ROZDZIAŁ 4 ━ VIOLET HARGREEVES
❝My name, it means nothing, my fortune is less,
My future is shrouded in dark wilderness. ❞
— BLACK SABBATH
04. | violet hargreeves
ㅤ Kiedy Violet Taylor miała pięć lat i mieszkała w dość dużym miasteczku niedaleko Pensylwanii, wszyscy mówili, że to najsłodsze dziecko, jakie kiedykolwiek widzieli. I była to prawda. Violet miała twarz, której mogłyby pozazdrościć czerubiny: miękkie, czarne włosy otaczające jej bladą, anielską twarz, duże ciemne oczy pełne ciekawości i uroczy uśmiech, który oczarowywał każdego, kto na nią spojrzał. Nawet zrzędliwy listonosz, znany z tego, że narzekał na dzieci za to, że były zbyt głośne, kilkukrotnie uchylił przed nią kapelusza. Chodziła z ojcem pastorem do lokalnego kościoła, gdzie skradła serca wszystkich pań, które tylko marzyły, by uszczypnąć ją w te urocze policzki. Zawsze wyglądała jak aniołek. Jej mama, niezwykle troskliwa i oddana religii oraz rodzinie kobieta, miała talent do ubierania jej jak na pocztówkach z epoki wiktoriańskiej. Sukienki były w odcieniach różu lub bieli, zdobione kokardkami, falbankami i haftami, które wywoływały westchnienia zazdrości innych matek.
ㅤ Historia, jak Violet trafiła do rodziny, była tematem szeptanych plotek między ławkami w kościele. Pewnej burzliwej nocy (bo takie historie zawsze mają miejsce podczas burzy) pojawiła się u nich Amiszka z niemowlęciem w koszyku, wyglądając na odpowiednio zrozpaczoną. Hannah, będąc kobietą, która ratowałaby nawet kotki, bo Jezus nauczał, by być życzliwym, przygarnęła dziecko bez chwili wahania. Dziewczynka otrzymała imię po fiołkach, które akurat kwitły w ogrodzie, choć dyskutowano, czy to na cześć kwiatów, czy dlatego, że rozrosły się tak bardzo, że jej ojciec się o nie potknął.
ㅤ Violet była dzieckiem, które nie sprawiało kłopotów. Miała bardzo bujną wyobraźnię, kochała spędzać czas na świeżym powietrzu, zwłaszcza w ich ogromnym ogrodzie, a jej uśmiech potrafił rozświetlić cały pokój. Nigdy nie narzekała na mycie zębów, sumiennie uczyła się modlitw, które odmawiała co wieczór i chętnie pomagała mamie w drobnych pracach domowych, takich jak składanie serwetek czy podlewanie roślin. Biegała po podwórku, zrywała kwiaty, by wstawiać je do małych wazoników, udając, że to magiczne mikstury i często śpiewała wymyślone przez siebie piosenki, całkowicie pochłonięta własnym światem. Godzinami bawiła się swoimi zabawkami, tworząc całe przygody z udziałem lalek i pluszaków, które traktowała jak najlepszych przyjaciół. Była pod każdym względem obrazem niewinności i radości.
ㅤ Jedną z wielu rzeczy, które Violet uwielbiała robić – co raczej nie było zaskoczeniem – było pieczenie ciasteczek z mamą. Nie chodziło jednak o same ciasteczka, ale o proces, który dla jej pięcioletniego umysłu przypominał alchemię. Mama zajmowała się piekarnikiem, bo próby „ognistej magii" Violet były grzecznie zniechęcane. Dziewczynka za to uwielbiała formować lepkie, brązowe ciasto z kawałkami czekolady w nieregularne kuleczki, które starannie układała na blasze. Wiedziała już, jak to działa – na początku wyglądały jak kuleczki, ale pod wpływem ciepła spłaszczały się coraz bardziej, aż w końcu zamieniały się w ciasteczka. Był to dla niej fascynujący proces. Uwielbiała pieczenie, a mama twierdziła, że miała do tego naturalny talent.
ㅤ Kuchnia była jednym z jej ulubionych miejsc w domu. Wypełniona była ciepłem i światłem słonecznym wpadającym przez duże, nieosłonięte zasłony okna, które wychodziły na ogród. Miała w sobie coś magicznego. Na dodatek była przestronna, z białymi szafkami, zielonym vintage'owym piecem i drewnianymi blatami, a wszystko to otaczał zapach świeżo wymieszanego ciasta i cichy brzęk pszczół dolatujący z ogrodu. Stół na środku kuchni, wystarczająco duży, by pomieścić całą rodzinę podczas świątecznego obiadu, dziś pełnił funkcję stanowiska do pieczenia Violet. W pomieszczeniu panował bałagan – mąka była wszędzie, także na podłodze – ale mama nigdy nie krzyczała na nią z tego powodu. Lubiła, że jej córka miała przestrzeń, by wyrażać siebie i robić coś, co sprawiało jej radość.
ㅤ Mama podwinęła rękawy i zawiązała fartuch w talii. Pochyliła się nad Violet, która siedziała na chwiejnie balansującym stołku, całkowicie pochłonięta swoją pracą.
ㅤ — Mniejsze kuleczki, kochanie — poradziła z uśmiechem. — Nie chcemy, żeby zmieniły się w jakiegoś ciasteczkowego potwora.
ㅤ — Dobrze, mamusiu! — odpowiedziała dziewczynka słodkim głosem, zawsze chętna do współpracy.
ㅤ Violet zaśmiała się, a jej oczy niemal błyszczały z zachwytu, gdy ostrożnie odrywała mniejsze kawałki ciasta i toczyła je w maleńkich dłoniach. Paluszki miała oblepione lepką mieszanką czekoladowych kawałków i mąki, a nie mogąc się powstrzymać, szybko oblizała trochę ciasta z palca, kiedy mama nie patrzyła. Nie było to smaczne, ale wystarczająco interesujące. Proces traktowała bardzo poważnie i jej mała buzia marszczyła się w skupieniu, gdy próbowała zrobić kuleczki jak najbardziej okrągłe.
ㅤ Spojrzała na mamę, która patrzyła na nią z czułym uśmiechem, cierpliwie obserwując jej starania.
ㅤ — Takie mogą być? — zapytała Violet, pokazując lekko nierówną, ale zauważalnie mniejszą kulkę ciasta do oceny.
ㅤ Wyglądała tak pełna nadziei, z lepkimi rączkami i policzkami ubrudzonymi mąką, że Hannah nie mogła się powstrzymać od śmiechu.
ㅤ — Idealnie, kochanie — odpowiedziała, delikatnie odgarniając czarny kosmyk włosów z okrągłej buzi dziewczynki. — Widzisz? Coraz lepiej ci idzie.
ㅤ Twarz pięciolatki rozpromieniła się z radości na pochwałę mamy. Starannie położyła kuleczkę ciasta na blasze, ustawiając ją obok tych, które już zrobiła. Blacha zaczynała przypominać miniaturowy układ słoneczny, a każda kulka była planetą na swojej orbicie. W przedszkolu uczyli się o kosmosie. Był Merkury, Wenus, Ziemia... o czym jeszcze? Wystawiła języczek w skupieniu, próbując sobie wszystko przypomnieć, ale w końcu zrezygnowała. Zamiast tego pomyślała o czymś, co pamiętała dobrze. Zaczęła niewinnie nucić cichą melodię.
ㅤ — Śliczna piosenka, moja kochana — powiedziała Hannah, zatrzymując się na chwilę, by posłuchać. — I zapamiętałaś ją całą?
ㅤ Violet energicznie pokiwała głową. Jej czarne loczki podskakiwały z każdym ruchem. Na jej buzi pojawił się szeroki uśmiech, w którym brakowało jedynki, niedawno wybitej podczas gryzienia zbyt twardego jabłka. Od tego czasu unikała twardych jabłek i jadła tylko te przetarte na słodką papkę.
ㅤ — Tak, mamusiu! — zawołała dumnie, z błyskiem w oczach. — Mam pięć lat, mam sześć lat, a ja siedem wnet. Zaśpiewajmy wszystkim, że Bóg Królem jest. Turu-tutu-tutu...
ㅤ Jej oczy ponownie skupiły się na kuleczce ciasta, którą starannie umieściła na blasze. Następnie spojrzała na mamę z szerokim uśmiechem.
ㅤ — To dla tatusia!
ㅤ Kobieta zaśmiała się i pocałowała czubek głowy Violet, pokrytej mąką.
ㅤ — Będzie zachwycony, jak zawsze.
ㅤ Przez okno dziewczynka zauważyła swojego tatę w ogrodzie. Na głowie miał szeroki kapelusz, który wołał „Pastor, ale praktyczny". Violet energicznie pomachała do niego ręką, zostawiając na szybie delikatny biały ślad z mąki.
ㅤ Nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Jako pastor, nie mógłby sobie wymarzyć bardziej idealnej córki. A do tego nie potrafił oprzeć się temu pyzatemu, anielskiemu obliczu i niewinnemu spojrzeniu, które wpatrywało się w niego z taką intensywnością.
ㅤ — Cześć, tatusiu! — zawołała, choć jej głos był nieco przytłumiony przez szybę.
ㅤ Spojrzał na nią z uśmiechem, który sugerował, że już wie, iż jego narzędzia ogrodowe zaraz zostaną zamienione w elementy wyimaginowanego zamku.
ㅤ — Cześć, Violet! Znowu pieczesz ciasteczka?
ㅤ — Tak! — zaświergotała. — Dla ciebie!
ㅤ Ojciec uniósł kciuk w geście uniwersalnego rodzicielskiego uznania, po czym wrócił do pracy w ogrodzie. Cokolwiek wykopywał, zdawało się stawiać zacięty opór, a ona wyobrażała sobie, że to jakiś ziemny smok broniący swojego skarbu przed bardzo zdeterminowanym rycerzem.
ㅤ Musiałaby później zapytać, czy wygrał. Zazwyczaj tak się działo, ale lubiła się upewniać.
ㅤ Gdy ciasteczka były gotowe do pieczenia, Hannah z wprawnym, delikatnym ruchem chwyciła blachę i ostrożnie wsunęła ją do ciepłego piekarnika, który zamknął się z miękkim stuknięciem. Dziewczynka usłyszała ciche syczenie, gdy ciepło zaczęło oddziaływać na surowe ciasto i wyobrażała sobie, jak małe kawałki czekolady powoli poddają się temperaturze, zamieniając się w słodkie, lejące się kałuże. Przez chwilę wpatrywała się w piekarnik, a jej myśli błądziły w sposób typowy dla dziecka. Jej drobne paluszki, obsypane mąką, niecierpliwie drgały, gdy odwróciła się z powrotem w stronę okna.
ㅤ Tata wciąż pracował w ogrodzie. Naprawdę go kochała – zawsze był miły, zawsze żartował, a czasami pili razem ciepłe mleko w salonie, kiedy budziła się z koszmaru. Siadali wtedy na kanapie i oglądali bajki Disneya na grubych kasetach VHS. Mieli ich całkiem sporo: „Mała syrenka", „Piękna i Bestia", „Kopciuszek", „Królewna Śnieżka", „Aladyn". Obiecał jej też, że kupi „Króla Lwa", gdy tylko wyjdzie. Widziała zapowiedzi w telewizji i była podekscytowana. Bardzo lubiła lwy, zresztą – lubiła wszystkie zwierzęta.
ㅤ Ale w tej chwili nie miała ochoty oglądać filmów z tatą. Chciała mu pomóc. Chciała kopać w ziemi razem z nim, odkrywać skarby ukryte pod powierzchnią lub może uratować jakąś dżdżownicę i przenieść ją na miękką trawę.
ㅤ Podczas gdy Hannah zajęta była dekorowaniem ciastek w kuchni, Violet nagle wyskoczyła z miejsca. Jej drobne rączki były lepkie od ciasta. Niezdarnie otarła je o sukienkę, zostawiając na materiale białe smugi mąki, po czym rzuciła się w kierunku drzwi.
ㅤ Z impetem otworzyła je i wybiegła boso do ogrodu, wydając z siebie dźwięczne śmiechy i pozostawiając za sobą dowód swojej ucieczki w postaci białych śladów mąki na podłodze. Mama się nie pogniewa. Poza tym i tak obiecała pomóc jej posprzątać później.
ㅤ Pobiegła przez korytarz na zewnątrz.
ㅤ W pierwszych latach życia wszystko wydaje się inne, niż jest w rzeczywistości – słońce świeci jaśniej i cieplej, pogoda wydaje się bardziej doskonała, kolory są żywe i intensywne, zapachy lepsze, a dostrzega się rzeczy, które zwykle umykają uwadze. Jak łagodna ciepłość promieni słonecznych na twarzy, śpiew ptaków, czy piękny dźwięk gruchania synogarlicy w oddali.
ㅤ Ogród, jak zawsze, już na nią czekał — był jrj ulubioną częścią domu. Było w nim tyle rzeczy do odkrycia, tyle pięknych kwiatów. Miała już swoje ulubione miejsca, a po deszczu wykorzystywała kałuże, traktując je jak morza i obserwując mrówki krążące wokół nich. Tuż za ogrodowymi murami znajdował się staw, do którego czasem chodziła z tatą, aby podpatrywać żaby przechadzające się po brzegu. Wokół stawu roiło się od owadów i innych stworzeń. Niesamowite, jak cudownie Bóg wymyślił te wszystkie istoty. W ogrodzie rosło też wiele pięknych drzew pokrytych bujnymi, zielonymi liśćmi, a niektóre z nich miały gniazda ptaków lub dziuple, do których wiewiórki uciekały jesienią.
ㅤ Martin już z oddali zauważył, jak jego pięcioletnia córka biegnie kamienną ścieżką, aż w końcu do niego dociera. Nie sposób było jej nie usłyszeć, zwłaszcza jej małych, wypolerowanych bucików, które wydawały charakterystyczne stukające dźwięki przy każdym kroku.
ㅤ Wyprostował się i zaśmiał, wycierając pot z czoła ręką w rękawiczce ubrudzonej ziemią.
ㅤ — Myślałem, że dopiero co byłaś w kuchni? — Uśmiechnął się ciepło, rozbawiony tym, jak szybko córka zmienia zdanie. Była łatwo ekscytująca się małą istotą, dla której wszystko wciąż było nowe. Wciąż była bardzo mała i miała przed sobą całe życie pełne doświadczeń.
ㅤ — Ale teraz chciałam ci pomóc! — Tupnęła gniewnie małą stopą, jakby chciała udowodnić swoje racje.
ㅤ Mężczyzna zaśmiał się znowu i poczochrał jej długie, czarne włosy w geście czułości.
ㅤ — Zawsze jesteś taka pomocna. Wiesz, Bóg lubi, kiedy ludzie pomagają innym.
ㅤ — Ja uwielbiam pomagać, tatusiu! — odparła z entuzjazmem.
ㅤ Naprawdę lubiła pomagać, czy to przy obowiązkach domowych, czy przy większych zadaniach. Czasami razem z rodzicami jeździła do miasteczka, gdzie pomagali potrzebującym, przynosząc im jedzenie i ubrania. Nawet oddała kilka swoich starych zabawek, żeby biedniejsze dzieci miały się czym bawić.
