A vulture and two ducks

Louie skłamał by gdyby powiedział, że się nie denerwował, ba!, oprócz ostatnich złamań egzystencjalnych nie potrafił sobie nawet przypomnieć kiedy wcześniej nerwy zjadały go w takim stopniu. Czy to było wtedy kiedy uściskał Czaplę, dowiedział się o tym, że Granda jest zdrajcą czy może nawet gdy chwilę po poznaniu May i June próbka której pilnowanie im zlecono nagle była krok od wybuchnięcia? Był jednak zawsze w takich sytuacjach jeden element wspólny, jeden element, który zawsze działał na niego jak czerwona płachta na byka, a konkretniej na te jego wrażliwsze strony. Doskonale pamiętał jak to Bradford zachęcał go do bardziej otwartego pokazywania jak zależy mu na niektórych członkach gdy była taka sposobność, to on go poinformował o tym, że osoba, którą na swój pokrętny sposób mógł nazwać przyjaciółką zdradziła ich, a nawet wykorzystywała ich zasoby z myślą, że nigdy się o tym nie dowiedzą oraz to on zaprowadził go tamtego pamiętnego dnia do laboratorium by poznał swoje nowe towarzyszki życia (w platoniczny tego słowa znaczeniu oczywiście).

To zawsze był on, to zawsze była jego twarz. Może gdyby wtedy nie byłby taki zapatrzony w jego postać powiązał by ze sobą to, że za każdym razem gdy działo się coś złego lub ktoś musiał mu o takim czymś powiedzieć on zawsze tam był. Nawet Steelbeakowi nagle zamykał się dziób gdy Bradford zabierał go na stronę, a gdy wracał nie chciał już kontynuować tematu, nie ważne jak mocno prosili, a czasami denerwował się do takiego stopnia, że jego najbliższe otoczenie doznawało dość mocnego uszczerbku (nigdy nie zapomni tego w jaki sposób pięść koguta przeleciała zaraz koło jego twarzy mijając ją jedynie o centymetry, nigdy nie zapomni furii w jego głosie, który zawsze był tak przyjemnie kojący, nigdy nie zapomni żądzy mordu oraz strachu przed czymś czego nie potrafił zrozumieć na ten moment; nigdy nie zapomni tego w jaki sposób go odepchnął, nigdy nie zapomni tego w jaki sposób upadł na ziemię próbując cofnąć się jak najdalej od mężczyzny, nigdy nie zapomni tego jak mocno jego własna krew ryczała mu w uszach zagłuszając zmysły, ale jednocześnie odpływając z twarzy, nigdy nie zapomni tego w jaki sposób June chwyciła go za dłoń próbując do niego przemówić).

Zdawał się mieć również pewnego rodzaju kontrolę nad Czaplą, a to już coś znaczyło. Gdyby nie on to właśnie ona zajmowałaby najwyższą pozycję w organizacji. Mimo, że to on był szefem to ona po części również rządziła zajmując niemal identyczne stanowisko co on chociaż była niżej rangą. Jasne, mogła robić co jej się żywnie podobało przez większość czasu, nie raz nawet wykłócając się o to z Buzzardem jednak jego słowo było ostateczne, jego zdanie miało władzę, a kobieta doskonale zdawała sobie sprawę pod jego spojrzeniem z tego, że nawet ona miała swojego rodzaju pewne granice. Granice których nie odważyłby się przekroczyć żaden człowiek, nawet ten najodważniejszy jeśli oczywiście miałby rozum. Do teraz pamiętał w jaki sposób jedynym skinieniem palca potrafił poruszyć niebo i ziemię, a wszyscy ginęli za niego i jego filozofię (choć czasami wcale nie dołączali do FOWL ze względu na nią, a bardziej na korzyści wynikające z bycia częścią najniebezpieczniejszej grupy przestępczej na świecie, naprawdę ogromnej ilości zasobów oraz obietnic, które złożyła im szyja organizacji (ponieważ to szyja kierowała głową co oznaczało, że bez niej wszystko stabęłoby bezpowrotnie w miejscu)). Może to właśnie te małe fakty sprawiły, że na moment jego prawdziwym cel jakim był bezpieczny świat bez przygód zszedł na drugi plan bądź może to wygórowana pewność siebie połączona z pychą go zgubiły. Nie potrafił tego dokładnie stwierdzić lecz gdyby mógł postawił by na opcję pierwszą i to bez żadnego wahania, jakoś nie chciał pozwolić sobie nawet na wierzenie w stwierdzenie, że mężczyzna, który był źródłem głosu który  we wczesnym dzieciństwie usypiał go do snu mógł być aż tak samolubny by zapomnieć o swoim pierworodnym celu.

