16 do Bazy... W przystani ich nie ma. Powtarzam, w przystani ich nie ma... Lecimy na zachód... Powtarzam...
— Co wy znów knujecie — mruknęłam pod nosem.
W końcu olśniło mnie, aby to wszystko zapisywać. Chwyciłam najbliższy ołówek i pierwszą lepszą kartkę, szybko gryzmoląc wyrzucane przez radyjko słowa.
— Danny! — krzyknęłam, nie odrywając wzroku od kartki. — Danny, musisz to usłyszeć!
Westchnęłam, gdy znów nie otrzymałam odpowiedzi. Wsadziłam ołówek w zęby, radio pod pachę a kartki ścisnęłam w dłoniach, przechodząc do drugiego pomieszczenia. Tam, w rozległym łóżku ze stosem książek zamiast nóżki, leżał średniego wieku mężczyzna. Blada skóra wtapiała się w tło białej poduszki, tłuste i niesforne blond włosy częściowo zalewały spocone czoło, a on sam wgapiał się w sufit. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy z hukiem postawiłam radio na szafce nocnej.
— O, wróciłaś — przekręcił głowę w moją stronę. — Znalaz...
— Spytasz mnie później. Teraz słuchaj.
Mężczyzna westchnął, ale posłusznie skupił uwagę na urządzeniu. Ponownie zaczęłam kręcić gałką w tą i tamtą. Wreszcie odskoczyłam od radia, gdy zaczęło gadać.
— Tutaj G7, wschodnie skrzydło jest czyste. G7 do Bazy, powtórzcie ich numery...
— O co tutaj chodzi? — spytał Danny.
— Ja nie wiem — wzruszyłam ramionami. Postukałam się ołówkiem po brodzie, spoglądając na niego z rozbawieniem. — To ty z nimi pracowałeś.
Natychmiast zgromił mnie spojrzeniem. Jego wzrok mówił wszystko: to było dawno i ucisz się. Ponownie przewróciłam oczami i prychnęłam głośno. To zawsze kończyło się w taki sposób. Nie warto było iść tą ścieżką, którą Danny dawno zostawił za sobą.
— Tu Baza. Powtarzam numery. Uwaga, powtarzam numery.
— Teraz cicho!
— Przecież nic nie mówię.
— Ciii — przyłożyłam palec do ust mężczyzny.
— Zaginione obiekty to B1, A0, A1, A5, A7...
Nagle głos kobiety zanikł w nieprzyjemnych szumach. Znów walnęłam z całej siły radio, jednak za kolejnym razem to już nie pomogło. Warknęłam zirytowana. Już zamachnęłam się ponownie, gdy w porę Danny złapał za mój nadgarstek. Spojrzałam na niego zaskoczona.
— To nie usterka — odpowiedział pewnie.
— ...Macie ich znaleźć, do cholery! Słyszycie mnie? Chcę ich mieć wszystkich!...
Skrzywiłam się znacznie i zatkałam dłońmi uszy. Krzyk mężczyzny był pełen furii i jadu, którego smród wyczułam przez niewielkie pudełko z głośnikiem. Tym samym wywołał dreszcz, który nieoczekiwanie przebiegł po moich plecach.
Danny jednym ruchem zgasił radio. Opadł z powrotem na poduszkę i wlepił zamyślony wzrok w sufit, nie racząc mnie żadnym wyjaśnieniem. Widziałam jak mocno zaciskał szczękę. Bałam się, że zaraz usłyszę głośny trzask kości, ale wtedy nie wiedziałam jak uspokoić mężczyznę.
— Co to wszystko znaczy? — spytałam rozdrażniona. Nie ogarniałam niczego z tych wojskowych kodów, ale potrafiłam wyczuć, że kryło się za tym coś poważnego.
Danny jeszcze przez chwilę milczał. Analizował wszystko co usłyszeliśmy w głowie. Wiedziałam, że gdy wszystko sobie poukłada, on podzieli się ze mną swoim zdaniem. Zawsze tak robił. A ja nigdy go nie poganiałam.
— Miło znów usłyszeć wkurzonego Jansona — prychnął nareszcie, mówiąc to bardziej do siebie niżeli do mnie. — Milej byłoby go teraz zobaczyć. Zapewne wrzeszczy i grozi bronią komu popadnie.
— Kto to Janson? — zmarszczyłam brwi. — Czego oni szukają? Co to za obiekty? Jak...
— Przystopuj — przerwał mi, a ja posłusznie zamilkłam. Mężczyzna westchnął i przetarł twarz dłońmi. — To dużo bardziej skomplikowane.
Miałam ochotę wybuchnąć ironicznym śmiechem. Nie sądziłam, aby cała ta akcja mogła być bardziej popaprana i niezrozumiała od tego, co już o niej usłyszałam w radiu. Jednak potem Danny spojrzał mi poważnie w oczy, a ja zaczęłam się wahać.