ㅤ Kiedy stała obok taty, obserwując, jak przekopuje ziemię, poczuła spokój. Nawet gdy ziemia wchodziła jej pod małe paznokcie, a słońce grzało policzki, czuła coś wyjątkowego. To było uczucie, które tylko dziecko mogło w pełni zrozumieć — radość z bycia tu i teraz, z poczucia, że wszystko jest na swoim miejscu, gdy tylko była blisko swojego taty. Niewiele rozumiała jeszcze z wielkiego świata, ale była pewna jednego: jej miejsce było tutaj.
ㅤ Martin kucnął, by zrównać się z jej wzrostem. Jego ciemnobrązowe oczy spotkały się z jej jasnymi, piwnymi, gdy delikatnie położył dłonie na jej drobnych ramionach, uważając, by nie pobrudzić sukienki jeszcze bardziej. Jego uśmiech był ciepły i pełen miłości. Taki, który zawsze dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Przez chwilę trwali tak, ojciec i córka, otoczeni brzęczeniem owadów i szumem liści poruszanych wiatrem.
ㅤ Tak właśnie wyglądała rodzina.
ㅤ — No dobrze, moja mała pomocnico — powiedział z figlarnym uśmiechem, przerywając ciszę. — Ale wiesz, ogrodnictwo to brudna robota. Jesteś gotowa się ubrudzić?
ㅤ Droczył się z nią, próbując ją zachęcić, ale w jego głosie było coś więcej niż żart. Wiedział, że jej entuzjazm mógł zmieniać się jak letnia burza, szybko i niespodziewanie. Jednak jej determinacja często go zaskakiwała, nawet w drobnych sprawach.
ㅤ Nie był do końca pewien, skąd się to w niej wzięło. Może od jej biologicznych rodziców, kimkolwiek byli... Ale wiedział, że wychowanie miało większe znaczenie niż geny. Violet nie miała okazji poznać swojej mamy ani ojca, jeśli w ogóle go miała. Była tylko niemowlęciem, gdy stała się częścią rodziny Taylorów.
ㅤ Dziewczynka kiwnęła energicznie głową, niezgrabnie kręcąc palcem kosmyk swoich włosów. Jej sukienka już miała drobne plamy z mąki po niedawnych kuchennych przygodach, ale zupełnie się tym nie przejmowała.
ㅤ — Nie przeszkadza mi to! Lubię ziemię, tatusiu. Jest jak magia! — Jej oczy rozbłysły i wykonała dramatyczny gest w stronę ziemi.
ㅤ — Magia, mówisz? Masz naprawdę bujną wyobraźnię — zaśmiał się pastor, prostując się i wyciągając do niej rękę. — No dobrze. Chodź, mam dla ciebie specjalne miejsce.
ㅤ Zaprowadził ją do małego kawałka ziemi przy skraju ogrodu. Gleba była tam ciemna, bogata i świeżo przekopana, czekająca na nowe rośliny. Obok płytkiego dołka, który wcześniej zaczął kopać, leżała mała łopatka. Violet bez wahania uklękła na ziemi, ignorując wilgoć, która zaczęła przenikać przez jej sukienkę. Gleba była chłodna i dookoła unosił się świeży zapach, gdy przeczesywała ją palcami.
ㅤ Po chwili podniosła głowę, spoglądając na tatę z ciekawością, mrużąc oczy przed słońcem, które świeciło jej prosto w oczy.
ㅤ — Co będziemy sadzić, tatusiu?
ㅤ — Marchewki — odpowiedział Martin, klękając obok niej. Oparł dłonie na udach, obserwując jej zainteresowanie. — Ale musimy upewnić się, że ziemia jest miękka i gotowa na ich wzrost. Wiesz dlaczego?
ㅤ Violet przez chwilę myślała, marszcząc nosek w skupieniu.
ㅤ — Bo... są małe, jak dzieci? — zapytała niewinnie, szukając aprobaty w jego spojrzeniu.
ㅤ Zaśmiał się serdecznie. Dzieci zawsze miały swój sposób postrzegania świata, który był jednocześnie prosty i czarujący. Szczególnie w jej dużych, błyszczących oczach, które pełne były ciekawości i oczekiwania na odpowiedź.
ㅤ — To dobra odpowiedź. W pewnym sensie masz rację. Rośliny, kiedy są małe, faktycznie są jak dzieci. Potrzebują miękkiej ziemi, żeby ich korzenie mogły się rozciągać i rosnąć silne. W przeciwnym razie nie znajdą wystarczająco wody ani nie utrzymają się prosto.
ㅤ Delikatnie dotknął czubka jej nosa, zostawiając na nim małą plamkę ziemi, która wywołała u niej radosny chichot.
ㅤ Jej śmiech wkrótce ucichł i z powagą zabrała się do kopania ziemi z pełnym skupieniem. Łopatka nieporadnie poruszała się w jej małych dłoniach, ale była wyraźnie zdeterminowana. Znowu wystawiła język między wargi, co zawsze robiła, gdy naprawdę się nad czymś koncentrowała.
ㅤ Martin pozostał obok, oferując delikatne wskazówki, gdy było to potrzebne, ale w większości pozwalając jej działać samodzielnie. Patrząc na nią, poczuł dumę i wdzięczność wobec Boga za to, jaką miał wspaniałą córkę. Była jeszcze mała, to prawda, ale już teraz jej serce było wielkie, pełne dobroci i nienasyconej ciekawości świata.
ㅤ Po chwili Violet przerwała pracę. Była teraz zupełnie, od stóp do głów, ubrudzona ziemią. Mama na pewno będzie później narzekać, ale było warto. Czasem trzeba się pobrudzić. Dziewczynka uniosła głowę, patrząc na tatę.
ㅤ — Tatusiu, czy marchewki lubią rosnąć razem? Czy robi im się smutno, kiedy są same?
ㅤ To pytanie zaskoczyło Martina, zmuszając go do chwili zastanowienia nad głębią jej wyobraźni.
ㅤ — No cóż — zaczął z namysłem — marchewki lubią rosnąć blisko siebie, ale potrzebują też trochę miejsca, żeby mogły urosnąć duże i silne. Trochę jak przyjaciele. Dobrze mieć towarzystwo, ale każdy potrzebuje trochę własnej przestrzeni, żeby się rozwijać.
ㅤ Uśmiechnął się do niej, obserwując, jak przetwarza jego słowa. Wiedział, że Violet miała w przedszkolu wielu przyjaciół, z którymi uwielbiała się bawić. Zawsze o nich opowiadała. Na przykład o Suzie, która nosiła ogromne, okrągłe okulary, przez które wyglądała jak mała sowa. Albo o Kayli, która miała najpiękniejsze spinki z motylkami, jakie kiedykolwiek widział jakikolwiek dzieciak. Był też Adam, który codziennie na placu zabaw zdzierał kolana lub łokcie, ale zawsze traktował to jak odznakę honoru, śmiejąc się z tego bez końca. Violet nigdy nie miała problemu z nawiązywaniem przyjaźni.
ㅤ Wszyscy ją lubili. Jak można było jej nie lubić? Jej śmiech był zaraźliwy, wyobraźnia nieskończona, a dobroć tak naturalna, jakby była częścią jej DNA. Była tym typem dziecka, które zawsze podzieli się kredkami albo pomoże komuś wstać, nawet jeśli oznaczało to ubrudzenie własnej sukienki. Fakt, że była córką lokalnego, uwielbianego pastora, na pewno też nie zaszkodził.
ㅤ — Lubię mieć przyjaciół — powiedziała nagle, szczęśliwym głosem. Spojrzała na ziemię, rysując w niej wzory palcami. — Ale najbardziej lubię być z tobą i mamusią.
ㅤ Martin uśmiechnął się czule. Poczuł falę miłości i delikatnie starł smugę ziemi z jej policzka kciukiem.
ㅤ — A ja najbardziej lubię być z tobą, kwiatuszku.
ㅤ Czas mijał w lekkim chaosie. Marchewki w końcu wylądowały w ziemi, ale zadanie wcale nie było jeszcze skończone. Tata mówił, że zostało jeszcze kilka rzeczy do zrobienia. W pewnym momencie Violet odkryła różowego robaka wijącego się w glebie. Pisnęła z radości, po czym natychmiast nadała mu absurdalnie fantazyjne imię, jak „Profesor Ślimozorek." Trzymała go wysoko, jak rzadki skarb, z fascynacją mrużąc oczy, by przyjrzeć się maleńkim bruzdom na jego ciele i temu, jak wiercił się w jej dłoni. Był trochę obrzydliwy, ale w fajny sposób. Na szczęście robak wrócił do swojego domu, a Violet wyszeptała obietnicę, że wróci go odwiedzić.
ㅤ Praca w ziemi szybko zamieniła się w zabawę, a wkrótce dziewczynka zaczęła kroczyć na rękach i kolanach, zostawiając odciski dłoni w glebie, jak starożytna artystka wyryta w ziemi. Była naprawdę brudna, prawdziwy koszmar na przyszłą kąpiel. Nad głową krakała głośno wrona, a Violet spojrzała w górę, z twarzą umazaną ziemią i rozczochranymi włosami, po czym zaśmiała się — jednym z tych czystych, nieskrępowanych śmiechów, które potrafią tylko dzieci. Martin mógłby przysiąc, że słońce stało się od tego dźwięku jaśniejsze.
ㅤ I wtedy, jak na komendę, z domu dobiegł głos. Ciepły, znajomy głos, który Violet znała tak dobrze. Mama wołała ją, mówiąc, że ciasteczka właśnie się upiekły. Samo to słowo wystarczyło, by dziewczynka natychmiast zerwała się na nogi, zapominając o całym brudzie. Jej oczy rozbłysły radością.
ㅤ Martin, uśmiechając się jak głupiec, ruszył za nią. Ich śmiechy rozniosły się po podwórzu, gdy ścigali się do domu i specjalnie zwolnił długie kroki, by dać jej szansę na wygraną. Violet, z zarumienionymi policzkami i niekontrolowanym śmiechem, raz się potknęła, ale natychmiast się podniosła, nie tracąc ani chwili, zdeterminowana, by dotrzeć do kuchni jako pierwsza.
ㅤ — Zaraz cię dogonię! — zawołał tata żartobliwie, wyciągając ręce by ją złapać i ucałować jej pyzate policzki. Ale znowu zwalniał, dając jej przewagę.
ㅤ — Nie, tatusiu, nie! — pisnęła czarnowłosa dziewczynka ze śmiechem, z całych sił biegnąc przed siebie.
ㅤ Z triumfalnym chaosem w oczach, Violet wpadła do domu niczym mały, zdeterminowany huragan. Jej buty dudniły po prostym korytarzu, jakby goniły ją wszystkie piekielne siły świata, sprzątającego kuchnie. Wpadła z impetem do tego, co z grubsza można było nazwać polem bitwy, wcześniej znanym jako kuchnia. Jej pęd sprawił, że mąka i kilka kawałków czekolady rozprysły się na wszystkie strony.
ㅤ Hannah, stojąc przy blacie z kuchenną ścierką w dłoni, spojrzała na córkę i westchnęła głęboko. Gdy dostrzegła stan Violet, jej oczy od razu się rozszerzyły. Dziewczynka była — w najczystszym tego słowa znaczeniu — brudna. Tak brudna, jakby stoczyła pojedynek z samą ideą higieny i wygrała w najbardziej spektakularny sposób.
ㅤ — Na litość boską, Violet, spójrz na siebie! Jesteś cała brudna!
ㅤ Chwilę później zaraz po niej do kuchni wtoczył się Martin, ciężko dysząc i próbując złapać oddech. Nie był już tak młody jak kiedyś, a gonitwa za dzieckiem zdecydowanie nie była jego mocną stroną. Płuca zdawały się płonąć.
ㅤ — Mam ją... — wydyszał, opierając się o framugę drzwi, jakby była jedynym, co trzyma go w pionie.
ㅤ Hannah spojrzała na nich obu, po czym westchnęła, a na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Podeszła do męża, pocałowała go w policzek i zaśmiała się cicho. Byli bałaganem, ale jej to nie przeszkadzało. Każdą plamę da się przecież w końcu wyczyścić.
ㅤ Chciała poprosić Violet, by przynajmniej umyła ręce z ziemi, ale dziewczynka, jak zawsze, była szybsza od wszystkich. Już wspięła się na krzesło i sięgnęła po jedno z ciasteczek, które pomogła piec. Było gorące, prosto z pieca, a jego zapach sprawiał, że do ust napłynęła jej ślinka. Z cichym mruknięciem zadowolenia wgryzła się w nie.
ㅤ W tamtej chwili świat był idealny. Słońce wciąż świeciło za oknem, ziemia, którą dopiero co przekopywali, czekała cierpliwie na nowe życie, a ona siedziała w domu, otoczona ludźmi, którzy kochali ją najbardziej na świecie.
ㅤ Nie było większego szczęścia ani słodszej błogości niż to. Nie chodziło o ciasteczko, choć było bliskie tej doskonałości. To była ta chwila, gdy tata, nie zważając na jej brud, potargał jej włosy z czułością. To była mama, która z troską nalała jej szklankę mleka. To było poczucie, że jest w pełni widziana i kochana, że przynależy do tego miejsca w sposób, który wypełniał każdy zakamarek jej małego, ale bezkresnego serca.
ㅤ Oparła się o krzesło, huśtając nogami pod stołem. Spojrzała na rodziców, którzy śmiali się z czegoś, czego nie do końca zrozumiała i poczuła ciepło rozchodzące się od klatki piersiowej aż po opuszkę palców. To była radość, którą nosi się w sobie długo po tym, jak chwila minie.
ㅤ Była najszczęśliwszym dzieckiem na świecie.
ㅤ Violet Taylor była po prostu najbardziej nieszczęśliwym dzieckiem na świecie.
ㅤ Wszystko zaczęło się wieczorem, tak naprawdę. To był wieczór jak każdy inny, zwyczajny, choć od czasu do czasu, przygotowując się do snu, odczuwała dziwny dreszcz. Uznała, że pewnie coś ją bierze – może przeziębienie. W sumie to nawet dobrze, przynajmniej nie musiałaby iść do szkoły. A więc kontynuowała wieczór tak, jak zawsze to robiła: raz jeszcze sprawdziła, czy odrobiła wszystkie lekcje, upewniła się, że spakowała rzeczy do plecaka. Dziś wyjątkowo wzięła prysznic wcześniej.
ㅤ Kiedy skończyła, mama zawołała ją na kolację, która składała się z purée ziemniaczanego z masłem i fasolką szparagową. Jak zawsze było pyszne. Tata rzucał żartami, mama uśmiechała się delikatnie. Dziś zwracała na to więcej uwagi niż zwykle. Naprawdę kochała swoją rodzinę, bardzo ją kochała – a jednak nie mogła się pozbyć tego dziwnego uczucia w żołądku. Jakby coś miało się wydarzyć, coś nieokreślonego, ale nieuchronnego.
