Epilog
Czas mijał nieubłaganie, a wakacje dobiegały pomału, a życie toczyło się dalej. Każdy z nas zamierzał dostać się do upragnionej szkoły, oczywiście nie zaniedbując przy tym kontaktów z przyjaciółmi.
Tamtego słonecznego, sierpniowego popołudnia zamierzałam spotkać się z Peterem na codziennym patrolu dzielnic Nowego Jorku. Znów do tego wróciliśmy i musiałam przyznać, że było to przyjemniejsze, niż walczenie z jakimiś kosmitami, potworami, czy kto wie czym.
- Wychodzę! - zawołałam, przechodząc obok salonu, gdzie siedział tata.
On sam stał się nieco inny, niż wcześniej. Spędzał z nami o wiele więcej czasu, nie ruszał swojej zbroi, ale z całą pewnością majsterkował coś w garażu pod nieobecność Pepper. Po prostu nie mógł się przed tym powstrzymać i wcale się mu nie dziwiłam. Ja sama również wróciłam do rysowania, malowania i sprawiało mi to mnóstwo radości.
- Wróć cała! - krzyknął za mną, na co uśmiechnęłam się pod nosem. Takiego go kochałam.
- Jak zawsze.
Już więcej nic nie usłyszałam, dlatego z czystym sumieniem wyszłam z domu, przemieniłam się w Snow i ruszyłam już dobrze znaną sobie drogą.
~*~
- Melduję się na miejscu.
Podeszłam do chłopaka od tyłu i odchyliłam jego głowę w tył, całując przy okazji w usta. Nastolatek zaśmiał się, po czym wskazał mniejsze obok siebie, gdzie posłusznie usiadłam.
- Hej, Pajączku. - przywitałam się, zerkając na niego ukradkiem. Poprawiłam nieco rękawy od bluzy, po czym skupiłam na nim całą swoją uwagę. - Coś się wydarzyło już, czy jednak... ?
- Nie, nic nie zauważyłem. - odparł, wzruszając ramionami. - Ale warto rozejrzeć się po okolicy. Może akurat coś... - zaczął, jednak nie słuchałam go już więcej. Momentalnie zerwałam się z miejsca i wzbiłam w powietrze, odwracając do niego przodem.
- Kto ostatni na końcu ulicy, ten cienias! - zawołałam, ruszając czym prędzej w odpowiednią stronę. Zostawiłam chłopaka w tyle, ale właśnie o to mi chodziło.
- To było oszustwo! Wystartowałaś szybciej!
- Powinieneś się już do tego przyzwyczaić, mój drogi! - odkrzyknęłam, nie przejmując się, że Peter za wszelką cenę próbował mnie prześcignąć. Ale ja zawsze byłam pierwsza i tak było i tym razem.
~*~
- Nasz budynek. Jak ja dawno tu nie byłam. Miło wrócić. - powiedziałam cicho, kiedy zaledwie dwie godziny później odnaleźliśmy ten jeden, szczególny dla nas, dach budynku, na którym przegadaliśmy naprawdę wiele godzin. To tu też zostaliśmy parą i całowaliśmy się po raz pierwszy.
- Widoki wciąż te same.
Robiło się już ciemno, lecz nie przejmowaliśmy się tym w żadnym stopniu. To właśnie nasze nocne spotkania zaczęły naszą długoletnią przyjaźń. Oboje położyliśmy się na plecach, obserwując poruszające się po niebie chmury. Było tak cudownie.
- Nie wiem, czy się cieszyć, czy nie, ale nad wyraz spokojnie tu. - odezwałam się w pewnym momencie, gdy dotarło do mnie, że tak naprawdę tego dnia nie stało się nic. Nikt nie potrzebował pomocy, nic się nie działo, było spokojnie. - Znaczy, dobrze dla ludzi, że nic się nie dzieje. Źle dla nas, bo nie ma kogo ratować. Oczywiście z takich błahostek, jak ukradziona torebka, napad na bank, czy inny sklep. - dodałam, podnosząc się na równe nogi. Podeszłam do krawędzi, a delikatny wietrzyk rozwiał moje, tamtego dnia, rozpuszczone włosy.
Peter milczał i choć nie oczekiwałam od niego odpowiedzi, siedział nienaturalnie cicho. Odwróciłam się do tyłu, nie spodziewając się kompletnie tego, co zastałam.
- Co ty robisz?
Chłopak klęczał na jedno kolano, maskę miał ściągniętą, strój Spidermana opinał jego umięśnione ciało, a w dłoni znajdowało się niewielkie pudełeczko z pierścionkiem w środku. Zatkało mnie totalnie, gdy to zobaczyłam. Fakt, byliśmy ze sobą już naprawdę długo. Fakt, Peter chodził dzisiaj jakiś podenerwowany, ale za nim w świecie nie spodziewałam się tego, co właśnie robił.