Krótko mówiąc, mógłby powiedzieć naprawdę wiele o Bradfordzie, i na jego usprawiedliwienie, ale i również przemawiając za jego winą. Nie to było jednak teraz jego celem, on chciał po prostu go zobaczyć i to właśnie było powodem dla którego dokładnie w tym momencie przeskakiwał nad coraz to większymi kałużami znajdującymi się pośrodku drogi do głębi lasu. Tak naprawdę nigdy wcześniej tu jeszcze nie był, to był pierwszy raz gdy odwiedzał te rejony, a na dodatek jeszcze nikogo o tym nie poinformował. Wiedział, że gdyby to zrobił to nie wypuszczono by go z domu przez najbliższy miesiąc upewniając się czy ten pomysł na pewno wypadł mu z głowy bez dwóch zdań i nigdy więcej nie pomyśli nawet o tym żeby wcielić go w życie.

Musiał jednak to zrobić chociażby dla własnego świętego spokoju, po za tym obiecał sobie, że przeprosi wszystkich którzy bezpośrednio ucierpieli przez niego. Przeprosił swoją biologiczną rodzinę i to na dodatek kilka razy, na swój pokrętny sposób przeprosił również O'gilt. Próbował parę razy dostać się również do Marka Beaks oraz Glomgolda jednak za każdym razem gdy tylko próbował ich znaleźć nagle z nikąd pojawiała się pani Beakley, która niby chodziła dookoła i pilnowała dzieci. Zbyt często był jednak pilnowany przez wrogich strażników i swoich współpracowników żeby tak po prostu się na to nabrać. Więc aktualnie żeby się wymknąć wybrał czas gdy były szpieg na pewno nie będzie mógł go skontrolować czyli moment w którym jego bracia (a konkretnie Dewey) coś odwalili, a kobieta musiała się tym zająć i ich upominać. Tym razem chyba została stłuczona jakaś drogocenna waza, szczerze mówiąc nie chciał być w skórze tego kto jako pierwszy natknie się na Scrooge'a po tym jak się dowie. Kto wie, może zamknie nawet tą osobę w skarbcu? Albo bardziej prawdopodobne, że gdzieś gdzie nie ma jakiś drogich rzeczy co raczej jest niemożliwe biorąc pod uwagę, że już nawet doszło do tego, że wpycha przeklęte przedmioty do swojego garażu pozostawiając je bez żadnej opieki.

Ominął ostatnią plamę wody, która dzieliła go od jego celu i po raz pierwszy od postanowienia zrobienia tego poczuł tremę. Dotychczas zawsze zajmował się jedną rzeczą na raz, to była jego sprawdzona metoda. Teraz natomiast miał dosłownie do wykonania dwie rzeczy: przeprosić Magice oraz posiedzieć moment z Bradfordem. Oczywiście był osobą wielozadaniową choć zazwyczaj nie chciało mu się robić kilka rzeczy na raz, jednak tym razem to nie lenistwo, a strach go powstrzymywał od zrobienia jeszcze tych kilku kroków oraz zapukania w drzwi. Podświadomie zdawał sobie sprawę z tego, że przełamanie się jest najtrudniejszą chwilą w tej sytuacji, a potem będzie tylko i wyłącznie z górki jednak jego głowa nie chciała słuchać głosu rozsądku. Jego serce waliło, dłonie się pociły. W żadnym wypadku nie był to pozytywny rodzaj stresu, a wszystko co teraz chciał zrobić to tylko i wyłącznie odejść i zakopać się w swoim łóżku. Nie na tym jednak polegała rzecz.

Chciał to zrobić żeby poczuć się lepiej ze sobą, mieć chociaż złudne nadzieję, że może wewnątrz niego jest to słynne dobro. Po za tym posiadanie własnej woli było na swój sposób sposobem na pokazanie, że ma się kontrolę nad własnym życiem, prawda? Zacisnął zęby i zmusił się do pokonania tego dystansu, następnie uniósł sztywno rękę i o wiele mocniej niż się spodziewał zapukał do drzwi. Przez chwilę nie było słychać żadnych kroków po drugiej stronie więc Louie uznał, że najwyraźniej nie ma nikogo w domu. Odetchnął czując jak lekko miękną mu nogi z niechcianej ulgi i obrócił się na pięcie żeby odejść. Podskoczył w miejscu i pisnął pod nosem gdy nagle znikąd pojawiła się przed nim postać wysokiej kaczki po czym gdyby nie drzwi o które instynktownie się oparł najpewniej by upadł na błoto.

