Last adventure

Głośny krzyk trzech młodych kaczek rozniósł się dookoła gdy jedna z nich potrąciła mikroskop stojący na blacie gdy przebiegali po biurku. Już szykowali się na głośny trzask kiedy metalowa dłoń złapała go w ostatniej chwili przed roztrzaskaniem. Jakby ćwiczyli to od dłuższego czasu przekręcili jednocześnie głowy w stronę starszego ptaka.

— Dzień dobry pani Czaplo — przywitali się, a ubrana na niebiesko dziewczynka odważyła się nawet podnieść rękę by pomachać do kobiety która patrzyła na nich z jawną złością.

Zanim zdołali powiedzieć jeszcze cokolwiek innego May i June zostały zrzucone na podłogę same sobie zapewniając miękkie lądowanie dzięki treningom, które przygotowywały je na różne ataki i wymagały sprawności fizycznej. October - jedyny w towarzystwie którego zdolności akrobatyczne były poniżej przeciętnej - jednak nie miał na tyle szczęścia i wtedy kiedy został zrzucony uratowało go po części tylko to, że młodsze pochwyciły go tak by nie upadł na głowę.

— Czy możecie skończyć się wydurniać? Nie mamy całego dnia — syknęła na nich, a oni tylko przytaknęli posłusznie.

Trzynaście lat. Właśnie dzisiaj minęło trzynaście lat od tego jak eksperyment 87 został skradziony z ich bazy przez agenta 22. Teraz jednak wiedzieli wszystko co było im potrzebne by wprowadzić ich plan w życie. Zaplanowany był każdy najmniejszy szczegół, każdy najbardziej zbędny detal. Wystarczyło teraz tylko przenieść statystyki do rzeczywistości co w praktyce mogło nie okazać się wcale takie łatwe. Tak czy siak byli skazani na powodzenie, nie było nawet mowy żeby przegrali. Nie po to zmarnowała tyle lat żeby wyprać mózgi bachorom przed nią. Zmrużyła oczy posyłając im szybkie i badawcze spojrzenie by zorientować się czy ci przypadkiem znowu nie dorwali się do czegoś czego nie powinni.

Jak na osoby, które praktycznie całe swoje życie nie wychodziły nawet na dwór oraz dwadzieścia cztery godziny na dobę spędzały z złoczyńcami byli aż nazbyt ochocze by pchać się tam gdzie nie powinny mimo surowych kar, które im za to groziły. June była najstarszą z dwójki klonów. Była ciągle ubrana w tą samą niebieską koszulę oraz spódnicę, a na czubku jej głowy spoczywała niebieska kokardą, miała również krótsze włosy, które były związane na dole głowy w dwa małe kucyki po obu stronach. June za to miała zawiązany wysoki i ciasny kucyk na czubku głowy, jej ubranie było takie samo jednak w odcieniu żółci. Już od samego początku jak zostały stworzone były oznakowane tymi konkretnymi kolorami by można było je rozróżnić bez większych kłopotów.

Jej wzrok przesunął się by spocząć na chłopcu im towarzyszącym. On jako jedyny z trójki nie był klonem, a został wchłonięty do FOWL niedługo po wykluciu. Tak jak pozostała dwójka był oznakowany kolorem (zielonym) chociaż nie oni to zapoczątkowali tylko on sam upierając się przy tym, że jest to jego ulubiony kolor i nie zamierza nosić niczego innego. W przeciwieństwie do klonów jego umiejętności nie opierały się tak jak w ich przypadku na sile fizycznej, a cechował się wysoką inteligencją dzięki czemu mógł robić za mózg w różnych sytuacjach. Czasami nawet nie żałowała, że w pośpiechu wybrała jego. Kiedy patrzyła przez monitory na pozostałą dwójkę z trojaczków których nie miała okazji uprowadzić coraz bardziej zagłębiała się w przekonaniu, że ci by się nie nadawali. To prawda, dostrzegała ich zalety jednak wady znacząco je przyćmiewały. Jednak kto wie? Może gdyby od samego początku wychowywane byłyby jak ich najmłodszy brat również by się do czegoś nadawali.

Gestem ręki poleciła im skierować się do wyjścia co oni uczynili idąc w idealnym szeregu mimo iż nawet nie przykładali do tego wagi, a ona szła zaraz za nimi. W korytarzu było ciemno, oświetlało go tylko kilka żarówek, które zostały całe po ostatnim przeciążeniu systemu które nawet nie powinien nastąpić i którego przyczyny na razie nie znali.