ㅤ Przed snem celowo przeciągała czas, pomagając Hannah pozmywać naczynia. Krążyła po kuchni i jadalni, podając jej talerze, pomagając układać czyste filiżanki i talerze w szafkach. W kuchni unosił się delikatny zapach masła i płynu do naczyń, z wyraźniejszym, cytrynowym akcentem środka czyszczącego, którego zawsze używała mama. Powietrze na górze wydawało się chłodniejsze, jakby rzadsze, jak gdyby ciepło z kuchni nie mogło dotrzeć do jej sypialni tego wieczoru. Mama opowiadała o swoim dniu, o tym, jak dziś w kościele miała najciekawszą rozmowę z przyjaciółką.
ㅤ Violet podała mamie ostatni talerz, starając się unikać jakiegokolwiek brzęku i otworzyła szafkę, by wsunąć go na swoje miejsce obok pozostałych. O tej porze w domu panowała cisza, zwłaszcza gdy wszyscy już skończyli jeść i powoli zbierali się do snu, przerywana jedynie miarowym kapaniem wody z kranu i melodyjnym rytmem głosu mamy.
ㅤ — Monica w końcu urodziła — rzekła z lekkim podekscytowaniem, opierając się o blat i wycierając dłonie w kuchenny ręcznik. — Taki słodki chłopczyk. Mówi, że ma najdoskonalsze uszy. Wyobrażasz sobie? Niektóre dzieci rodzą się z naprawdę śmiesznymi.
ㅤ Dzieci to nie był temat, który szczególnie interesował Violet. Mama zawsze powtarzała, że to dlatego, że jest jeszcze za młoda, ale kiedy dorośnie, też będzie zachwycała się tymi małymi istotami. Dziewczynka nie była pewna, ile w tym prawdy, ale w tej chwili nie miało to większego znaczenia. Chciała tylko słuchać każdego słowa swojej mamy. Dlaczego? Bo znów poczuła ten chłodny dreszcz.
ㅤ Podsunęła się bliżej i dalej słuchała, kurczowo trzymając się dźwięku jej głosu, próbując zapamiętać ciepłą barwę, to, jak ojciec co jakiś czas wtrącał żartobliwe uwagi o tym, że dzieci za dużo płaczą. Przez chwilę czuła się, jakby stała na krawędzi czegoś ogromnego i niepojętego, kurczowo trzymając się... czegoś. Jakby wszystko miało zniknąć, jeśli odejdzie. To było niepokojące uczucie, sprawiające, że żołądek ściskał jej się z nerwów, a w serce wkradał się lekki lęk.
ㅤ Kiedy naczynia były już umyte, zwlekała z opuszczeniem kuchni, udając, że sprawdza godzinę na zegarze wiszącym nad kuchenką. Pomyślała o tym, jak mama zawsze cicho nuciła, kiedy zagniatała ciasto na niedzielne wypieki oraz jak piekły razem. Albo o tym, jak tata zawsze wyczuwał, kiedy potrzebowała pocieszenia, robiąc śmieszne miny, aż w końcu musiała się roześmiać. Te momenty zawsze wydawały się wieczne. Tego wieczoru zdawały się kruche, jakby mogły się rozpaść, gdyby spojrzała na niezbyt uważnie. Nie chciała iść na górę, nie chciała opuszczać ciepłego blasku kuchennego światła ani cichego brzęczenia głosów rodziców. Tego wieczoru kochała ich bardziej niż kiedykolwiek. Ale w końcu mama odprawiła ją ze śmiechem, strzepując dłonie o swój fartuch.
ㅤ — Czas do łóżka. Jutro szkoła — powiedziała kobieta, pochylając się, by pocałować ją w czoło. — Mam nadzieję, że dobrze ci się będzie spało, kochanie.
ㅤ — Dobranoc, Violet! — zawołał tata z salonu, gdzie telewizor cicho brzęczał wieczornymi wiadomościami. — Nie zapomnij się pomodlić!
ㅤ Violet odwróciła głowę w jego stronę, patrząc na ojca, który machał do niej w zabawny sposób, na jego uśmiech, który sprawiał, że kąciki oczu marszczyły mu się delikatnie. Na sposób, w jaki patrzył na nią z miłością. Nie mogła powstrzymać się od odpowiedzenia uśmiechem.
ㅤ — Dobranoc — odpowiedziała cicho.
ㅤ Zawahała się u podnóża schodów, spoglądając na nich jeszcze raz. Wyglądali tak zwyczajnie, tak idealnie w swojej codzienności. Tata opierał się o oparcie fotela, oglądając telewizję, a mama porządkowała jeszcze kilka rzeczy na blacie. Chciała zatrzymać ten obraz w pamięci, wziąć go ze sobą.
ㅤ Powoli wspięła się po skrzypiących schodach, starając się ignorować dziwne uczucie w żołądku, które zdawało się coraz bardziej zaciskać. Na pewno to nic takiego. Po prostu dziwne przeczucie. Tak, jak mówiła, pewnie coś ją bierze, dlatego czuła się dziś taka niespokojna; te dreszcze, większa niż zwykle paranoja. Jakby słyszała delikatne szepty gdzieś na granicy świadomości. Postanowiła, że dziś pomodli się trochę mocniej, nawet jeśli – w tajemnicy przed mamą i tatą – coraz bardziej oddalała się od religii.
ㅤ Kiedy znalazła się w swoim pokoju, zamknęła drzwi i na chwilę zatrzymała się w cichej ciemności, pozwalając oczom przyzwyczaić się do mroku. Dreszcze, które czuła wcześniej, znów się pojawiły, przebiegając po jej skórze niczym zimny podmuch. Skrzyżowała ramiona, przytulając je do siebie.
ㅤ To nic, powtarzała sobie w myślach. To tylko wyobraźnia. Zawsze miała bujną wyobraźnię.
ㅤ Otworzyła szufladę, by sprawdzić latarkę, kilkukrotnie ją włączając i wyłączając. To był głupi nawyk, ale dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Ponownie sprawdziła swoją szkolną torbę, wygładzając zmięte strony pracy domowej. Wszystko było na swoim miejscu. Upewniła się, że odłożyła zeszyt na właściwe miejsce, a potem wyprostowała się, rozglądając się po swoim pokoju.
ㅤ Kilka dni temu skończyła dwanaście lat, a jej miejsce odzwierciedlało powolne zmiany związane z dorastaniem. Nie zawsze wyglądało tak jak teraz. Pamiętała czasy, kiedy półki były wypełnione kolorowymi zabawkami, pluszakami i klockami. Ale, jak to bywa, każdy zaczyna powoli dorastać i ona również. Kiedyś jaskrawe plakaty z postaciami z kreskówek dawno temu ustąpiły miejsca bardziej młodzieżowemu wystrojowi; zabawki zniknęły, schowane w pudełkach lub przekazane młodszym kuzynom. W ich miejsce pojawiły się rzędy książek, powieści o połamanych grzbietach, które zdradzały nocne maratony czytelnicze, album z fotografiami rodziny i szkolnych przyjaciół, zeszyt w połowie wypełniony mało utalentowanymi bazgrołami, aparat Polaroid, który tata podarował jej na urodziny oraz jej ukochana lampa lawa, o której marzył każdy nastolatek. Na krześle w kącie piętrzyły się ubrania — kolorowe koszulki, dżinsy i trochę za dużo biżuterii, która, jak twierdziła, różniła się od siebie.
ㅤ To zawsze była jej bezpieczna przestrzeń. Dlaczego więc tej nocy wydawała się inna?
ㅤ Uklękła przed znakiem krzyża. Dziś modlitwa była cicha, dłuższa niż zwykle. Ze złożonymi rękami, na kolanach, modliła się do Boga i do aniołów — albo do kogokolwiek, kto mógł słuchać — by ochronili ją przed złem tej nocy i każdej kolejnej.
ㅤ Kiedy skończyła, poprawiła lampkę, tak, aby dawała jak najwięcej światła w pokoju, zdjęła kapcie, po czym wsunęła się do łóżka, naciągając na siebie grubą, przytulną kołdrę aż po samą brodę. W domu panowała cisza, przerywana jedynie odgłosami skrzypiących podłóg czy cichym brzęczeniem lodówki w oddali. Zamknęła oczy, zmuszając się, by zasnąć.
ㅤ Jednak sen tej nocy nie przychodził łatwo. Myśli kotłowały się w jej głowie, a serce biło zbyt szybko. Myślała o szkole, o przyjaciołach, o cieple matczynego uściski i dźwięku ojcowskiego śmiechu. Starała się trzymać je blisko w pamięci, by owe wspomnienia chroniły ją przed rosnącym poczuciem niepokoju. Lecz cokolwiek to było, co ją dręczyło, nie chciało odejść.
ㅤ Minęły godziny, a rodzice już spali, choć zazwyczaj to ona była pierwsza, która zapadała w sen. Musiało być późno, bo już dawno minęła północ, może była już nawet późniejsza godzina. Przewracała się z boku na bok, nie chcąc zgasić lampki, ponieważ nie potrafiła przestać myśleć o tym dziwnym uczuciu niepokoju, które wisiało nad nią jak ciężka chmura. Nie bała się ciemności samej w sobie — bała się tego, co w niej mogło się skrywać.
ㅤ Przyciągnęła kołdrę aż pod samą głowę około wpół do drugiej, słuchając swojego ciężkiego oddechu. Niedługo zacznie się pocić, bo kołdra była naprawdę ciepła. Rano pójdzie do szkoły z przetłuszczonymi włosami, ale miała już plan, że może uda jej się je trochę umyć pod kranem, gdy przyjdzie dzień. Będzie zmęczona w szkole, ale to nic, po szkole się zdrzemnie. Obudzi się później na dźwięk gotującego się obiadu mamy, a potem spędzi czas z nimi, jak zawsze. Była pewna, że dzisiaj to będzie dobry dzień.
ㅤ Wzięła kilka głębokich oddechów, ocierając pot z czoła. Po kilku minutach doszła do wniosku, że to nie najlepszy pomysł, by chować się pod kołdrą przed czymś, czego nie ma. To po prostu było głupie. Powoli więc wysunęła się spod niej, rozglądając się dookoła. Pokój był pusty, cichy. Taki, jak chciała. Westchnęła, całkowicie zdejmując kołdrę, ale leżąc na łóżku, bez żadnego poczucia bezpieczeństwa, poczuła się nagle wystawiona na widok.
ㅤ Aż niespodziewanie znów poczuła ten przenikliwy dreszcz. Tyle że tym razem nie był to tylko dreszcz. Coś sprawiło, że nagle wciągnęła powietrze ze świstem, a serce jakby na moment przestało bić. Jej ciało zastygło w bezruchu, oddech ugrzązł gdzieś w gardle.
ㅤ Dobrze wiedziała, jak działają cienie. Kto by tego nie wiedział? W zasadzie nie ma w nich nic skomplikowanego. Są wszędzie, zawsze takie same – pod biurkiem, pod półkami, pod krzesłami, za plecami. Ale jest jedna rzecz, której cienie nigdy nie robią: nie poruszają się. Chyba że ktoś przesunie przedmiot albo zmieni kąt padania światła, inaczej pozostają nieruchome.
ㅤ Więc dlaczego, do cholery, cienie w jej pokoju zaczęły się poruszać?
ㅤ Nie mogła w to uwierzyć. Każdy cień, który jeszcze chwilę temu tkwił nieruchomo na swoim miejscu, teraz zdawał się ożywać, wić i skręcać, jakby miał własną wolę. Migotały po ścianach, rozciągały się nienaturalnie długo, przypominały czarny dym unoszący się w zwolnionym tempie. To nie były przypadkowe kształty. Poruszały się z jakąś niepokojącą precyzją, jakby coś je prowadziło. Sunęły w jej kierunku, zbliżały się do łóżka.
ㅤ Oddychała płytko, urywanym oddechem, a jej myśli kłębiły się, próbując znaleźć racjonalne wyjaśnienie tego, co widziała. Może to lampa, pomyślała z desperacją. Może żarówka miga i sprawia, że cienie wyglądają na żywe? Tak, to musi być to. Zerknęła w jej stronę, chcąc sięgnąć ręką, wyłączyć ją i sprawić, by cienie stopiły się z całkowitą ciemnością. Ale sama ta myśl przeraziła ją jeszcze bardziej. Co się stanie, jeśli ich nie zobaczy i nie będzie wiedziała, co chcą zrobić? Poza tym i tak nie mogła się ruszyć. Każdy mięsień odmawiał jej posłuszeństwa. Cienie nie ustawały – poruszały się z tą samą, niezmiennie przerażającą intencją. Nie były płaskie, jak zwykle. Zaczęły nabierać kształtu i formy, jakby łamały prawa fizyki. Skupiały się w rogach pokoju, gęstniały w ciemniejsze, bardziej wyraziste masy. Jej serce waliło tak głośno, że ledwo słyszała cokolwiek poza jego dudnieniem.
ㅤ Chciała wrzasnąć, obudzić rodziców, ale głos ugrzązł jej w gardle. Chciała się modlić, ale w tej chwili żadna modlitwa nie przychodziła jej do głowy. Mogła tylko oglądać, z szeroko otwartymi oczami, gdy jeden z cieni oderwał się od reszty i zaczął wspinać się po ścianie naprzeciwko jej łóżka. Nie miał wyraźnych konturów – tylko bezkształtną, pulsującą masę czerni – ale emanował takim przerażeniem, że łzy napłynęły jej do oczu. Wydała z siebie drżący oddech, wciąż nieruchoma, jak sparaliżowana.
ㅤ Ciemność na ścianie zdawała się poruszać, a jej wijąca się forma stawała się coraz większa i bardziej wyraźna. Wspinając się wyżej, zaczęła nabierać kształtu – przypominała humanoidalną postać o długich, kościstych kończynach i głowie oraz ciele, które falowały i zniekształcały się jak płynny dym. Rozlewała się mackami, które sięgały do rogów pokoju, gęstniejąc i przytłaczając. Była już olbrzymia, jej głowa niemal dotykała sufitu, a długie ramiona, zakończone szponami, zwisały bezwładnie po bokach. Powietrze stało się ciężkie, duszne i lodowate. To coś się na nią patrzyło. Fascynowało się nią.
ㅤ Oddech dziewczynki był płytki i szybki, a jej ciało drżało jak oszalałe na łóżku. Powinna była znów schować się pod kołdrą, a jednak jedyne, co mogła zrobić, to patrzeć, jak potwór pochyla się w jej stronę, przekrzywiając głowę w sposób nienaturalny, jakby ją analizował. Tam, gdzie powinna być twarz, pojawiły się dwa puste, świecące białe oczy, przebijające cienie i wbite w nią spojrzenie. To nie były oczy jak jej – bez źrenic, bez tęczówek, tylko puste kręgi bladego, upiornego światła. To było najstraszniejsze, co kiedykolwiek widziała.
ㅤ I w końcu, zanim zdała sobie z tego sprawę, wydobyła z siebie głośny, gardłowy krzyk przerażenia. Nigdy by siebie o taki nie podejrzewała.