— Tak się zastanawiałam kiedy w końcu postanowisz podejść i zapukać do tych drzwi — Magica zlustrowała go spojrzeniem od góry do dołu, a młodszy od razu poczuł jak ogrania go zawstydzenie. On, osoba, która dosłownie była w organizacji terrorystycznej i wykonywała dla niej zlecenia (praktycznie wszystkie nielegalne) oraz robiła o wiele bardziej niebezpieczne rzeczy wystraszyła się tego, że ktoś za nią stanął. Żałosne. — Czego chcesz dzieciaku, nie mam całego dnia.

— Ja... Ja chciałem... — resztki śmiałości uleciały z niego. Przez chwilę wpatrywał się w ślimaka który pełzł zaraz koło jego śliniących od wody kaloszy i nagle znów poczuł ukłucie odwagi. — Chciałem cię przeprosić za tą całą sprawą z FOWL, teraz zdaje sobie sprawę z tego, że to co robiłem nie było w żadnym stopniu dobre i-

— Och błagam, mówisz tak jakbym to ja była święta — prychnęła, a on zacisnął pięści odwracając wzrok.

— Ja przynajmniej mam tyle taktowności żeby przeprosić — mruknął pod nosem najciszej jak się dało.

— Czy coś mówiłeś? — Uniosła brew, a on pokiwał głową na nie. Resztki niepewności uleciały.

— Właściwie to chciałem jeszcze zobaczyć Bradforda. No wiesz, tego sępa, którego przemieniłaś w ptaka? — Bardziej zapytał niż stwierdził. Tak naprawdę podczas finału walki był praktycznie nieprzytomny przez to co się już wydarzyło, to było dla niego za dużo i jego mózg był zwyczajnie przeciążany. Nie pomagał również fakt, że wytknął swojemu dosłownie szefowi błąd w kontrakcie unieważniając go i dając innym wraz z swoim rodzeństwem furtkę do pokonania go. Więc raczej miał prawo być co do tego niepewnym. — Jeśli oczywiście gdzieś przypadkiem nie odleciał — dodał wiedząc, że była i taka możliwość jednak chwilę po tym natychmiast zdał sobie sprawę ze swojego błędu wynikającego z pewnego nawiązania do pewnych wydarzeń. Stłumił przekleństwo.

— Drzwi są otwarte — powiedziała w odpowiedzi tylko po momencie patrzenia na niego po czym jak opatrzony obrócił się na pięcie i natychmiast nacisnął klamkę oraz wszedł do środka.

Wnętrze chatki nie było ani duże ani nowoczesne, większość wyglądała tak jakby czas zatrzymał się tutaj w latach w których nie dość, że nie było telewizorów to jeszcze i kuchenek. Podłogi, ściany oraz sufit były w całości drewniane, a jedna strona pokoju była całkowicie przeznaczona na półki oraz szafy. Gdzieś w kącie również dostrzegł palenisko oraz unoszący się nad nim kocioł. Kiedy był mniejszy właśnie w taki sposób wyobrażał sobię chatkę czarownic z zbioru bajek który raz zdołał ukraść podczas jednego z jeszcze rzadszych w tamtym okresie wyjść na powierzchnię. Doskonale pamiętał to w jaki sposób schował książeczkę do kieszeni tak jak go uczono zaraz po tym jak odebrał list od posłańca, który miał zanieść komuś tam innemu. To była chyba jakiegoś rodzaju wyprzedaż garażowa, nie był pewien. Mimo wszystko i tak wtedy uważał, że całkowicie zepsuł sprawę ponieważ przez cały ten czas dziewczynka koliber która najwyraźniej organizowała to z swoimi rodzicami przyglądała mu się uważnie jakby wiedziała, że coś kombinuje. A gdyby tak przecież było zostałby zatrzymany i poproszony o zwrot przedmiotu, prawda? Tak czy siak naprawdę nie myślał żeby wyglądało to w ten sposób w prawdziwym życiu, a tu proszę jaka niespodzianka.

— Zdejmij buty — poleciła mu samej zdejmując swój płaszcz przeciwdeszczowy, zawsze mogła sobie wytworzyć tarczę ochronną jednak Louie zakładał, że nie chciała znowu tracić energii na coś takiego. W ogóle nie wydawała się być w jego oczach tą samą osobą, która mogłaby spowodować tą całą wojnę cieni, która gdyby trwała o wiele dłużej mogłaby w końcu przerosnąć i FOWL. Natychmiast posłuchał jej polecania wiedząc, że nie powinno ocenić się książki po okładce. Mimo wszystko nadal miała w sobie sporo magii którą odzyskała więc wolał jej nie denerwować bez takiej potrzeby. — Ten skurwiel jest w drugim pokoju, jeśli wypuścisz go z klatki to może zamienię was miejscami — ostrzegła go, a Louie mimowolnie wzdrygnął się na to w jaki sposób został nazwany były biznesmen.