— Sprostuj to jak tylko się da — docisnęłam go.
— Uciekli — szepnął. Uśmiechnął się lekko. — Dzieciaki z Labiryntu uciekły.
Danny odwrócił wzrok i odleciał myślami gdzieś daleko, za to ja skupiłam się na tych swoich, które wrzały w mojej głowie. Wiedziałam czym był Labirynt. Na szczęście nigdy nie miałam okazji tam trafić, nie byłam nawet temu bliska, ale wiedziałam o nim dużo. Chory test stworzony przez ludzi o równie chorych mózgach. Cholerna symulacja, pełna mecho-besti i ich diabelskich igieł. Klatka życia i śmierci, która... wybierała między jednym a drugim.
I z tym wszystkim zmagały się kilkunastoletnie dzieci. Osoby młode, pełne marzeń, ambicji i nadziei. Ludzie tacy jak ja.
Dzięki Danny'emu, który dawniej pracował nad projektem Labiryntu, znałam jego idee. Znałam, ale nigdy się z nimi nie pogodziłam.
Wtedy jedna, głośna myśl nasunęła mi się do głowy. Zagryzłam smutno wargę i spuściłam głowę, czując jak żal mocno ściska moje serce.
— Uciekli... – szepnęłam cicho. — Uciekli na Pożogolisko... Prosto w płomienie śmierci.
Blondyn obrzucił mnie zmęczonym spojrzeniem. Przyznał mi rację. Wiedział, że grupka dzieciaków nie poradzi sobie w świecie, który wcześniej wymazali im z pamięci miksturą. Prędzej czy później wpadną w szpony Poparzeńców bądź przegrają z promieniami Słońca.
Nie mieli szans.
— Tak — Danny mruknął smętnie. — Biedne dzieci...
Przez moment żadne słowo nie opuściło naszych ust. Stwierdziłam, że to był hołd. Dla ludzi, którzy uniknęli niebezpieczeństwa skazując się na śmierć.
Z myśli wyrwały mnie nagle przeraźliwie krzyki z zewnątrz. Szybko podniosłam się z podłogi i podeszłam do okna, dyskretnie wyglądając na ulicę. Zacisnęłam mocno wargi, czując serce bijące w przełyku.
— Kto to?
— Poparzeńcy — mruknęłam szeptem, nie odrywając wzroku od pary stworów. — Chyba czegoś szukają.
Przyglądałam się, jak brudny mężczyzna z kępką włosów na głowie zagląda do wraków samochodów na ulicy, a kobieta z krwią na sukience sprawdza okoliczne budynki. Po chwili oboje stanęli na środku drogi, rzucając się na siebie i wszczynając szarpaninę.
— Co robią?
— Rozmawiają. Nie... Kłócą się — poprawiłam, obserwując ich chaotyczne ruchy. Później jeden z nich walnął tego drugiego i pchnął w stronę, z której przyszli. — Poszli.
— Schowałaś drabinę?
Spojrzałam na niego oburzona. Mężczyzna, nic sobie z tego nie robiąc, nadal zaciskał niespokojnie szczękę.
— Oczywiście, że tak — burknęłam. — Nie jestem głupia.
— Tego nie powiedziałem — bronił się.
— Jeśli myślisz, że mogłabym zapomnieć takiej rzeczy, to masz mnie za głupią.
— Ellie...
— Nie wejdą tu – zapewniłam. — Ręczę za to.
Danny nie powiedział nic więcej. Pokiwał tylko głową i ułożył się na poduszce, zanosząc się napadem kaszlu. Niespokojna zrobiłam kilka kroków w jego stronę i położyłam dłoń na gorącym czole.
— Nie poprawia ci się — szepnęłam zmartwiona.
— Wszystko jest dobrze — wycharczał ledwo. — To minie.
— Jutro pójdę do galerii — zadecydowałam, łapiąc i ściskając go za rękę.— Widziałam tam aptekę. Może znajdę coś, co choć trochę ci pomoże.
— Nic mi...
— Wiem, wiem. Nic ci nie jest — przerwałam mu, przewracając oczami. — W takim razie poszukam czegoś, co doda ci sił i mięśni, mięczaku — prychnęłam, a potem dźgnęłam go w chuderlawe ramię.
Danny uśmiechnął się lekko, mocno ściskając za moje palce. Dawniej jego uśmiech sięgał oczu, ale musiałam się zadowolić tym, na jaki wtedy było go stać.
— Idź już spać, Ellie.
— To idę.
Wstałam i ruszyłam w stronę wyjścia. Zatrzymałam się jednak przy samej framudze, ostatni raz rzucając spojrzeniem w jego stronę.
— Potrzebujesz jeszcze...
— Do wyrka!
— Już idę! Dobranoc!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top