— Pani Czaplo spójrz! — May zwróciła na siebie jej uwagę, a kiedy wychwyciła jej spojrzenie uśmiechnęła się szeroko i zaczęła wykonywać różne ataki których nauczyła się już do perfekcji.

Miała ochotę wywrócić oczami. Obie dziewczyny miały dziwną potrzebę zaimponowania im za wszelką cenę chociaż nie robiły z tego rywalizacji. Nie narzekała jednak. To tylko pokazywało, że mogłyby zrobić dla nich naprawdę wiele. Chłopiec natomiast nie przykładał do tego takiej wagi, ale czasami ku jej irytacji pomagał w takich rzeczach klonom. Nie zajęło im wiele aż stanęli przed odpowiednimi drzwiami. Czarna Czapla nacisnęła od razu klamkę nawet nie fatygując się do tego żeby przynajmniej zapukać do czego Bradford niestety zdążył się już przyzwyczaić przez te lata kiedy zaczął z nią pracować. Jego spojrzenie niemal natychmiast zeszło na dzieci po czym machnął w ich stronę polecając im usiąść na wybranych miejscach. Tak jak zawsze June usiadła po środku.

— Zakładam, że wiecie po co tu jesteście — odezwał się stając do nich tyłem jednak obracając głowę tak by na nich patrzeć. Przytaknęli zgodnie głowami.

— Naszym zadaniem będzie przedostanie się do rezydencji Scrooge'a McDucka, znalezienie dwóch ostatnich tajemnic oraz przyprowadzenie Webby Vanderquack inaczej znaną jako April — Louie wyrecytował z pamięci krótko i na temat. — Potem zgodnie z obietnicą dowiemy się dlaczego tutaj jesteśmy — dodał nieco ciszej jednak nadal wyraźnie, a patrząc w bok mógł dostrzec jak młodsze patrzą na siebie z podekscytowaniem.

— Dokładnie tak — zgodził się mężczyzna z na pierwszy rzut oka delikatnym, ale niebezpiecznym uśmiechem. — Dostaniecie swoje odpowiedzi jednak na razie musicie skupić się na swoich rolach. May, June — zwrócił się do klonów, które uniosły swoje głowy ku górze w oczekiwaniu — w pewnym momencie wy i October zostaniecie rozdzieleni. Pamiętajcie jednak żeby nie dać się w żadnym stopniu się nie wahać. Jeśli się zorientują będą bazować na waszej niepewności i będą próbowali was powstrzymać, a tego raczej wszyscy nie chcemy, prawda?

— Nie, nie chcemy — zgodzili się posłusznie, a Czarna Czapla uśmiechnęła się szeroko na ten mały pokaz. One zawsze stawały się bardziej posłuszne kiedy mogły się wykazać i to jej się podobało.

— Dobrze. Mamy informację, że nie długo będą w jednej z naszych opuszczonych baz. Właśnie tam mają was znaleźć. Oczywiście przygotujemy całą scenę tak byście wyglądali na całkowicie nieszkodliwych i może nawet i poszkodowanych więc o to nie musicie się martwić. Musicie po prostu robić to co już zostało powiedziane — i na tym najpewniej by się to skończyło, a oni ponownie zostaliby wyprowadzeni do swoich pokoi kiedy jedna rękę wystrzeliła w górę.

— A co jeśli Webby nie chciała z nami pójść? — Zapytała lekko zaniepokojona June.

Bradford uśmiechnął się szeroko zanim odpowiedział: "Wszystkie środki będą dozwolone."

---

Tak jak zostało przewidziane, on, May i June zostali rozdzieleni. Z tego co słyszał agentka 22 zamknęła ich w osobnym pokoju zabraniając się z nimi komunikować najmłodszym domownikom. On natomiast szedł właśnie za dwójką chłopców niebywale podobnych do niego. Na dobrą sprawę różniło ich tylko fryzura oraz kolory i rodzaje ubrań. Oczywiście pod względem fizycznym. Tak naprawdę już na pierwszy rzut oka dało się dostrzec, że ich charaktery były naprawdę różne. Tak jak ono polegało na swoim uroku osobistym oraz sprycie i po części nauce oraz logice tak ubrana na niebiesko kaczka na którą wszyscy wołali Dewey była naprawdę impulsywna i wolała czyny zamiast słów co może z jednej strony mogłoby być zaletą gdyby nie jego naprawdę wysoki i nie do okiełznania temperament. Jak się również okazało on wcale nie był najstarszy tylko kaczka z czerwoną czapką na głowie pod którą chował jakąś książkę (jego zdaniem był to co najmniej dziwny nawyk) i do której z charakteru było mu nieco bliżej. Nie zmieniało to jednak faktu, że naprawdę się mocno różnili.