ㅤ Cień nie zareagował, jakby był całkowicie oderwany od wszystkiego. Zbliżał się coraz bardziej. Jego forma wyginała się w sposób sprzeczny z naturą, a szponiasta dłoń wyciągnęła się w jej stronę. Serce biło jej tak szybko, że myślała, jakby zaraz miało pęknąć. Pisnęła cicho, łzy spływały jej po twarzy, a ciało pozostawało całkowicie zamrożone pod jego przerażającym spojrzeniem.
ㅤ Czuła magnetyczną moc przepływającą przez jej żyły, przytłaczającą, jakby miała ją rozerwać na strzępy. I z jakiegoś powodu wiedziała. Wiedziała, że było w niej coś, co sprawia, że to wszystko się dzieje.
ㅤ Była przerażona, ale jej ręka, jakby kierowana siłą, której nie potrafiła kontrolować, drżąco wyciągnęła się przed siebie. W momencie, gdy jej palce zawisły w powietrzu, prawie je cofnęła, ale jakaś niewidzialna siła zmusiła ją, by tkwiła dalej. Cienie wokół stworzenia zafalowały, niemal cofając się przed jej gestem, ale ono nie się nie odsunęło. Jego świecące oczy wciąż były w nią wbite, nie mrugały, gdy jej ręka zbliżała się do jego ciemnej, dymnej postaci.
ㅤ Dotknęła czegoś, co przypominało gęstą mgłę. Potwór zawisł nad nią, a ich spojrzenia się spotkały. Czuła, jak coś w niej narasta, odkrywała coś, czego nie potrafiłaby opisać nikomu – nawet sobie. Ale w tamtym momencie wiedziała, że odkryła część siebie, o której istnieniu nie miała pojęcia.
ㅤ Znów zastygła. Serce waliło jak szalone i z cichymi jękami cofnęła się, gdy cień zaczął się rozciągać nad nią, zmuszając ją do wtulenia się w łóżko i zasłaniania się rękoma.
ㅤ I wtedy usłyszała dźwięk pośpiesznych kroków. Rodzice musieli usłyszeć jej krzyk; słyszała, jak oboje biegną. Wzięła głęboki oddech i w tym samym momencie drzwi gwałtownie się otworzyły. Oboje wpadli do środka, ciężko oddychając.
ㅤ To musiała być taka sama mina, jaką miała, kiedy pierwszy raz zobaczyła owe cienie. Widziała swoje odbicie w ich oczach. Patrzyli na ciemność zawieszoną nad nią i na sposób, w jaki Violet wyciągała ręce w ową stronę. Zbladli jak ściana, a ich twarze były szeroko otwarte w bezruchu. Po prostu... stali tam i patrzyli. Nie byli w stanie się ruszyć, tak jak wcześniej ona, mimo, że już powoli zaczęła odzyskiwać kontrolę.
ㅤ Violet spojrzała na nich, mając nadzieję, że ją uratują.
ㅤ Nie zauważyła jednak, że jej oczy były całkowicie czarne. Żadnej bieli, żadnych tęczówek, źrenice zlały się z mrokiem. Jej twarz była blada, czarne włosy przylepiały się do czoła, a głowa zdawała się zlewać z otaczającą ją ciemnością.
ㅤ Wyglądała jak demon.
ㅤ I dokładnie to zobaczyli jej rodzice. Nie słodką dziewczynkę, którą kiedyś zaadoptowali od swojej amiszowej przyjaciółki. Nie uroczą dziewczynkę w białych sukienkach, skaczącą radośnie po ogrodzie.
ㅤ Zobaczyli potwora.
ㅤ Cisza w pokoju była ogłuszająca, przerywana jedynie ciężkim oddechem Violet i cichym, nieziemskim pomrukiem dochodzącym od cienia, który nad nią wisiał. Rodzice wciąż stali w progu drzwi, nieruchomi, wymieniając jedno spojrzenie. To nie było spojrzenie troski, ani rodzicielskiej miłości czy ochrony. Było pełne czystego, nieokiełznanego strachu.
ㅤ — Hannah... — wyszeptał drżącym głosem Martin.
ㅤ Kobieta kurczowo trzymała framugę drzwi, cała się trzęsąc.
ㅤ — Co... co to jest? Kim ona jest? — Jej słowa przecięły powietrze niczym ostrze, raniąc Violet w samo serce.
ㅤ Dziewczynka poczuła, jak coś w niej się załamuje. Jej oczy wciąż były szeroko otwarte, wpatrzone w nich z niemą prośbą o pomoc, o jakiekolwiek słowo, które zakończyłoby ten koszmar. Chciała, żeby ją przytulili, pocieszyli, powiedzieli, że wszystko będzie dobrze.
ㅤ Ale oni nie ruszali się z miejsca. Patrzyli na nią, jakby była dziwadłem. Jakby nie była ich córką. Nigdy wcześniej nie widziała ich takich. Nawet jej ojciec, najbardziej kochający człowiek na świecie, miał teraz w oczach coś, czego wcześniej tam nie było. Rozpaczliwie próbowała odnaleźć w ich spojrzeniach cokolwiek znajomego, coś, co przypominało miłość, ale nie znalazła niczego.
ㅤ — Mamo... tato... — wychrypiała, łamiącym się głosem. — Proszę, pomóżcie mi...
ㅤ Rachel spojrzała na cienie, potem znów na swoją córkę, siedzącą na łóżku. W jej oczach wszystko się zmieniło. Może to była jej wina, może nigdy nie powinna była brać do domu dziecka, którego nie chciała własna matka.
ㅤ — Nie powinniśmy jej tu sprowadzać — wyszeptała drżącym głosem. — Powinniśmy byli posłuchać... Od początku wiedziałam, że coś jest nie tak. Wiedziałam...
ㅤ — Ona... ona jest demonem — wydusił Martin. Łzy spływały mu po policzkach, gdy kurczowo ściskał krzyż na swojej szyi. — Jest demonem! Boże, pomóż nam...
ㅤ Oczy Violet rozszerzyły się jeszcze bardziej, a serce zamarło. Ona tylko chciała ich pomocy, od ludzi, których kochała najbardziej. Byli wszystkim, co miała. Dlaczego jej to robili?
ㅤ — Nie! Nie jestem demonem! Mamo! Tato! — błagała, a łzy zaczęły napływać jej do oczu. Wydała z siebie szloch, czując, jak płyną po jej policzkach. — Proszę... Proszę, pomóżcie mi... Nie wiem, co się dzieje... Proszę...
ㅤ Wyciągnęła do nich ręce, tak jak robiła to, kiedy była małą, pięcioletnią dziewczynką.
ㅤ Jednak tym razem nie było nikogo, kto by ją przytulił. Zamiast tego spotkała się z obrzydzeniem i strachem w ich oczach.
ㅤ W tej chwili jej świat całkowicie się zawalił.
ㅤ Spojrzała na matkę, kobietę, która zawsze była troskliwa i dobra. Trzymała ku niej ręce, chcąc objąć ją w uścisku, ale ta, którą kochała i której ufała, cofnęła się z przerażeniem na widok demona o czarnych oczach. Zrobiła krok w głąb korytarza, jakby wyciągnięta dłoń Violet mogła ją spalić.
ㅤ — Zostań tam, potworze. Nie podchodź.
ㅤ — Nie jestem potworem, mamo! NIE jestem potworem!
ㅤ Martin wciąż stał jak skamieniały, zaciskając krzyż na piersi tak mocno, że jego knykcie zbielały. Jego oczy nerwowo przeskakiwały z Violet na cień nad nią. Przełknął głośno ślinę, biorąc drżący oddech. Musiał być odważny. Musiał chronić swoją żonę.
ㅤ — Pozbądź się tego! — krzyknął, a jego głos zabrzmiał ostrzej, niż kiedykolwiek wcześniej. — Odeślij to z powrotem do piekła, skąd przyszło!
ㅤ Violet nigdy wcześniej nie słyszała go krzyczącego w ten sposób. Pełnego obrzydzenia, strachu i nienawiści. Było to dla niej bardziej przerażające niż sam cień.
ㅤ — Ja... ja nie wiem jak! — załkała, drżąc całą sobą. Czuła, jak cień reaguje na jej panikę, wijąc się i rozrastając, jakby karmił się jej strachem. Stawał się coraz bardziej rzeczywisty, coraz bardziej żywy z każdą mijającą sekundą. — Nie wiem, co robić!
ㅤ Na twarzy Martina odmalował się grymas przerażenia i furii. Jego wolna ręka zaczęła szukać czegoś za plecami, czegokolwiek, co mogłoby ich obronić.
ㅤ — Nie zbliżaj się do nas — rozkazał. Jego głos drżał, ale brzmiał zdecydowanie. — Ty... ty nie jesteś już naszą córką.
ㅤ Violet zastygła.
ㅤ — Nie... — wyszeptała, kręcąc głową, jakby próbowała się wyrwać z koszmaru. Wychlipiała, wycierając łzy, które wciąż skapywały. — Nie! To ja! To wciąż ja! Proszę... Tatusiu...
ㅤ Błagała o to, by ludzie, którym ufała najbardziej na świecie, nie porzucili jej. By ją kochali. Ale najwyraźniej to było za duże wymaganie z jej strony.
ㅤ Ojciec szeptał pod nosem modlitwy, trzęsąc się tak bardzo, że jego kolana zdawały się uginać. Ale żadne modlitwy nie mogły odgonić energii, która wypełniała pokój – energii, której żadne z nich nie rozumiało. Jej rodzice widzieli jedynie demona. Czy to byłaby ona sama, czy coś w niej, nie miało znaczenia.
ㅤ Nigdy w życiu nie czuła się tak samotna i przerażona. Potrzebowała tylko, by ktoś ją pocieszył, przytulił i powiedział, że to nie jej wina. Zamiast tego zobaczyła spojrzenia, które mówiły jej, że stała się obcą osobą w oczach swoich rodziców. Stała się potworem.
ㅤ — Mamo — łkała niekontrolowanie, z rozpaczą w głosie, znów spoglądając na kobietę, którą tak bardzo kochała. Kobietę, która jeszcze kilka godzin temu dała jej buziaka w czoło na dobranoc. — Mamo, proszę... boję się... Nie jestem zła, przysięgam... Co ja zrobiłam, mamo? Proszę, przytul mnie. Boję się...
ㅤ Hannah poczuła nagły przypływ odwagi, ale nie takiej, jakiej Violet się spodziewała. Podeszła do łóżka, agresywnie chwyciła dziewczynkę za ramię i zrzuciła z materaca, przyciągając ją bliżej siebie. W tym momencie cień nad nimi zniknął.
ㅤ — Nie jesteś moją córką — rzuciła z siebie głosem tak obcym, że Violet nie mogła uwierzyć, że należał do jej matki. — Jesteś przekleństwem, abominacją.
ㅤ Dziewczynka oddychała ciężko, trzęsąc się i próbując przełknąć łzy. Czuła, jak jej życie rozpada się na kawałki, jak wszyscy, których kochała, zdradzają ją.
ㅤ W tej chwili Violet poczuła się bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej. Słowa matki i milczenie ojca jasno dały jej do zrozumienia, że jest sama.
ㅤ Mogła tylko zwinąć się w kłębek na podłodze, wtulając twarz w kolana i szlochając, podczas gdy chaos świata wirującego wokół niej zdawał się ją pochłaniać. Każda osoba, której zaufała, teraz ją raniła.
ㅤ — Nie jesteś naszą córką.
ㅤ Te słowa odbijały się echem w jej umyśle, a przez chwilę miała wrażenie, jakby ściany jej pokoju zbliżały się do niej i zaciskały wokół niej.
ㅤ Hannah szlochała panicznie, co jakiś czas przerywając płacz gniewnymi wykrzyknieniami, podczas gdy Martin uparcie powtarzał modlitwy, ściskając krzyż w drżących dłoniach.
ㅤ — Musimy stąd wyjść — oznajmił w końcu, oddychając ciężko, po czym chwycił swoją żonę za ramię. — Nie możemy tu zostać. Ona jest niebezpieczna. Popełniliśmy błąd.
ㅤ — Wyjść? — Głos Violet się załamał, a w oczach pojawiły się nowe łzy. — Nie... nie możecie mnie zostawić! Proszę!
ㅤ Jednak już się wycofywali. Ich strach był silniejszy niż jakikolwiek odruch rodzicielski, który mógł jeszcze w nich zostać. Matka zawahała się na ułamek sekundy, spotykając z nią spojrzenie pełne łez. W jej wyrazie przez moment pojawiło się coś innego: poczucie winy, żal albo może po prostu strach. Ale to coś zniknęło tak szybko, jak się pojawiło.
ㅤ Nie była już ich córką. Bez względu na wspólne wspomnienia.
ㅤ Rodzice odwrócili się i uciekli, zatrzaskując za sobą drzwi, zamykając Violet w pokoju z cieniami, które ją otaczały.
ㅤ Szlochy dziewczynki odbijały się echem w pustym pomieszczeniu. Cień ponownie zbliżył się do niej, jakby próbując ją pocieszyć, otoczyć swoją ciemnością w zastępstwie rodzicielskiego uścisku. Violet odsunęła się gwałtownie, przyciskając się do wezgłowia łóżka, cała drżąc.
ㅤ W środku poczuła, jak coś w niej pęka. To był ból głębszy niż cokolwiek, co mogła sobie wyobrazić – ból odrzucenia, porzucenia, bycia całkowicie i absolutnie samotną.
ㅤ Cień zmienił się znowu, jego kształt malał, bladł, jakby odbijał jej rozpacz. Stawał się coraz mniejszy i słabszy, aż w końcu całkowicie zniknął.
ㅤ Przez dłuższą chwilę Violet się nie ruszała. Siedziała na podłodze w jednym miejscu, płacząc, w obliczu przytłaczającej rzeczywistości tego, co się właśnie wydarzyło. Ale była jeszcze dzieckiem i nie miała pojęcia, co zrobić.
ㅤ Oni odeszli. Ludzie, którzy mieli ją kochać, chronić, trwać przy niej bez względu na wszystko... zostawili ją.
ㅤ I po raz pierwszy zrozumiała. Jest sama.
ㅤ Całkowicie sama.
ㅤ Obudziła się na dźwięk budzika. Był to stary, klasyczny zegar, bardziej pasujący do domu starszego mężczyzny niż do pokoju czternastolatki.
ㅤBzzzzzt! Bzzzt!
ㅤ Ów budzik był urządzeniem, którego nie dałoby się kupić w żadnym sklepie. W końcu został stworzony na specjalne zamówienie, przez samego wynalazcę, Sir Reginalda Hargreevesa. Miał wszystkie te dziwaczne mosiężne trybiki, tykające tarcze i metalowe części, które stukały i trzaskały w sposób, który można by opisać jedynie jako niepokojący, ale zarazem imponujący. Nie wspominając o tym, że był przeraźliwie głośny. Był to cud inżynierii w pewnym sensie, ale dla każdego, kto próbowałby go używać na co dzień, byłby to raczej przejaw szaleństwa. A jednak to właśnie ten zegar definiował jej poranki: głośne, nieustępliwe i równie nieprzyjemne jak wszystkie poprzednie.
