6.
Wszedłem do sklepu. Zabrakło kawy, a muszę mieć na zapas.
- Pudełko pączków, proszę - stanąłem za mężczyzna w skórzanym płaszczu.
- Coś jeszcze? - zapytała sprzedawczyni.
- Macie szarlotkę...?
- Z wiśnią, żurawiną i jabłkiem... - odpowiedziała zmarnowana kobieta.
- Poproszę wszystkie - mężczyzna potarł dłonie i szeroko uśmiechnął się do pakowanych ciast. - Cześć młody.
- Cześć - spojrzałem na ogromną siatkę ciast. - Sam pan to zje?
- Podzieliłbym się z partnerką, ale... Ona nie będzie chciała. Więc zapewne tak.
- Proszę - powiedziała kobieta i zwróciła się do mnie - A co dla ciebie?
- To wszystko - wyłożyłem na ladę 5 paczek kaw.
- Aaa, tak. Zostały jeszcze jakieś na półce? - skinąłem głową. Ale odwróciłem się jeszcze, aby spojrzeć czy na pewno. - Masz pączki dla pani Szeryf.
- Jest pan tu nowy, prawda?
- Tak, wpadłem na jakiś tydzień. A ta pani szeryf? Niezły pistolet z niej, co?
Boże! To moją matka. Ale patrząc z innej strony. Jest szczupła, tyłek i biust ma, długie blond włosy, szeroki uśmiech, niebieskie oczy...
- Niestety niezła jest...
- Niestety? Czemu?
- Bo zajęta.
- Mąż?
- I dziecko. Mężem bym się nie przejmował, to szmata.
- Dean Winchester - podał mi rękę.
- Dylan State - ścisnąłem jego dłoń. Mężczyzna się zaśmiał.
- Syn?
- Jedyny - odwzajemniłem śmiech.
- Do zobaczenia.
- Tak. O ile...
- Na pewno.
Dean wyszedł ze sklepu i wsiadł do czarnej Impali zaparkowanej pod samym sklepem. Kiedy spojrzał na ciasto, wyjął je i pocałował. Po chwili odjechał. Dziwny facet.
Zawiozłem cisto do domu, a potem znów pojechałem na posterunek. Słońce świeciło pierwszy raz od tak długiego czasu.
Wszedłem do środka i zmierzyłem ku gabinetowi szeryfa. Jednak mama zatrzymała mnie w holu.
- Dylan to Zoey... Jest nową agentką- matka przedstawił mi młodą dziewczynę. - Została zwerbowana razem z agentem Winchesterem, aby pomóc w poszukiwaniach - uśmiech sam sunął mi się na twarz.
- Cześć - podałem dłoń dziewczynie.
- Witaj - pewnie chwyciła moją dłoń i mocno uścisnęła. - Agent Dean powinien zaraz się zjawić. Pewnie zaginą w jakiejś cukierni...
- Żadnej cukierni... - mruknąłem do siebie.
- Słucham? - zapytały zdziwione.
- Co?! Nic.
Mama spojrzała się na mnie dziwnie, jednak postanowiła przestać dręczyć wzrokiem swojego syna.
- Agentka Hathaway posługuję się sztuką nożem w ręcz - kontynuowała - więc jeśli będziesz jej przeszkadzał prawdopodobnie cię nie zastrzeli, ale może odciąć co nie co... - mama się uśmiechnęła.Dziewczyna odwzajemniła się tym samym. Dziękując pani szeryf kiwnięciem głowy, skierowała się w stronę swojego biura.
Była młoda, niewiele starsza ode mnie. Miała jasną cerę, piwne oczy wymalowane lekko tuszem, szczupła i zgrabna, upięte brązowe włosy w koka i ubrana w czerń.
Kiedy mama jeszcze raz upomniała mnie ostrzeżeniem, obiecałem jej, że się nie zbliżę do sprawy... Ale kim ja jestem?!
Zapukałem do drzwi i wślizgnąłem się do środka nie czekając na odpowiedź.
- Tak... Proszę, wejdź - zdumiała się dziewczyna.
- Przepraszam, ale jak mama mnie zobaczy - tłumaczyłem szybko.
- Ha ha - odparła. - Młody słuchaj pracuję nad sprawą, nie przeszkadzaj.
Błądziła palcem po mapie i trafiła na punkt, gdzie został szczególnie zaznaczony.
- Tam jej nie ma...
- Niby czemu...? - nie raczyła spojrzeć na mnie.
- Bo tam byłem ja - odpowiedziałem i wyszedłem.
Myślałem, że chociaż ona mi pomoże. A okazała być się jak wszyscy inni. Czyli nie dopuszczać Dylan'a do niczego.
~†~
Zajrzałeś/aś to proszę zostaw jakiś znak ;) Komentarz lub gwiazdkę lub to i to, będzie świetnie ♥ xx.A
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top