Teraz jednak zaczął się nad czymś zastanawiać. Skoro był częścią FOWL i tak naprawdę od samego początku przebywał głównie z May, June oraz Czarną Czaplą czy to nie oznaczało, że on również był klonem? Może faktycznie kiedyś jakieś dziecko zostało porwane jednak może wcale on nie był oryginałem, a jedynie nędzną podróbką na którą nie warto nawet marnować powietrza? Ta część jego myśli kilka razy go już nawiedzała jednak nie przykładał do tego wagi. Teraz było inaczej. Bo przecież gdyby okazało się to prawdą to zostałoby wyrzucone zanim mógłby się odezwać.

— Więccc, jesteś naszym bratem co nie? — Odezwał się w końcu chłopiec po lewej z dziwnie stojącą grzywką.

— Tak, na to wygląda — odpowiedział bez problemu nakładając na swoją twarz lekki uśmiech. Nie do końca było pewne czy faktycznie mógł być nazywany bratem jednak nie czuł się z tym aż tak dziwnie żeby temu zaprzeczać. Po za tym miał zadanie.

— Czy... Czy wiesz jak to się stało? — Zapytał najstarszy chłopiec o wypracowanych dłoniach. Zatrzymali się przed jakimiś drzwiami. — W sensie czy wiesz kto cię zabrał — obrócił w jego stronę głowę patrząc na ich twarz jednak natychmiastowo się zmieszał dostrzegając jak mruga kilka razy bez zrozumienia. — Wybacz, nie powinien o to pytać, to było głupie pytanie. W końcu przecież byś powiedział gdybyś wiedział co nie? Naprawdę przepraszam — nerwowo drapał się po karku co zostało przerwane kiedy October chwycił go za dłoń z zrozumieniem.

— Nie ma sprawy, nie musisz przepraszać. Najważniejsze jest, że już jesteśmy razem prawda? — Jego uśmiech był na tyle uspokajający, że wszystkie wątpliwości rozwiały się w piersi Huey'a. Dewey za to tylko im się przyglądał spod przymrużonych oczu co najmłodszy z łatwością dostrzegł.

Nic już nie mówiąc otworzyli drzwi i weszli do środka. Dziecko ubrane w zieleń zdołało tylko dostrzec białe ściany po bokach oraz kilka plam kolorów zanim zostało porwane do mocnego uścisku. Jego pierwszym odruchem był oczywiste atak jednak szybko sobie przypomniało, że nie może tak postąpić nie wzbudzając podejrzeń. Dlatego też ślepo oddało uścisk wciskając swój dziób w ramię osoby która go przytulała. Dotychczas miał okazję przytulać się tylko z June oraz May więc na swój sposób było to całkiem odświeżające. Kiedy został postawiony na ziemię jego twarz została wzięta pomiędzy dwie dłonie znaczenie większe od tych jego, a gdy uniósł wzrok dostrzegł dorosłego kaczora w mundurze marynarza.

— Llewellyn czy to naprawdę ty? — Zapytał ściszonym głosem, a on miał ochotę zmarszczyć brwi. Więc tak miał się tutaj nazywać? Llewellyn? Zdecydowanie wolał swoje pierwsze imię.

— Wujku Donaldzie mówiliśmy ci żebyś nazywał go Louie. Te całe Llewellyn jest dziwne — zwrócił uwagę Dewey niszcząc małe wzruszenie, które pojawiło się,u najwyraźniej, jego wuja. Z resztą może nie przyznałby teraz tego głośno, ale zdecydowanie wolał te zdrobnienie niż prawdziwe imię, które najwyraźniej miał napisane w papierach.