ㅤ Prawdę mówiąc, miliarder wcale nie musiał sobie zawracać głowy tworzeniem takiego zbędnego urządzenia. Przy swoim majątku i możliwościach mógłby bez trudu zlecić to komuś innemu. Mógłby poprosić Pogo lub Grace, by kupili zwykły budzik, taki, który można znaleźć w każdym sklepie, nie budząc przy tym żadnych podejrzeń. Mógłby wybrać coś normalnego, coś, co nie brzmiało jak koniec świata za każdym razem, gdy zaczynało dzwonić. Ale nie, to nie było w jego stylu. Reginald Hargreeves nie przejmował się rzeczami takimi jak wygoda czy prostota. Nie interesowały go drobne, ludzkie szczegóły, które czyniły życie znośnym. Dopóki nie dotyczyło to ich zdolności, nie obchodziło go to w najmniejszym stopniu.
ㅤ I tak mechaniczny, odsłonięty budzik, który wcale nie wyglądał przyjaźnie, dalej wydawał z siebie hałaśliwe, mechaniczne dźwięki, które można było porównać do jakiejś maszyny mielącej i piszczącej na wysokich tonach.
ㅤBzzzzzt! Bzzzt!
ㅤ Ten zegar był wyjątkowy. Nie oznajmiał początku dnia – oznajmiał początek nocy, która ledwie się rozpoczęła. Jednak dla niej była to sytuacja powtarzająca się co drugi tydzień, dokładnie co siedem dni, co dwa miesiące, wyliczone co do minuty. I mówił tylko jedno: czas wstać.
ㅤ Jak zwykle jej mundurek już na nią czekał, złożony z perfekcyjną precyzją na biurku. Składał się z ciemnogranatowej marynarki z czerwonymi lamówkami i emblematem The Umbrella Academy, białej koszuli, kraciastego krawata oraz plisowanej spódnicy w czerwono-granatowe wzory. Na materiale nie było ani jednej fałdy; w domu Sir Reginalda Hargreevesa nie było miejsca na niedoskonałości. Miał on niewiele cierpliwości do wszystkiego, co nie było perfekcyjne, a to obejmowało nawet najdrobniejsze szczegóły, takie jak nienaganny stan dziecięcych mundurków. Fałdy były czymś niewyobrażalnym. Grace, która została zaprojektowana, by nigdy nie popełniać błędów, prasowała ubrania z nienaganną dokładnością.
ㅤ Violet Taylor – nie, teraz Violet Hargreeves, Numer Osiem, najnowsza sensacja świata – usiadła na łóżku z ociąganiem typowym dla czternastolatki. Dwa lata temu była nikim. Zwykłą dziewczynką z równie zwykłego zakątka świata, porzuconą przez ludzi, którzy powinni ją kochać. Dwa lata temu miała inne imię, inne życie i nikły cień nadziei. To było zanim rodzice ją sprzedali. Zanim spojrzeli jej w oczy i oddali ją zimnemu, okrutnemu miliarderowi, nie oglądając się za siebie.
ㅤ Wciąż bolało, oczywiście. Nawet teraz. Było to okropne i bolesne uczucie, które tkwiło pod jej skórą jak stara rana na sercu, którego nie mogła przestać dotykać. Ale rany nie powstrzymywały tego, że świat kręcił się dalej, a Violet Taylor stała się Violet Hargreeves, znaną również jako Nightfall. Pseudonim ten był szeptany z podziwem w mediach, na okładkach magazynów i na ziarnistych zdjęciach robionych w tłumie. Była idealnym materiałem dla paparazzi i dziennikarzy. Ot, na świecie pojawiła się tajemnicza, cicha sensacja – dziewczyna, która dołączyła do The Umbrella Academy dwanaście lat za późno, ale i tak zdołała zdobyć swoje miejsce w panteonie numerowanych dzieci ratujących obywateli przed różnymi przestępcami.
ㅤ Tęskniła za domem - swoim prawdziwym domem. Tęskniła za jego jasną prostotą, pięknym ogrodem. O, jak tęskniła za ciepłem sąsiadów i swoich przyjaciół, ale przede wszystkim brakowało jej prostych rzeczy, za którymi tęskniłby każdy, takich jak przytulenie. Albo zwyczajna rozmowa z rodzicami. Albo pocałunek na dobranoc. Tutaj nie miała nawet przyjaciół. Miala za to towarzystwo w postaci siedmioro dzieci, które rzucały jej osądzające spojrzenia i były dla siebie nawzajem okropne. Zachowywali się jak uwięzione zwierzęta, kłócąc się ze sobą pod presją swoich wymagających żyć. Różnica polegała na tym, że byli do tego przyzwyczajeni. Urodzili się tutaj i, w przeciwieństwie do Violet, nigdy nie wiedzieli, jak to jest mieć takie rzeczy w pierwszej kolejności. Nie była do końca pewna, czy bardziej im współczuła, czy zazdrościła.
ㅤBzzzzzt! Bzzzt!
ㅤ Przetarła oczy, spoglądając z odrazą na budzik, choć nie był to jedyny przedmiot w tym domu, którego nienawidziła. Mechanizm tykał, brzęczał i piszczał z nieustępliwą precyzją, jakby był osobiście urażony jej potrzebą snu. Violet opuściła nogi z łóżka i poczuła, jak lodowata drewniana podłoga gryzie jej bose stopy. Zadrżała, wciągając na siebie ten absurdalny mundurek, który sprawiał, że wyglądała, jakby należała do jakiejś staroświeckiej szkoły z internatem. Spódnica zaszeleściła wokół jej nóg, gdy poprawiała marynarkę, wzdychając, a na koniec założyła długie, sięgające za kolano czarne skarpetki oraz lakierowane buty, które czasem boleśnie obcierały jej skórę, zostawiając czerwone ślady. Tak ubrana była gotowa, by rozpocząć swoją noc.
ㅤ Trzy ostre, precyzyjne uderzenia w drzwi sprawiły, że natychmiast znieruchomiała. Nie była zaskoczona – doskonale wiedziała, kto to był. On zawsze przychodził o tej porze, nigdy wcześniej ani później. A mimo to te pukanie zawsze ją paraliżowało, przypominając, co miało nastąpić. Nigdy nie przywykła do tego uczucia.
ㅤ Palce Violet zawisły nad węzłem jej krawata. Przełknęła ślinę i odchrząknęła, próbując ukryć niechęć, która ściskała jej gardło. Naprawdę nie chciała tego robić, ale nie miała wyboru.
ㅤ — Proszę.
ㅤ Drzwi zaskrzypiały, ukazując Reginalda Hargreevesa w całej jego budzącej grozę postaci. Nie fatygował się nawet, by wejść w pełni do środka; nie musiał. Jego obecność wypełniała przestrzeń niezależnie od tego, gdzie stał, pomimo jego smukłej sylwetki. Jego ostre, zimne oczy zza monokla obrzuciły ją wzrokiem od stóp do głów, oceniając ją według jakiegoś niewidzialnego standardu, którego nigdy nie była w stanie spełnić.
ㅤ Za nim stał Pogo, biedny stary szympans trzymający clipboard przy piersi. Jego spojrzenie było pełne współczucia, niemal smutne, choć unikał jej wzroku. Nigdy nie patrzył na nią w takich momentach. Miał zbyt dobre serce, by to znieść, ale zbyt mało wolności, by cokolwiek zmienić.
ㅤ — Nadszedł czas — oznajmił Reginald beznamiętnie, stojąc jak zawsze idealnie wyprostowany.
ㅤ Czas. To jedno słowo niosło w sobie cały ciężar wszystkiego, czego nienawidziła w tym domu, w tym życiu, w tym człowieku. Czas na co? Na karę? Na lekcje pod maską tortur? Na kolejną serię eksperymentów, po których zostawała rozbita, drżąca i bezsenna przez kolejne dni? Violet z trudem przełknęła ślinę, zmuszając się, by zachować maskę obojętności. Szybko nauczyła się, że okazywanie słabości w tym miejscu tylko pogarszało sytuację, choć wciąż walczyła z narastającym lękiem i trudnościami w przystosowaniu się do życia w tym miejscu.
ㅤ Ręce lekko jej zadrżały, choć starała się to ukryć.
ㅤ Znała tę rutynę zbyt dobrze. Czekało na nią Krzesło – czyli potworna maszyna, stworzona przez Reginalda, by unieruchomić dzieci, zapiąć je pasami, a potem wstrzykiwać im cokolwiek sobie wymyślił. Następnie obserwował, analizował, robił pomiary i zapisywał dane, których ona nie rozumiała. Gdy nie była na nim przypięta, miała o nim koszmary.
ㅤ — Tak, proszę pana — odpowiedziała cicho, choć w środku czuła, jak jej wnętrzności skręcają się w supeł.
ㅤ Nigdy nie wiedziała, jak powinna się do niego zwracać. Wydawał się nie lubić, gdy nazywano go ojcem, choć nie protestował, gdy inne dzieci tak do niego mówiły. Ona sama nigdy nie czuła się na tyle związana, by myśleć o nim w ten sposób. Inni jednak mieli zwyczaj mówić mu „dobranoc, tato", gdy pracował w swoim gabinecie, nawet jeśli nigdy nie podnosił wzroku, by na nich spojrzeć. Nigdy tego nie robił, chyba że sam ich wezwał albo była pora na trening.
ㅤ Podobnie teraz – nie skinął jej głową, nie potwierdził jej posłuszeństwa. Po prostu odwrócił się na pięcie, oczekując, że pójdzie za nim bez słowa sprzeciwu.
ㅤ Pogo spojrzał na nią jeszcze raz i w tym ulotnym momencie Violet dostrzegła coś w jego oczach. Żal? A może litość? Tak czy inaczej, nie wystarczyło to, by poczuła się mniej uwięziona. Minęła go, czując się przestraszona i niepewna.
ㅤ W myślach wyobrażała sobie swój stary dom w Pensylwanii. Wyobrażała sobie, że leży w swoim przytulnym łóżku, wiedząc, że jest bezpieczna i spokojna. Tęskniła za tym wszystkim tak bardzo. Ale nigdy tam nie wróci.
ㅤ Korytarz rozciągał się przed nią, słabo oświetlony i przerażająco cichy. Zawsze uważała, że to jedna z najgorszych części posiadłości. Ściany z posępnym, brązowawym betonem, które być może kiedyś były białe, były wąskie i ozdobione jedynie smutnymi, gołymi żarówkami na bocznych ścianach oraz równie przygnębiającymi lampami sufitowymi, które nie spełniały swojej roli w pełni. O tej porze wszystko przypominało mauzoleum. Światła były wyłączone, a cała Akademia pogrążona w ciemnościach i ciszy, co oznaczało, że wszyscy pozostali spali. Czasem, podczas takich przechadzek, zastanawiała się, czy to miejsce nie jest nawiedzone – wcale by jej to nie zdziwiło. Pomimo całej swojej staroświeckiej elegancji i luksusu, było niesamowicie ponure i niemal puste, choć mieszkało tu jedenaście osób. Violet podejrzewała, że może Reginald nie dbał o wygląd korytarzy, bo korzystali z nich tylko oni. Jego biuro i pozostałe części budynku wyglądały o wiele bardziej elegancko.
ㅤ Szła przed siebie razem z Reginaldem i Pogo, poruszając się równym krokiem, starając się nie zdradzić swojego strachu. Łatwo było zapomnieć, że miała dopiero czternaście lat. Wydawało się, jakby przez te dwa lata dorosła o całe dekady, choć wciąż była jedynie porzuconą, zagubioną dziewczynką.
ㅤ Gdy szli, spojrzała na tył głowy Reginalda. Jego ruchy były jak zawsze precyzyjne i nienaganne. Pomimo środka nocy, nie wydawał się wcale zmęczony. Zastanawiała się, nie pierwszy raz, jakby to było zepchnąć go ze schodów. Oczywiście tego nie zrobi. Nie mogła. Jednak sama myśl dawała jej odrobinę satysfakcji, gdy serce biło jej coraz mocniej w miarę jak zbliżali się do celu. Ostatnio coraz częściej miała takie mroczne myśli – im dłużej tu była, tym bardziej zauważała, jak staje się kimś innym. Nie była już wesoła, nie odkąd rodzice ją porzucili. Ale przede wszystkim stawała się coraz bardziej negatywna, pełna gniewu i nienawiści. Czasami przerażała samą siebie. Ciekawe, co by powiedzieli jej rodzice, gdyby ją teraz zobaczyli...
ㅤ Dotarli do bardziej eleganckiej części Akademii – z podłogami wypolerowanymi na wysoki połysk, pięknymi drewnianymi ścianami zdobionymi rzeźbionymi symbolami oraz majestatycznym, antycznym żyrandolem wiszącym na wysokim suficie. Szerokie schody i wysokie okna ozdobione parasolowymi symbolami rzucały na podłogę światło księżyca. Padało ono wprost na Violet, a kontakt z nim wywołał na jej skórze dreszcz.
ㅤ Ruszyli dalej bez zatrzymywania się, schodząc po szerokich, zakrzywionych schodach. Jedynym dźwiękiem były odgłosy ich wypolerowanych butów. Minęli pierwsze piętro, a potem zeszli jeszcze niżej, zostawiając za sobą przepych dla bardziej funkcjonalnych części posiadłości. Powietrze zawsze wydawało się tutaj cięższe, gdy docierali do dolnych poziomów, gdzie znajdowała się kuchnia i skromne kwatery Pogo.
ㅤ Zawsze nienawidziła tej części. Powietrze w tej części budynku robiło się zimniejsze i mogła to poczuć z każdym momentem, gdy coraz głębiej się zapuszczali, opuszczając znajome pokoje na rzecz opuszczonych, odległych korytarzy. Tu ściany były z surowego kamienia – twarde i stare, oświetlane jedynie pojedynczą migającą żarówką, która rzucała długie cienie. Reginald poruszał się naprzód bez wahania, szybko i skutecznie. Był tutaj po to, by zmusić kolejny numer do pracy, a potem zatopić się w swoich badaniach.
ㅤ Kiedy zatrzymali się przed ciężkimi metalowymi drzwiami, oddech Violet ugrzązł w gardle. Sam ich widok – grubych i nieprzyjaznych – sprawił, że chciała być gdziekolwiek indziej.
ㅤ Pokój otworzył się przed nią jak wielka paszcza, pełen ostrych krawędzi i buczenia maszyn, oświetlony bezlitosnym światłem, które sprawiało, że nawet cienie wydawały się sterylne. To było miejsce, w którym zatrzymywał się czas, a przynajmniej dla niej.
ㅤ W samym sercu pokoju znajdowało się Krzesło. Ten okrutny wynalazek z żelaza i skóry, który onieśmielał liczbą pasów i klamer. Nie było to krzesło w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Nie było stworzone dla wygody. Było stworzone dla podporządkowania, bezruchu, posłuszeństwa. Violet nie była do końca pewna, czy była jedyną, która odwiedzała to miejsce, ale przypuszczała, że prawdopodobnie nie. Żadne z jej rodzeństwa nigdy nie mówiło o tym głośno. Może niektórzy nigdy tu nie trafili, może inni byli zbyt przerażeni, by wspomnieć, albo po prostu nie chcieli się odsłaniać. Przemoc była cicha.