— Jasne, nie musisz się o to martwić, to również nie leży w moim interesie — zapewnił ją po czym szybkim krokiem skwitował się do następnych drzwi niedaleko niego.

Nawet nie zastanawiał się kiedy wchodził do środka i nie rozglądał dookoła chcąc zobaczyć czy wystrój nadal pasuje mu do takiego typowego stereotypu domku wiedźmy. Jego oczy od razu skupiły się w jednym miejscu jakby instynktownie wiedząc gdzie szukać, a w jego ustach nagle zrobiło się sucho. Złapał ze zwierzęciem kontakt wzrokowy, a gdy te ani razy nie poruszyło swoimi powiekami skrzywił się nieco. To było dziwne.

— Lepiej go nie dotykaj — poradziła od niechcenia kaczka znowu pojawiając się koło niego bezszelestnie. — Potrafi być nieźle agresywny jeśli chce. Jestem pewna, że gdyby go puścić na wolność to by zadziobał pierwszą lepszą osobę na śmierć.

— Agresywny? On? — Nawet nie starał się by ukryć swojego niedowierzania w głosie. Bradford nigdy podczas trzynastu lat które z nimi spędził nie podniósł głosu nie licząc momentu jego walki z Scrooge'm, przynajmniej przy nim. Był znany ze swojej chłodnej kalkulacji oraz opanowania więc nawet nie potrafił sobie wyobrazić żeby ten nagle stał się taki niecierpliwy i impulsywny.

— Jego zwierzęce instynkty zaczynają brać nad nim górę. Na początku jeszcze posiadał większość ludzkich cech jednak aktualnie zdaje się, że postradał w większości rozum. Szczerze mówiąc wolałabym go ubić niż go tu trzymać, ale oczywiście twój cholerny wujaszek po prostu musiał mnie zmusić bym go trzymała — warknęła pod nosem podchodząc do klatki i całkowicie ignorując młodszego gdy ten stał w miejscu nie do końca wiedząc co ze sobą zrobić po usłyszeniu takiej informacji.

Kobieta chwyciła za uchwyt klatkę na co sęp od razu zaczął rzucać się na boki próbując jak najdalej wystawić pazury poza kaltkę żeby chociaż ją drasnąć, ona jednak tylko spojrzała na stworzenie z obrzydzeniem i niemal odrzuciła klatkę tak by ta stanęła na parapecie zaraz koło zamkniętego okna. Louie był pewny, że gdyby nie to, że było zamknięte to zwierzę już by wypadło przez to jak kołysało się na boki.

— Dobra, zobaczyłeś co chciałeś, chcesz czegoś jeszcze? — Zapytała szorstko unosząc brwi.

Przełknął ślinę czując jak w gardle zaczyna formować mu się gula. Podświadomie zdawał sobie sprawę z tego, że większość gniewu kobiety w stosunku do niego nie brało się ani ze względu  na to do jakiej rodziny należał ani za te całe bardzo pośrednie uwięzienie jej. On też byłby wściekły gdyby ktoś zmusił go do zajmowania się człowiekiem przemienionym w zwierzę, które codziennie przypominałoby mu o jego bliskiej osobie której nie miał sposobności wyciągnąć czy choćby pomóc w takiej sytuacji. Był niemal pewny, że gdyby ktokolwiek choćby tknął z takimi zamiarami J̶u̶n̶e̶ b̶ąd̶ź M̶a̶y̶  Dewey'a oraz Huey'a on sam nie zachowywał się nawet trochę lepiej. Wziął głęboki oddech po czym zrobił wydech. W jakiś sposób znajdzie sposób by to wytłumaczyć rodzinie, przecież zrozumieją, prawda?

— Mogę go wziąć ze sobą jeśli cię to w jakiś sposób odciąży — zaproponował robiąc krok w jej stronę. Kobieta obróciła się gwałtownie w jego stronę z szeroko otwartymi oczami.

— W czym jest haczyk? — Syknęła. To było oczywiste, że nie wierzyła w jego słowa, w końcu to jego wujek był sprawcą tego, że sęp był tutaj z nią w jej mieszkaniu. Zacisnął pięści.