Ciche pociągnięcie nosem wyrwało ich wszystkich z małego transu swoich myśli. Donald jakby nieco poparzony natychmiast się odsunął na bok, a jego oczom ukazała się samica kaczki która swoim podobieństwem wskazywała na to, że była siostrą Donalda, ale co za tym idzie i jego matką. Patrzyli się na siebie dopóki kobieta nie wykonała pierwszych kilku kroków upadając na podłogę i wyciągając ręce tak daleko żeby go pochwycić i przycisnąć do swojej klatki piersiowej oraz głaskać go po głowie co można by było nazwać nawet uspokajającym.

— Już spokojnie, już będzie dobrze — zapewniała go lekko przy tym płacząc, a on poczuł prawie lekkie wyrzuty sumienia co do tego co miało nastąpić. Prawie.

Nie minęło wcale tak dużo czasu, a już najpewniej wszyscy w tym domu zdołali wyrazić swoje wielkie zadowolenie z powodu tego, że go znaleziono, nawet jakiś dziwny pies lokaj przez którego przypadkiem raz przeszedł co wywołało u niego nieprzyjemne dreszcze. Wiedział, że najpewniej w tej chwili lub w najbliższym czasie Ap- Webby się złamię i pójdzie do swoich sióstr i je wypuści chcąc nawiązać przyjaźń i po prostu cieszyć się, tego, że znalazła swoją rodzinę. Zgodnie z planem który obmyślił dziewczyny miały poruszyć temat jej biologicznej rodziny by następnie wzbudzić w niej niepewność oraz ciekawość. Nie mogły być przy tym również nazbyt nachalne inaczej to wszystko mogłoby się nie powieść i tylko wzbudzić podejrzenia. On w tym czasie musiał odwracać uwagę innych i po prostu trzymać ich jak najbardziej z dala by dać swoim współpracowniczkom czas którego potrzebują.

Nie potrafił już nawet stwierdzić ile tak naprawdę czasu spędził w rezydencji udając głupiego. Wiedział za to, że razem z swoim rodzeństwem zdążył już zagrać w kilka gier planszowych, rozpoznał nawet jedną ponieważ kiedyś jak był z June i May bardziej nieznośni niż zazwyczaj, Bradford przyniósł im taką samą tylko inne wydanie. Oczywiście oczekiwania wszystkich się sprawdziły i nie musieli znosić denerwujących dzieciaków bez podejmowania drastycznych środków przez najbliższe parę godzin. Samo to wspomnienie już sprawiało, że przez całą grę uśmiechał się lekko aż nie przeszli całej planszy, oczywiście wygrał bo to była gra logiczna i miał z nią największe doświadczenie.

Mieli do wykonania swojej misji czas nieograniczony. No prawie nie ograniczony bo mimo wszystko naciskano na nich by zrobić to wszystko jak najszybciej i mieć to już po prostu z głowy by mogli działać. I nie stać w miejscu tylko dlatego, że oni nie mogli tego zrobić tak szybko jak mogliby gdyby się mocniej postarali.

— Hej, Louie — odezwał się w pewnym momencie Dewey przyciągając uwagę dwójki. — Czy... Czy wiedziałeś o nas wcześniej?

Jego dziób otworzył się, a następnie zamknął. Nie wiedział co ma w takiej chwili odpowiedzieć. No bo niby co było bardziej taktowne? "Wiesz, właściwie to wiedziałem od jakiś trzech lat, ale nigdy się tym aż tak nie interesowałem uważając FOWL za swoją rodzinę" czy "No wiedziałem tylko nie chciałem was szukać". Tutaj nie było do końca dobrej odpowiedzi jednak postanowił jakoś z tego wybrnąć.

— Wiesz... Nie za wiele pamiętam-

— Nie musisz mówić jak nie chcesz — szybko przerwał Huey machając nerwowo rękoma, a gdy oboje posłali mu zdziwione spojrzenia zaczął tłumaczyć. — W sensie, widzę, że czujesz się niekomfortowo i po prostu powiesz nam w swoim czasie kiedy będziesz gotowy. Nie chcemy wymuszać na tobie odpowiedzi. Prawda Dewford? — Szturchnął brata łokciem w żebra na co ten lekko się skrzywił. Najpewniej początku jego odpowiedzi narodził w jego głowie tylko więcej pytań niż odpowiedzi.

— Oczywiście — zgodził się.

To było... To było coś nowego, i to w pozytywnym znaczeniu.