ㅤ Czarnowłosa dziewczynka spojrzała na obiekt stojący w centrum zimnej, medycznej sali, wahając się, zbyt sparaliżowana strachem, by zrobić krok naprzód. Nie chciała. Nie mogła. A jednak, nie było jej wolno się sprzeciwić.
ㅤ Reginald ruszył naprzód z cichą pewnością człowieka, który nigdy nie był kwestionowany. Nie zadał sobie trudu, by użyć słów zachęty czy okrucieństwa – nie miał ani skłonności, ani potrzeby. Już wygrał. Taki właśnie był Reginald. Zawsze wygrywał. Był dorosłym, geniuszem, a ona tylko jedną z wielu niechcianych dzieci, które posiadał.
ㅤ Za nim stał Pogo, wciąż przy drzwiach. Jego czarne, paciorkowate oczy były ciężkie od smutku zbyt wielkiego, by mógł go pomieścić w swoim niewielkim ciele. Trzymał swój clipboard kurczowo, unikając spojrzenia dziewczynce w twarz, zamiast tego udając, że jest zajęty notatkami. Nc nie mówił. Nigdy nic nie mówił, kiedy to miało znaczenie, choć Violet i tak nie spodziewała się już, że ktokolwiek kiedykolwiek jej pomoże.
ㅤ — Siadaj — rozkazał ostro Reginald.
ㅤ Violet ruszyła naprzód. Podeszwy jej lakierowanych butów wydały cichy pisk na kafelkach i przełknęła ślinę nerwowo, wiedząc, co ją czeka. Usiadła w Krześle, czując jego zimny uścisk obejmujący jej ciało, próbując nie drżeć, gdy Pogo zaczął przypinać jej małe nadgarstki, kostki, klatkę piersiową, pozostawiając ją bezbronną i uwięzioną.
ㅤ Prawie zadrżała ze strachu, mimo że przechodziła przez to już niezliczoną ilość razy. Nigdy się do końca do tego nie przyzwyczaiła. Udało jej się zmusić do spojrzenia mu w twarz, ale nie dostrzegła tam żadnej emocji poza surowością i chłodem. Nigdy nie otrzyma poczucia bezpieczeństwa.
ㅤ — Wiesz, dlaczego to robimy — powiedział zimno i analitycznie, sprawdzając pasy, a potem grzebiąc w metalowym pudełku z narzędziami.
ㅤ Widział, że drży, ale jak zawsze nie miało to dla niego znaczenia. Wszystko było w imię postępu, w imię większego dobra. Nie obchodziło go również, że nie odpowiedziała.
ㅤ — To postęp — kontynuował. — Musimy przekraczać granice, łamać bariery. Twój potencjał jest niezwykły, Numer Osiem. Gdybyś tylko potrafiła to dostrzec.
ㅤ Ale ona nie chciała tego widzieć. Chciała być gdziekolwiek indziej, być kimkolwiek innym. Chciała wyrwać się z tego życia i znaleźć się w innym, obudzić się i odkryć, że to wszystko było jedynie okrutnym snem. Chciała po prostu być dzieckiem. Ale marzenia były dla innych ludzi. Dla tych, którzy nie byli przypięci do krzesła w środku nocy, z mężczyzną nazywającym się ojcem, gotowym zatruć żyły w imię nauki.
ㅤ Strzykawka zabłyszczała w ostrym świetle. Była smukłym kawałkiem szkła i metalu, wypełnionym cieczą, która zdawała się delikatnie świecić. Reginald trzymał ją w dłoni jak malarz trzymający pędzel.
ㅤ — Ten związek chemiczny — zaczął kontemplacyjnie — zmieni twoje postrzeganie rzeczywistości, poprawi funkcje kognitywne i wyeliminuje potrzebę snu. Nie będziesz musiała odpoczywać. Potrzebujemy cię świadomą jak najdłużej, aby zobaczyć, jak rozwijają się twoje zdolności. Twoja moc jest najsilniejsza w nocy, więc nie możesz ograniczać się czymś tak trywialnym jak sen. Zresztą... przechodziłaś przez to już wcześniej.
ㅤ — Ale... — wymamrotała Violet błagalnie, choć wiedziała, że to bezużyteczne. — Strasznie mi bije po tym serce. Czuję się niekomfortowo... t-tato.
ㅤ Milioner zamarł z igłą w dłoni i obrócił swoje zimne, kalkulujące spojrzenie wprost na nią. Nie znosił tego słowa, ale jak zawsze nie okazał po sobie reakcji.
ㅤ — To efekt uboczny — odparł z obojętnością, jakby mówiła mu o skaleczeniu papierem. — Twoje serce się przystosuje, jak wszystko pod presją. Jeśli nie... cóż, to znaczy, że nigdy nie byłaś wystarczająco silna.
ㅤ Jego słowa były jak cios w policzek, ale Violet nie zareagowała. Nauczyła się dawno temu, że okazywanie emocji jedynie dawało mu satysfakcję. Zamiast tego wpatrywała się wprost przed siebie, skupiając wzrok na ścianę.
ㅤ Pogo poruszył się niespokojnie przy drzwiach, kurczowo ściskając swój clipboard, jakby próbował znaleźć w nim jakąś formę pocieszenia. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał, opuszczając głowę w milczącym wstydzie. Nienawidziła go za to. Za to, że zawsze patrzył, zawsze był współwinny w swoim milczeniu, a potem za dnia starał się być dobry i mądry. W tym piekle nie mogła nikomu ufać.
ㅤ — Otwórz usta — rozkazał mężczyzna ostro, z nutą zniecierpliwienia.
ㅤ Violet wiedziała dokładnie, jak to wygląda. Otworzyła więc usta z drżącymi wargami, rozchylając je na tyle, by Reginald mógł wsunąć gumowy ochraniacz między zęby. Zacisnęła na nim szczęki, przygotowując się na ból, który wiedziała, że nadejdzie.
ㅤ — Dobrze.
ㅤ A potem poczuła ostry ból, gdy wbił igłę w jej żyłę, tuż nad miejscem, gdzie dwa lata temu wykonano jej tatuaż The Umbrella Academy, symbol przynależności do tego miejsca. Natychmiast wydała z siebie krótkie, zduszone jęknięcie, czując, jak jej serce przyspiesza. Oczy jej się zamgliły, kolory zaczęły zlewać się ze sobą.
ㅤ Może Reginald Hargreeves wiedział, jakie szkody wyrządza jej sercu. Może nie wiedział. W końcu nie miało to znaczenia, bo i tak nie przerwałby swoich badań, a to był jedyny środek, który wydawał się działać, zaprojektowany tak, by utrzymać człowieka w stanie czuwania przez bardzo długi czas bez całkowitej utraty zmysłów.
ㅤ — Skup się na oddechu — polecił, jakby to było proste ćwiczenie z samodyscypliny. — To uczucie minie.
ㅤ Ale nie mijało. Dudnienie w jej sercu coraz bardziej się pogarszało. Jej ciało krzyczało, by przestać, walczyć, uciec. A mimo to mogła jedynie siedzieć w miejscu, przypięta, bezsilna i mała.
ㅤ Bardzo starała się powstrzymać łzy, ale same zaczęły spływać kącikami jej oczu wbrew jej woli. Nienawidziła ich. Nienawidziła wszystkich: nienawidziła siebie za płacz, nienawidziła Reginalda za to, że ją krzywdził, nienawidziła Pogo za bezczynność, nienawidziła rodzeństwa za to, że nie potrafili być dla siebie wsparciem, choć wszyscy byli w tym samym piekle. Najbardziej nienawidziła swoich rodziców, którzy powinni kochać ją bezwarunkowo, a zamiast tego skazali ją na życie w tym miejscu.
ㅤ Reginald zadowolony z siebie poprawił monokl i obrzucił Violet spojrzeniem pełnym klinicznej satysfakcji, jakby jej cierpienie było jedynie punktem danych. Widział jej łzy, ale nie miały one dla niego żadnego znaczenia.
ㅤ — Widzisz? Już się dostosowujesz. To postęp, Numer Osiem. Pewnego dnia mi podziękujesz.
ㅤ Violet wiedziała, że nigdy mu nie podziękuje. Nie w ciągu miliona lat. Nie była już radosnym, beztroskim dzieckiem. Chciała wypluć te słowa w jego stronę, chciała drapać, krzyczeć i udowodnić mu, że jego eksperymenty nie czyniły jej silniejszą – one ją wypalały, czyniły pustą.
ㅤ Głowa dziewczynki opadła na bok, gdy narkotyk zaczął działać w pełni. Jej umysł zawirował i miała wrażenie, jakby została oderwana od rzeczywistości, jakby była rozdzielana na części, a jej świadomość dryfowała gdzieś w odległym kącie pomieszczenia. Cienie ledwo się poruszały. Nawet one zdawały się stłumione przez narkotyczny obłok.
ㅤ Tymczasem Reginald z zapałem notował w swoim skórzanym notesie, mrucząc coś o szlakach neuronowych i reakcjach synaptycznych. Dla niego nie była dzieckiem.
ㅤ — Pogo — rzucił, ledwie podnosząc wzrok. — Notuj jej parametry co trzydzieści sekund. Potrzebujemy precyzyjnych danych do następnej iteracji.
ㅤ — Jak sobie życzysz — odpowiedział cicho, z widoczną niechęcią i ukrytym smutkiem. Podszedł bliżej do krzesła.
ㅤ Jego małe dłonie z założonymi rękawiczkami delikatnie umieściły czujnik przy jej skroni. Wzdrygnęła się na jego dotyk i zmrużyła na niego oczy mimo narkotycznego otumanienia.
ㅤ — Nie dotykaj mnie — wyszeptała ochryple. Ale jej słowa były zbyt ciche, by brzmiały jak rozkaz.
ㅤ Szympans zawahał się, ale nic nie powiedział. Po prostu opuścił głowę i wrócił do swoich obowiązków. Violet widziała w jego ramionach jak bardzo przygnieciony był wyrzutami sumienia, ale jej to nie obchodziło. Nosił przecież w sobie tyle winy, a nigdy nic z nią nie robił. Jaki był sens żalu, jeśli nie powstrzymywało go to przed przypinaniem jej do tego krzesła, noc w noc? Przed powstrzymaniem każdego okrutnego eksperymentu, który dotyczył nie tylko jej, ale także reszty dzieci? Jeśli naprawdę ich wszystkich kochał, jak twierdził...
ㅤ Jej serce niemal eksplodowało. Biło szybko i nierówno, powodując przeszywający ból w klatce piersiowej. Oddychała głęboko i wydawało jej się, jakby ściany zaczęły falować. Nie potrafiła skupić się na żadnej myśli.
ㅤ Nie wiedziała, jak ani kiedy, ale wiedziała, że nie może tak żyć wiecznie. Pewnego dnia uwolni się od tego krzesła, od tego domu, od żelaznego uścisku Reginalda. Znajdzie sposób, by zostawić to wszystko za sobą, nawet jeśli będzie musiała zostawić samą siebie.
ㅤ — Skup się, Numer Osiem. Ból jest tymczasowy. Kontrola jest wieczna. W końcu zrozumiesz, jak ją przejść.
ㅤ Narkotyk płonął w jej żyłach jak ogień, wypalając wszystko, co nie było czystą, palącą świadomością. Serce biło jej tak szybko, jakby miało eksplodować. Nikt nie był do czegoś takiego stworzony. Ale nie mogła pozwolić, by zobaczył, jak pęka.
ㅤ Zwłaszcza po raz kolejny.
ㅤ Pogo zawahał się, kurczowo ściskając clipboard. Spojrzał na Violet, która osunęła się w krześle, drżąca i oblana zimnym potem.
ㅤ — Jej serce bije zbyt szybko. Uważam, że potrzebuje-
ㅤ — Co potrzebuje to dyscypliny — przerwał Reginald ostro. — Nie rozczulania się nad nią. Im więcej ćwiczy, tym lepiej zsynchronizuje się z cieniami. Kontynuujemy.
ㅤ Nie mogła oddychać, a przynajmniej tak to się wydawało. Jej oddechy były płytkie, nierówne, gdy próbowała odciąć się od bólu, upokorzenia, wszechogarniającego poczucia bezradności. Każda część jej ciała krzyczała, by to przerwać, ale wiedziała, że błaganie nie ma sensu. Prośby jedynie czyniły Reginalda bardziej bezlitosnym, bardziej zdeterminowanym, by „udoskonalić" swoje metody.
ㅤ Jej cienie znowu zaczęły się poruszać, migocząc delikatnie na krawędziach pola widzenia. Miał rację co do jednego – rzeczywiście były silniejsze, gdy była w takim stanie. Czuła z nimi głębsze połączenie i mogła nimi manipulować z ogromną siłą. Jaki jednak był sens posiadania mocy, skoro była zbyt słaba, by zrobić cokolwiek innego? Powoli czuła, jak jej świadomość zaczyna odpływać, aż usłyszała ten znajomy głos.
ㅤ — Numer Osiem, opadasz z sił. Widzę to po twoich parametrach. Skup się natychmiast. Nie pozwól, by narkotyk tobą zawładnął.
ㅤ Zacisnęła mocniej zęby na gryzieniu, czując jak boleśnie uwierają ją skórzane pasy. Jej wzrok przeniósł się na starego szympansa, który wciąż kręcił się w pobliżu z poczuciem winy i niepewnością.
ㅤ Zamknęła oczy i sięgnęła w głąb siebie, poza chaos we własnych żyłach, poza łomotanie serca. Sięgnęła po cienie, które przez ostatnie dwa lata były zarówno jej wrogiem, jak i sprzymierzeńcem. Wiedziała, że Reginald odpuści, jeśli pokaże postępy, więc zaczęła nimi kontrolować, zmuszając je, by wiły się, zginały i poruszały – nawet jeśli czuła, jak z każdą chwilą coraz bardziej opada z sił.
ㅤ Reginald poprawił monokl i przesunął dłonią po wąsach. Natychmiast wyrwał Pogo notatnik z rąk i chwycił pióro wieczne, zapisując obserwacje.
ㅤ — Tak, Numer Osiem. Kontynuuj. Fascynujące...
ㅤ To właśnie wtedy w jej klatce piersiowej wręcz eksplodował ból – ostry, przeszywający, który sprawił, że wydała głośny okrzyk stłumiony przez gumę w ustach. Otworzyła szeroko oczy, oddychając ciężko, widząc, jak jej przybrany ojciec marszczy brwi i zatrzymuje się w połowie zdania.
ㅤ — Jej organizm opiera się narkotykowi na poziomie komórkowym — wymamrotał pod nosem, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. — Niesamowite.
ㅤ — Sir — przerwał mu Pogo, tym razem bardziej stanowczo. — Ma słabe serce. Jej tętno osiąga niebezpieczny poziom. Jeśli będziemy tak naciskać dalej...