- Zdaję sobie sprawę, że może jesteśmy jeszcze za młodzi na to wszystko, że to może za szybko, ale nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. Po tym wszystkim, co razem przeszliśmy, po tych przyjemnych i mniej przyjemnych sytuacjach... Po prostu wiem, że jesteś tą osobą, z którą mógłbym się zestarzeć, mieć dzieci, ratować świat, zamieszkać gdzieś na wsi i nie przejmować się, że ktoś mógłby nas o coś podejrzewać. - powiedział, a mnie ścisnęło coś w serce, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Czułam, jak do oczu napływają mi łzy, ale nie pozwoliłam im wypłynąć. - Chcę jedynie wiedzieć, czy ty też tego chcesz?
Stałam tam przez chwilę, nieco sparaliżowana. Nie wierzyłam własnym oczom i uszom, a jednak tak bardzo tego pragnęłam. Nigdy o tym nie mówiłam, ale chciałam prawdziwą rodzinę, niezależnie od tego, czy z rodzicami i rodzeństwem, czy z mężem i dziećmi. Chciałam być kochana, a dostałam tego w nadmiarze, czego nigdy w życiu się nie spodziewałam.
- Peter, ja... - zaczęłam, po raz pierwszy nie wiedząc, jak zareagować na to wszystko. Zawsze potrafiłam jakoś sensownie odpowiedzieć, zająć rozmową złoczyńcę, a teraz nie potrafiłam nawet sklecić prostego zdania.
- Zrozumiem, jeśli nie jesteś gotowa.
- Nie, no co ty? Jestem gotowa. W stu procentach. - zapewniłam od razu, podchodząc do niego i łapiąc jego twarz w swoje dłonie. Dopiero wtedy dotarło do mnie, jak bardzo się trzęsły z emocji i jak wiele znaczył dla mnie ten jeden chłopak, którego poznałam na właśnie tym dachu. - Oczywiście, że za ciebie wyjdę, wariacie! Zawsze i wszędzie.
Peter wstał się z klęczek, wziął mnie w ramiona i podniósł do góry, okręcając wokół własnej osi. Objęłam go mocno za szyję i owinęłam nogami jego biodra. Złapałam jego twarz i pocałowałam czule, namiętnie, z miłością i szczęściem.
- Nie wierzę, że się zgodziłaś. - wyszeptał mi do ucha, nie pozwalając mi nawet stanąć na ziemi. Nie przeszkadzało mi to, miło było, gdy mnie tak trzymał.
- A ja nie wierzę, że będę mieć twoje nazwisko kiedyś. - zaśmiałam się, stykając jego czoło z moim. Ta chwila nie trwała jednak długo, bo zaraz do naszych uszu dotarł dość znajomy głos pewnej kobiety.
- Czy wy właśnie...?!
- Tak! Zgodziła się! - odkrzyknął Pete, stawiając mnie z powrotem na ziemi, a bardziej dachu. Nie wypuścił mnie jednak z rąk, a jedynie objął mnie od tyłu, kładąc głowę na moim ramieniu.
- Tak się cieszę, kochani! - zawołała pani Marianne z okna swojego mieszkania. Uśmiechnęłam się szeroko, nie potrafiąc się przed tym powstrzymać. Z resztą, nie zamierzałam tego robić, miałam się z czego cieszyć, to był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu.
- I jest pani zaproszona na ślub oczywiście. Dostanie pani zaproszenie bez wątpienia, choć na razie nie teraz. - powiedziałam, nie zwracając uwagi na to, że Peter mógłby się nie zgodzić. Musiał to zrobić, go głównie dzięki tej kobiecie byliśmy tam, gdzie teraz, ze sobą.
- Och, nie musicie. - odparła kobieta, machając lekceważąco ręką, ale wiedziałam, że wzruszyła się tym gestem. Dziękowałam jej za kilka rzeczy, a na naszym ślubie nigdy nie mogło jej zabraknąć.
- Owszem, musimy. - odezwał się Peter, ściskając mnie mocniej. Wtuliłam się w jego ciało, czując, że jemu również zależało, żeby pani Marianne była na naszym ślubie, kiedykolwiek miał się odbyć. - No i jest pani pierwszą osobą, która się dowiedziała, więc...
Kobieta uśmiechnęła się szeroko, popatrzyła na nas jeszcze przez chwilę, po czym wróciła do swojego mieszkania, jak gdyby nigdy nic. A ja odwróciłam się przodem do chłopaka - mojego narzeczonego...
Matko! Jak to w ogóle brzmi?
I zarzuciłam ręce na jego szyję, obejmując go mocno.
- Kocham cię. - wyszeptałam, nachylając się w jego kierunku. Wtedy już nic mnie nie powstrzymywało, dlatego złączyłam nasze usta w kolejnym pocałunku. To był najlepszy, najszczęśliwszy, najprzyjemniejszy dzień w moim życiu. I to życie miałam spędzić już tylko z nim.
- Ja ciebie bardziej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top