— Nie robię tego dla ciebie, mam własne powody by go zabrać. A jeśli już to zrobię to mogę ci zagwarantować, że go więcej nie zobaczysz bez takiej konieczności.

Tak właściwie nawet nie kłamał. Fakt, chciał zdjąć z niej obowiązek opieki nad ptakiem jednak z drugiej strony chciał go również mieć na swój sposób na oku, miał wrażenie, że jeśli odwróci od niego wzrok chociaż na chwilę ten nagle powróci do swojej normalnej postaci i wszystko powtórzy się na nowo. Chciał mieć nad nim kontrolę, chciał czuć, że ma kontrolę. A co innego lepiej mogłoby dać mu takie odczucie jak nie to, że osoba, która manipulowała jego emocjami od lat była w całości od niego zależna?

— Uważaj bo ci uwierzę — prychnęła. — Takie dzieci jak ty nie potrafią potraktować niczego poważnie, wszystko jest dla was pieprzoną zabawą.

— Chcę tylko zaznaczyć, że w pewnych sytuacjach byłem najbardziej zaufaną osobą w relacjach zawodowych z Czarną Czaplą, która była prawą ręką Bradforda Buzzarda, który był liderem najniebezpieczniejszej organizacji na świecie pod tytułem FOWL. Jeśli ktoś w moim wieku wiedziałby jak być poważnym, to właśnie ja — przypomniał chłodno.

Teraz musiał tylko utrzymać tą wymuszoną postawę i będzie dobrze. Czasami żałował, że nagle wszyscy zapomnieli o jego wcześniejszym statusie, zwłaszcza, że dosłownie był terrorystą, (choć Bradford i tak nie nazwałby tego złem tylko powiedziałby, że tym tylko przyczynia się do robienia wyższego dobra) który uniknął wychwycenia przez SUSH. Gdyby ludziom nie wylatywało by to ciągle z głowy może niektóre rzeczy byłyby tu dla niego łatwiejsze, niestety, przecież on był tylko małym, niegroźnym i pokrzywdzonym dzieckiem. Mierzyli się w ciszy wzrokiem obydwoje pogrążeni w własnych przemyśleniach na temat tej sytuacji kiedy nagle Magica zamknęła oczy oddychając głęboko jakby z rezygnacją. Louie zamrugał oczami zaskoczony. Czy ona się właśnie sama z siebie poddała?

— Weź go, tylko później żeby nie było żadnych zwrotów. Radzę również żebyś nie trzymał go blisko siebie inaczej przysięgam, że jeśli cię podrapie i ktoś mnie o to obwini to rzucę na ciebie najobrzydliwszą klątwę jaką tylko będę mogła, a teraz, bierz go i znikniJ mi z oczu, nie chcę cię więcej tutaj widzieć przez przynajmniej następne dziesięć lat.

Stał chwilę w miejscu nie do końca potrafiąc pojąć co się dzieje po czym uśmiechnął się szeroko i promiennie cudem powstrzymując się by skoczyć w jej stronę i jej nie uściskać. Odchrząknął w uniesioną do jego twarzy pięść. Ludzie zapominali kim był jednak musiał być ku temu powód. Zachowuj się tak jakby nie znaczyło to wiele, tak jak powtarzała Czapla, jakby to on robił przysługę im, a nie oni mu - pomyślał przybierając obojętny wyraz.

— Tak, jasne — podszedł jeszcze bardziej leniwym krokiem i chwycił szybko za klatkę nawet nie drgając gdy sęp zaczął ponownie rzucać się na wszystkie boki. — Do nie zobaczenia — kiwnął w jej stronę głową i skierował się do wyjścia.

— A, dzieciaku, jeszcze jedno — zwróciła się do niego, a on stanął do niej tyłem nawet nie myśląc żeby się odwracać. Dzięki temu nie będzie w stanie zobaczyć jego ewentualnego grymasu. — Słyszałam tamto co powiedziałeś przy drzwiach, następnym razem kiedy nie chcesz żeby ktoś coś usłyszał lepiej po prostu nie otwieraj jadaczki.

Louie ruszył do wyjścia nagle z dwa razy większą ilością energii czując, że resztki pozorów, które stworzył rozpadają się na malutkie kawałeczki. Chwycił się za różową od zawstydzenia twarz i jęknął wiedząc, że naprawdę nie będzie miał czego tu szukać przez najbliższe parę miesięcy dopóki ta sytuacja nie zostanie zapomniana.

— Cholera — miał naprawdę ogromną ochotę zapaść się pod ziemię.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top