ㅤ — Dość, Pogo! — syknął Reginald lodowatym tonem. Rzadko podnosił głos, ale kiedy to robił, było to równie przerażające, a szympans od razu zesztywniał. — Nie podważaj moich decyzji. Wytrzyma to, jak zawsze. To konieczne.
ㅤ Violet czuła, jak gorąco w jej żyłach osiąga punkt kulminacyjny. Był jak płomień, który pochłaniał ją od środka. Jej serce biło tak gwałtownie, że wydawało się, że zaraz wyrwie się z jej klatki piersiowej. Każdy oddech był płytki i bolesny.
ㅤ Nagle jej wzrok zaczął ciemnieć, jakby ktoś zaciągnął zasłonę wokół jej oczu. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza, wydając chrapliwy, desperacki dźwięk, a jej głowa nagle opadła na oparcie krzesła. Zaczęła drżeć w konwulsjach. Cienie wokół niej wystrzeliły dziko, chaotycznie, miotając się jak burza w sterylnej atmosferze pomieszczenia.
ㅤ Czternastolatka na krześle straciła przytomność – i obaj doskonale wiedzieli, co to oznacza.
ㅤ Reginald zamarł, zatrzymując pióro w połowie ruchu. Jego oczy skupiły się na jej drżącej sylwetce, z nutką zmartwienia.
ㅤ — Jej parametry — przerwał nagle Pogo, a jego głos drżał z cichą paniką, gdy wpatrywał się w monitory. — Wchodzi w stan zatrzymania akcji serca.
ㅤ Hargreeves wstał gwałtownie, upuszczając notatnik z głośnym trzaskiem i podszedł do dziecka. Jego spojrzenie było ostre, analityczne, ale w jego ruchach kryła się nuta pośpiechu. Nie dlatego, że troszczył się o jej życie – nie, Reginald Hargreeves mało dbał o życie swoich dzieci. Jego obawy dotyczyły potencjalnej straty cennego zasobu. Numer Osiem, mimo swoich wad, reprezentowała dwa lata badań i inwestycji. A on miał wobec niej dalsze plany.
ㅤ Jej ciało szarpało się gwałtownie. Oddechy były teraz ledwo wyczuwalne, poszarpane i płytkie. Jej piwne oczy wywróciły się do tyłu, a z nosa pociekła cienka strużka krwi.
ㅤ — Wystabilizuj ją — wymamrotał mężczyzna, mierząc wzrokiem swojego asystenta.
ㅤ — Ale sir, musimy...
ㅤ — Natychmiast, Pogo!
ㅤ Szympans gorączkowo sięgnął po defibrylator. Jego dłonie drżały, gdy włączał urządzenie. Ciało Violet na chwilę zwiotczało, a jej serce zamarło. Reginald pochylił się nad nią z nieczytelnym wyrazem twarzy obserwując z bliska, jak z jej ciała ulatnia się życie. Niczego nie powiedział.
ㅤ Pogo zawahał się tylko przez moment, zanim przycisnął elektrody do jej klatki piersiowej. Młode ciało Violet wygięło się gwałtownie pod wpływem elektrycznego impulsu, a z jej ust wyrwał się zdławiony dźwięk. Cienie wokół niej rozbłysły, cofając się i wijąc w agonii, jakby odzwierciedlając jej cierpienie.
ㅤ Monitor serca zapiszczał raz, potem drugi – słabe, trzepotliwe uderzenia. Ale wystarczyło. Reginald powoli wypuścił powietrze, a jego postawa nieco się rozluźniła.
ㅤ — Stabilizuje się — oznajmił szympans drżącym głosem z wyraźną ulgą.
ㅤ Spojrzenie miliardera przez chwilę spoczęło na bladej, nieprzytomnej twarzy Violet.
ㅤ — Dobrze — rzucił szorstko, odwracając się bez dalszego spojrzenia. — Zwiększ czas odpoczynku do czterdziestu ośmiu godzin. Chcę pełnego raportu na temat jej reakcji na lek. Udoskonalimy dawkę przed kolejną próbą.
ㅤ — Może powinniśmy dać jej więcej czasu na-
ㅤ — Czterdzieści osiem godzin, Pogo — powtórzył stanowczo. — Ani więcej, ani mniej.
ㅤ Poprawił monokl i odszedł i w umyśle już obliczał kolejne modyfikacje do eksperymentu. Dziecko numer Osiem żyło, więc mogli kontynuować.
ㅤ Pogo pozostał na miejscu. Z drżącą ręką poprawiał kable przymocowane do jej wycieńczonego ciała. Było to jedynie nikłe pocieszenie dla niego samego, które jednak w żaden sposób nie łagodziło winy, ciążącej mu na sercu.
ㅤ Kiedy echo kroków Reginalda zanikło w sterylnej ciszy, pokój wydawał się jeszcze bardziej pusty, mimo jednostajnego brzęczenia maszyn. Stary szympans został, obserwując młodą twarz Violet – bladą, wymizerowaną, z długimi rzęsami delikatnie spoczywającymi na zapadłych policzkach. Jedynym znakiem życia był słaby ruch klatki piersiowej, lecz nawet on wydawał się niepewny, jakby w każdej chwili mógł ustać.
ㅤ Powinien odejść, wypełnić rozkazy i przygotować się na kolejną rundę okrucieństwa, maskowanego mianem postępu. Wiedział, że już niedługo będzie musiał wybrać się ze swoim mistrzem na cmentarz, by zabić panicza Klausa ponownie i ponownie, by testować jego nieśmiertelność. Ale nie mógł się ruszyć. Zamiast tego wyciągnął drżącą rękę i odgarnął wilgotny od potu kosmyk włosów z czoła bliźniaczki. Był to drobny gest, niemal ojcowski, ale nie przyniósł ulgi.
ㅤ Przełknął ślinę.
ㅤ — Zasługujesz na lepsze życie — szepnął cicho. — Wybacz mi, panienko.
ㅤ Jednak Violet nigdy nie mogła liczyć na lepsze życie – nie tutaj, nie pod dachem jego pana. Poczucie winy ściskała jego pierś niczym ostrze, coraz bardziej bolesne z każdą mijającą sekundą. Był współwinny jej cierpienia, a żadne wyszeptane przeprosiny nie mogły go oczyścić.
ㅤ W końcu odwrócił się i jego przygarbiona, drobna sylwetka podparta na lasce powoli odeszła z pomieszczenia. Za nim dziewczyna leżała nieruchomo i samotnie. Cienie, które kiedyś tańczyły na jej rozkaz, teraz stały w miejscu i drżały, jakby nawet one zostały złamane przez to, co przeszła.
ㅤ I choć pokój pozostawał nieruchomy, zdawał się rozbrzmiewać niewypowiedzianą prawdą – niektóre rany, bez względu na to, jak starannie ukryte, nigdy nie zostaną w pełni uleczone.
ㅤ Diego był pierwszy, co nikogo nie zdziwiło.
ㅤ Od lat mówił o tym, że wyprowadzi się i nigdy nie obejrzy za siebie. Musiała przyznać, że jego determinacja robiła wrażenie. Kłócili się od zawsze, prawdopodobnie dlatego, że oboje mieli równie wybuchowe charaktery. Ich temperamenty, kiedy się spotykały, tworzyły prawdziwą burzę, ale mimo tego zawsze mieli te same cele. Czasami wydawało się, że to właśnie Diego nienawidzi ojca najbardziej – albo przynajmniej mówił o tym najgłośniej. W jej opinii wszyscy czuli do niego równą niechęć. No, może poza Lutherem. On zdecydował się zostać, zaślepiony desperacką potrzebą zaimponowania staruszkowi.
ㅤ W dniu ich wspólnych osiemnastych urodzin, czyli w najwcześniejszym możliwym wieku, kiedy mógł się legalnie wyprowadzić, Diego był już spakowany. Przechodząc korytarzem obok jego pokoju, zauważyła torby ustawione w chaotycznym stosie. Co za szczęściarz.
ㅤ Nie został na tort. Zresztą, w ich domu nigdy nie było tortów na urodziny. Nawet gdyby jakimś cudem tort się pojawił, Diego i tak nie zostałby na świętowanie. Trudno było mieć mu to za złe . Co by niby mieli świętować? W domu Hargreevesów urodziny nie były radosnym dniem ani okazją do wspomnień. Były tylko kolejnym dniem i kolejnym przypomnieniem, że ich żałosne życie nigdy nie należało do nich. Urodziny były bez balonów, bez świeczek i z pewnością bez śpiewania. Panowała cisza, przerywana tylko głosem Reginalda wydającego rozkazy albo cichymi próbami Pogo, by jakoś załagodzić sytuację.
ㅤ Zatrzymała się na moment w drzwiach do jego pokoju, obserwując, jak zapina ostatnią torbę. Jego ruchy były ostre i precyzyjne, szczęka zaciśnięta, jakby szykował się na to, co przyniesie przyszłość. Rozejrzała się po pokoju, zauważając, że wszystkie jego rzeczy osobiste już zniknęły, a pod łóżkiem, gdzie zawsze trzymał swoje noże w pudełku, teraz było pusto. U niej pod łóżkiem najczęściej można było znaleźć puste butelki, które przemycała po swoich nocnych eskapadach na imprezy.
ㅤ — Gdzie ty w ogóle masz zamiar iść? — zapytała w końcu, częściowo z ciekawości, opierając się o framugę z założonymi rękami.
ㅤ Diego rzucił jej krótkie spojrzenie przez ramię, po czym uniósł brew. Już na jej widok poczuł irytację, zwłaszcza że, jak zwykle, musiała węszyć i wtrącać się w jego sprawy. Po prostu nie potrafili rozmawiać ze sobą zbyt długo, ale teraz to nie miało znaczenia. Mógł wymienić z nią kilka zdań, wiedząc, że zaraz i tak zniknie.
ㅤ — Byle nie tutaj — odparł krótko, jakby była to najoczywistsza rzecz na świecie.
ㅤ Violet prychnęła.
ㅤ — Ale konkretnie.
ㅤ Chłopak wyprostował się, zarzucając na ramię torbę podróżną. W ciągu ostatnich dwóch lat urósł, a rok temu dorobił się nowej blizny na twarzy. Taki efekt zabawy z nożami, gdziekolwiek się dało. Violet zastanawiała się, kto go w ogóle zatrudni z taką poharataną twarzą i brakiem prawdziwego wykształcenia. The Umbrella Academy nie oferowała przecież poprawnych papierów.
ㅤ — Co cię to obchodzi? Będziesz za mną tęsknić, czy coś? — rzucił z sarkazmem, mrużąc oczy.
ㅤ Ta, jasne. Myśl, że odchodzi, naprawdę ją cieszyła.
ㅤ — Wątpliwe. Po prostu zastanawiam się, ile czasu zajmie ci powrót do domu z podkulonym ogonem.
ㅤ Od razu poczuł, jak zaczyna budować się w nim złość. Jej słowa uderzyły w czuły punkt. Odwrócił się do niej, spoglądając na nią spojrzeniem, które było ostre jak jeden z jego noży.
ㅤ — Nigdy tu nie wrócę — warknął z determinacją.
ㅤ Nie chciał dać jej tej satysfakcji, żeby myślała, że nie poradzi sobie sam. Miał przed sobą drogę i nie pozwoli, by ona czy ktokolwiek inny to podważył.
ㅤ — Myślisz, że tak po prostu wyjdziesz i poradzisz sobie na własną rękę? Nawet nie wiesz, jak działa prawdziwy świat — odparła z wyższością.
ㅤ Znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że jak już coś sobie postanowi, rzadko się wycofuje. W końcu była do niego podobna. Ale wiedziała też, jak bardzo nieprzygotowany był na świat poza kontrolą Reginalda. Diego był impulsywny – to jedna z tych cech, które doprowadzały ją w nim do szału. Owszem, ona też była porywcza, ale przynajmniej miała w sobie odrobinę rozsądku.
ㅤ Obserwowała, jak wiąże buty, zazdroszcząc mu, że w końcu może nosić swoje własne ubrania. Żadnych głupich mundurków, tylko swoboda wyrażania siebie – a w jego przypadku pierwszy strój to była czarna skórzana kurtka z naszywkami, dżinsy, pas na broń i buty wyglądające, jakby przeszły kilka bójek. Był to strój, który wręcz krzyczał: "Mam was wszystkich w dupie". Jedyna rzecz, którą mogła uszanować.
ㅤ — Pewnie, bo ty jesteś taką ekspertką od prawdziwego świata — odparł sarkastycznie, zbliżając się o krok. — A, czekaj, przecież jesteś. W końcu jesteś przybłędą.
ㅤ Violet zacisnęła zęby ze złości, ale postanowiła być lepsza niż Diego. Nie zamierzała ani go uderzyć, ani chociażby użyć cieni, by złapały go za nogę i rzuciły o ścianę, choć bardzo ją to kusiło.
ㅤ — Powodzenia w byciu bezdomnym.
ㅤ Boże, tylko ona potrafiła go tak wkurwić (ona i Luther). Czemu nie mogła raz odpuścić i pozwolić mu odejść w spokoju, zamiast jak zwykle rzucać swoje sarkastyczne uwagi?
ㅤ — Bezdomnym? Serio? Przynajmniej nie jestem tą, która wymyka się na imprezy, żeby się nachlać, zamiast zrobić coś pożytecznego.
ㅤ — Ha, nie myśl sobie, że ja tu zostanę na zawsze — odparła, krzyżując ręce na piersi. — Ale w przeciwieństwie do ciebie najpierw tworzę plan.
ㅤ — Plan? — prychnął z kpiną. — Oświeć mnie, proszę.
ㅤ Pewnie, mogłaby mu powiedzieć, że kilka dni temu odezwał się do niej jakiś głupi magazyn modowy z propozycją promocji ich kolekcji ubrań. To coś, czym normalnie zajmowała się Allison, ale z jakiegoś powodu postanowili zapytać właśnie ją. Pewnie ze względu na jej popularność. Violet spędziła sporo czasu, zastanawiając się nad tą ofertą, a oto, do jakich wniosków doszła:
ㅤ Po pierwsze, nie była modelką. Owszem, miała bladą skórę, była szczupła, miała długie nogi, duże piwne oczy, mały nos i pełne usta, czyli cechy, które były dość poszukiwane w modelingu. Nie była jednak idealnym, wypolerowanym wzorem, jakiego pewnie oczekiwali. Jej styl, gdy już nie musiała nosić mundurka i wybierała coś na imprezę, oscylował raczej w klimatach ciemnego, grunge'owego rocka niż konwencjonalnej mody.
ㅤ Po drugie, była chłopczycą, która nienawidziła makijażu i przebieranki. Wolałaby umrzeć, niż wystroić się jak dmuchana lalka.
ㅤ Po trzecie, nienawidziła być czyjąś chodzącą reklamą. To brzmiało bardziej jak coś dla Allison – królowej atencji, uzależnionej od uwagi i popularności. Od wielu lat używała swojej mocy, by ludzie wręcz czcili ziemię, po której chodziła.