— Wybaczcie mi chłopaki, ale muszę pójść na chwilę do wujka Donalda na łódź. Zostawiłem tam ostatnim razem karty, a moglibyśmy w nie zagrać — oznajmił tym razem ponownie chłopak o niebieskich oczach o tak różnym odcieniu i kolorze od tych jego po czym podniósł się i otrzepał swoją sylwetkę z niewidzialnego kurzu.

Kiedy był już w połowie drogi zrozumiał co mogło oznaczać pójście na łódź. Wiedzieli, że został na niej zostawiony ostatni z dwóch artefaktów, a któraś z dziewczyn miała po niego dzisiaj pójść. Jeśli niefortunnie zdarzyło by się, że jednak któraś z nich tam będzie lub już wykradły artefakt i ktoś dostrzeże jego brak mogło to całkowicie zniszczyć ich plan, a oni zostali by zdemaskowani. Na samą myśl zrobiło mu się niedobrze. Nie mógł do tego dopuścić, nie teraz.

— Czekaj! — Powiedział trochę za głośno ściągając na siebie uwagę. Dopiero wtedy zorientował się, że odruchowo wyciągnął rękę przed siebie. — Nie musisz się fatygować, ja-

— Spokojnie, to żaden problem — uśmiechnął się w jego stronę uspokajająco. — Zaraz wrócę, obiecuję.

I wyszedł z pokoju pozostawiając go z mdłym posmakiem żółci na języku.

———

Nie wiedział kiedy stało się to wszystko. Nie potrafił nawet dokładnie stwierdzić kiedy wszystko zaczęło się sypać. Głuchy dźwięk obijał się mu w uszach. Rozejrzał się dookoła rozmazanym wzrokiem nie potrafiąc do końca rozpoznać twarz ludzi którzy go otaczali, oczywiście z wyjątkiem dwóch dziewczyn, które spały oparte o jego dwa ramiona. Koniec. To wszystko się skończyło i najwyraźniej nigdy nie miało powtórzyć. Nigdy więcej nie miał zobaczyć na oczy ludzi z którymi się wychowywał, nigdy więcej nie miał ponownie wejść do swojego pokoju, nigdy więc nie będzie mógł spojrzeć w wstecz tak samo jak zrobiłby to przed tym co się wydarzyło. Sam nie wiedział czy powinien się cieszyć czy rozpaczać. No bo okej, stracił to wszystko, a jego postrzeganie świata na pewno zostało roztrzaskane na małe kawałki tak samo jak ta jedna fiolka którą upuścił podczas swojego pierwszego dnia nauki.

Ale to również znaczyło, że będzie mogł wychodzić na zewnątrz kiedy będzie chciał (przynajmniej taką miał nadzieję), i znaczyło również, że nie będzie musiał się obawiać, że nie jest wystarczający (ponownie miał taką nadzieję). A co ważniejsze June i May będą wolne od tego co zdecydowanie bardziej je zniewoliło niż jego. Ale czy to znowu nie znaczyło, że będą musieli się rozstać? Już nie łączył ich wspólny cel, poznali prawdę o sobie. Pociągnął nosem kiedy przed oczami mignął mu obraz łańcuchów oplatających ciało jego wuja, poświęcił się chcąc chronić swoją rodzinę i osoby, które kochał, czyli również jego. A on przyczynił się do tego wszystkiego. Miał wrażenie jakby nadal widział obraz Czarnej Czapli w jednej chwili z kimś walczącej, a w następnej wpadającej w otchłań. On już naprawdę nie wiedziało jak miał się czuć.

— Hej — skrzeczący głos wyrwał go z rozmyśleń i zmusił do podniesienia swojej ociężałej głowy. Jak się domyślał nie był to nikt inny jak były marynarz. Zaraz obok niego stała jego matka, a po prawej stronie Scrooge we własnej osobie. — Wszystko będzie już dobrze — obiecał chcąc podnieść go na duchu i kucając przy nim. Dopiero teraz dostrzegł koc który trzymał i który teraz został rozłożony tak by przykryć jego i jego dwie towarzyszki. — Jesteś częścią naszej rodziny i będziemy o ciebie walczyć bez względu na wszystko, tak samo jak o nie — obiecał.

— Nie musisz się obawiać chłopcze — zgodził się starzec wyciągając dłoń by pogłaskać go uspokajająco po włosach. — W końcu rodzina trzyma się razem.

I to naprawdę podniosło go na duchu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top