ㅤ Ale desperackie czasy wymagały desperackich kroków. Jeśli zabawa w przebieranki i kilka sesji zdjęciowych miały pomóc Vi wyrwać się z tego domu i zarobić trochę pieniędzy, to trudno. Nie miała wielu innych opcji. Dlatego, mimo swojego ogromnego oporu, przyjęła ofertę i czekała teraz na odpowiedź mailową. Gdy tylko dostanie pieniądze, wynajmie najtańsze mieszkanie, znajdzie jakąś pracę i zacznie szkołę policyjną. W końcu chciała zostać policjantką.
ㅤ Violet zmarszczyła brwi, zatrzymując swoje wewnętrzne rozważania dla siebie. Diego nie musiał wiedzieć o tej całej części z modelingiem. Na pewno by ją wyśmiał. Ale przynajmniej miała plan, a nie działała kompletnie na oślep, jak on.
ㅤ — Zostanę policjantką.
ㅤ Diego zatrzymał się, zaskoczony jej deklaracją. Przez chwilę patrzył na nią, a potem wybuchnął ostrym, niedowierzającym śmiechem.
ㅤ — Ty? Policjantką? — pokręcił głową z rozbawieniem. — Nieźle. Dziewczyna, która co drugi wieczór wymyka się na imprezy, baluje do upadłego i unika rozkazów jak ognia, chce być stróżem prawa?
ㅤ Szczęka Violet zacisnęła się mocniej, ale nie dała się sprowokować.
ㅤ — A czemu nie. Mam jaja, a ktoś musi sprzątać bałagan po takich jak ty.
ㅤ — Takich jak ja? — Diego zrobił krok w jej stronę, zniżając ton. — Nie jestem tym, kto chce zrobić karierę na hipokryzji. Myślisz, że jesteś lepsza, bo masz jakiś niedopracowany plan? Nie jesteś. I twój plan i tak legnie w gruzach.
ㅤ — Zobaczymy. Ale nie dzwoń do mnie, jak skończysz jako bezdomny bez grosza na jedzenie. Nie pomogę ci wtedy.
ㅤ Napięcie między nimi było tak mocne, że dałoby się jej wyczuć z kilku kilometrów. Przez chwilę Violet była pewna, że Diego rzuci w nią jednym ze swoich ostrzy, byleby ją uciszyć. Zamiast tego wziął głęboki oddech, odsunął się i poprawił pasek swojej torby.
ㅤ Rozejrzał się jeszcze raz po pokoju, zabierając przygotowaną, wypchaną walizkę. W domu Hargreevesów niewiele rzeczy należało do nich, z wyjątkiem może Allison, więc jedna walizka i torba były wszystkim, czego Diego potrzebował.
ㅤ Rzucił Violet pełne pogardy spojrzenie, odpychając ją na bok, gdy wychodził z pokoju. Przeszedł korytarzem po raz ostatni.
ㅤ — Nie potrzebuję twojej pomocy, przybłędo — warknął. — A tak w ogóle... Wszystkiego najlepszego.
ㅤ Violet patrzyła, jak odchodził. Słyszała jak ciężkie buty Diego stąpają po podłodze i widziała, jak reszta rodzeństwa wychyla się ze swoich pokoi, żeby z ciekawością zobaczyć, jak brat opuszcza dom. Stała tam przez dłuższą chwilę, z założonymi rękami i sercem bijącym jak szalone. No cóż, nareszcie spokój. Wmawiała sobie, że cieszy się, że odchodzi, że bez niego będzie ciszej. Ale gdzieś głęboko, jakaś mała część niej wiedziała, że będzie jej brakowało tych ich kłótni, docinek, tego, jak się nawzajem wyzywali i prowokowali w sposób, jakiego nikt inny nie potrafił.
ㅤ Kiedy minął salon, zatrzymał się, by uściskać mamę. Zawsze był maminsynkiem.
ㅤ — Tobie też wszystkiego najlepszego — wymamrotała pod nosem Violet, mimo że już jej nie słyszał.
ㅤ Na koniec Diego przeszedł przez główne drzwi ku wolności. I Violet nigdy w życiu nie była bardziej zazdrosna o kogokolwiek.
ㅤ Westchnęła ciężko i odwróciła się z ponurą miną, chowając ręce do kieszeni swojej ciemnoniebieskiej marynarki. Odejście kolejnego Hargreevesa. Teraz, gdy mieli już po osiemnaście lat, to tylko kwestia czasu, zanim reszta również odejdzie; Five zniknął, gdy mieli trzynaście lat i nigdy go nie odnaleziono, Ben zmarł rok temu, Diego odszedł właśnie teraz, ona miała odejść zaraz po nim, Allison już planowała swoją karierę aktorską i szykowała się do wyjazdu do Hollywood, a Klaus od rana był myślami gdzieś indziej, jak zawsze zresztą, naćpany. Luther jako jedyny postanowił zostać. Nie mogła go zrozumieć. Zawsze był taki sam – zapatrzony w ojca, desperacko próbujący zdobyć jego uznanie, oddany całym sercem temu całemu "superbohaterskiemu" życiu.
ㅤ Odwróciła się na pięcie i zatrzymała w ciemnym korytarzu, wpatrując się w miejsce, gdzie przed chwilą stał Diego. Dom wydawał się teraz jeszcze bardziej pusty. Z jedenastu osób został już prawie nikt. The Umbrella Academy było już teraz jedynie pustą, martwą rezydencją. Zacisnęła usta w wąską linię, po czym ruszyła do swojego pokoju, położonego między nieużywanymi pokojami Bena i Five'a.
ㅤ Zamknęła drzwi za sobą. Jej pokój był jak zawsze skromny, z zaledwie podstawowym wyposażeniem i kilkoma śladami jej młodzieńczego buntu. Na ścianach wisiały odklejające się plakaty zespołów takich jak Black Sabbath i Nirvana, w kącie stał stos płyt CD. Na oknach czarne zasłony, które Reginald kazał zawsze zasłaniać, by "wzmocnić" jej moce. Na parapecie położona była przepełniona popielniczka, a w rogu leżała sterta skarpetek. Zazwyczaj ojciec kazał jej lub Grace sprzątać bałagan w pokoju, ale teraz miała osiemnaście lat. Już nie miał nad nimi żadnej władzy i dobrze o tym wiedział. Przestał ich kontrolować, a oni przestali dla niego istnieć. I może tak było lepiej.
ㅤ Usiadła na brzegu łóżka, wpatrując się w ponure niebo za oknem.
ㅤ Osiemnaście lat. W końcu. Wiek, który miał przynieść jej wolność, niezależność i choć odrobinę kontroli nad własnym życiem. Zamiast tego czuła się, jakby stała na krawędzi przepaści, niepewna, czy skoczyć, czy czekać, aż grunt pod jej stopami się rozpadnie. A jednak to uczucie było jednocześnie tak wyzwalające.
ㅤ Jej telefon na nocnym stoliku zawibrował, wyrywając ją z zamyślenia. Sięgnęła po niego, po czym zmarszczyła brwi, gdy odczytała temat maila: "Gratulujemy, Nightfall! Zostałaś zatrudniona!"
ㅤ To była definicja słodko-gorzkiej wiadomości. Praca była gówniana, ale była również szansą na rozpoczęcie nowego etapu wolności. Zerknęła na szczegóły: sesja zdjęciowa w centrum miasta następnego ranka, płatność z góry i brak pytań. Nie była to wymarzona praca, ale od czegoś trzeba zacząć. Zarobi pieniądze, a potem od razu się wyprowadzi. Wystarczy jej na pierwszy czynsz.
ㅤ Rzuciła telefon na szafkę nocną i opadła na łóżko, wpatrując się w popękany sufit. Gorzki uśmiech wykrzywił jej usta.
ㅤ Modelowanie. Co za pojebany żart.
ㅤ Ale wypłata to wypłata, a wolność nie była tania. Myślała o Diego, który wyszedł z torbami, a jego raniące słowa wciąż dźwięczały jej w głowie. W pewien sposób to było nawet zabawne – Diego zawsze mówił o wolności, o tym, że chce żyć po swojemu, a teraz ona robiła dokładnie to samo, biorąc pracę, której nienawidziła. Może wcale tak bardzo się od siebie nie różnili, choć nigdy nie przyznałaby tego głośno.
ㅤ Jej rozmyślania przerwało ciche pukanie do drzwi. Przez chwilę rozważała, czy je zignorować, ale pukanie rozległo się ponownie, tym razem bardziej stanowcze.
ㅤ — Violet? — Przez drewno przebił się mechaniczny, pozbawiony emocji głos, który miał brzmieć ciepło i troskliwie.
ㅤ Westchnęła, podniosła się z łóżka i otworzyła drzwi. Na progu stała jej „matka"; piękna, może trochę zbyt młodo wyglądająca blondynka z pustym spojrzeniem i jak zawsze przyklejonym uprzejmym uśmiechem na twarzy. Grace została stworzona jako ich opiekunka, osobista służąca Reginalda. Violet nigdy nie poczuła z nią żadnej więzi, w przeciwieństwie do Diego. Może dlatego, że miała kiedyś własną matkę, nie potrzebowała sztucznego substytutu.
ㅤ Spojrzenie Grace zatrzymało się na niej, niemalże ludzkie w swej trosce, ale Violet wiedziała lepiej. To wszystko było fałszem. Żadne z tych emocji nie było prawdziwe. Tak zwane ,,matczyne instynkty" to tylko linijki kodu stworzone przez człowieka, który nie miał pojęcia, czym jest rodzicielstwo. Na tę myśl ścisnęło ją w żołądku.
ㅤ — Zauważyłam, że nie jadłaś kolacji — powiedziała łagodnie. — Może przygotuję ci coś do jedzenia?
ㅤ Violet oparła się o framugę drzwi, krzyżując ręce na piersi i marszcząc brwi.
ㅤ — Nie jestem głodna.
ㅤ Grace przechyliła głowę, przyglądając jej się z uwagą.
ㅤ — Ostatnio często to mówisz. Powinnaś o siebie dbać, kochanie.
ㅤ — Dbać o siebie... — powtórzyła z ironicznym uśmiechem, kręcąc głową.
ㅤ Grace nie poruszyła się, nadal stojąc bez skazy, jak zawsze. Jej puste spojrzenie wywoływało u Violet nieprzyjemny dreszcz.
ㅤ — Nawet silni ludzie muszą jeść, Violet. Przygotuję coś lekkiego. Może zupę?
ㅤ Nie było sensu się z nią kłócić. Violet westchnęła i przeczesała dłonią swoje czarne włosy.
ㅤ — Może później.
ㅤ Zamknęła drzwi, zanim robotka zdążyła odpowiedzieć i oparła się o nie plecami, wydając z siebie przeciągły jęk. Dzień jej osiemnastych urodzin okazał się bardziej przytłaczający emocjonalnie, niż się spodziewała. Diego odszedł, ona zaczęła pierwszą pracę i wreszcie mogła robić, co chciała, bez Reginalda narzucającego jej swoje zasady.
ㅤ Odepchnęła się od drzwi i wróciła na łóżko, sięgając po papierosa z paczki leżącej na stoliku nocnym. Zapaliła go, wciągając dym głęboko do płuc, po czym opadła na materac. Dym wił się leniwie w powietrzu, a ona wpatrywała się w niego, zatopiona w myślach. Była o krok bliżej do wolności. Do cholery, właściwie już ją miała. Mogła robić wszystko, co chciała, bez ograniczeń. Sama myśl była przerażająca, ale jeszcze bardziej ekscytująca.
ㅤ Właśnie tego pragnęła przez lata spędzone w tym piekle – wolności. W końcu zaczynała ją zdobywać.
ㅤ Jak jednak miałoby wyglądać jej dorosłe życie? Czy odniesie sukces? Czy będzie szczęśliwa? A może utknie w tych samych schematach, gdzie będzie czuła się okropnie jak do tej pory? Nie wiedziała, co przyniesie przyszłość, ale po raz pierwszy miała wrażenie, że może ją kontrolować.
ㅤ Zacisnęła mocniej palce na papierosie, czując niepokój. Nie powinna leżeć na łóżku, zgubiona w myślach i lękach przed tym, co może nadejść. Upragniona przyszłość była tuż przed nią. Była wolna. Powinna świętować, tak jak Klaus. Nie było sensu tkwić w rozmyślaniach.
ㅤ Wolna. Była wolna. To słowo dźwięczało jej w głowie jak dzwon, przypominając, że powinna wziąć się w garść i zacząć żyć na własnych zasadach.
ㅤ Żadnego Reginalda. Żadnej Umbrella Academy. Koniec z więzieniem, w które zamknęli ją dawni rodzice. Pieprzyć stare uczucia, pieprzyć wspomnienia, pieprzyć Hannah i Martina Taylorów, pieprzyć stare krzesło w piwnicy, pieprzyć wszystkich i wszystko. Teraz liczyła się tylko ona. Od zawsze była sama, więc pora była liczyć na siebie i żyć swoim życiem.
ㅤ Strząsnęła popiół z papierosa do popielniczki na szafce nocnej i wstała energicznie, czując, jak jej serce bije coraz mocniej. Przeszła przez pokój do szafy i wyciągnęła stary, skórzany płaszcz, który kiedyś ukradła jakiemuś chłopakowi na imprezie, na którą wymknęła się w tajemnicy. Był trochę za duży, ale sprawiał, że czuła się nietykalna, jakby nic ani nikt nie mógł jej dosięgnąć. Pieprzyć dawny mundurek. Już nie musiała go nosić. Jak Diego, teraz mogła decydować sama. Narzuciła płaszcz, sięgnęła po buty stojące w kącie i mocno je zasznurowała. Skoro była wolna, nadszedł czas, by to pokazać.
ㅤ Wyszła z pokoju i zaczęła przechodzić przez brzydkie korytarze, których zawsze nienawidziła. Gdy dotarła do szerokiej przestrzeni, zatrzymała się na szczycie schodów, spoglądając na pusty, ogromny hol poniżej. Przez lata to miejsce było jej klatką. Teraz było tylko kolejnym pustym domem. Reginald nawet się tym nie przejmował, siedział zamknięty w swoim gabinecie. Spodziewał się, że dzieci odejdą. Nie były mu już potrzebne, więc dlaczego miałby cokolwiek powiedzieć?
ㅤ Uśmiechnęła się do siebie, marszcząc brwi z determinacją, po czym szybko ruszyła w dół schodów. Nie miała planu, ale to było w porządku. Po raz pierwszy go nie potrzebowała.
ㅤ Dotarła do drzwi wejściowych. Spojrzała przez ramię, jej wzrok przesunął się po ciemnych korytarzach i wspomnieniach, jakie w sobie kryły.
ㅤ Wkrótce nigdy tu nie wróci.
ㅤ Z tą myślą otworzyła drzwi i wyszła...
ㅤ Wprost w ciemność. W nicość.
ㅤ — Co do chu...?!
ㅤ Zaczęła spadać w czarną pustkę, wydając zdławiony jęk i szeroko otwierając oczy.
ㅤ Upadek wydawał się wieczny, przerażająca spirala nicości. Ciało Violet szarpało się, próbując uchwycić czegokolwiek, ale jej palce chwytały tylko powietrze. Pochłaniała ją kompletna czerń, zagłuszając wszystko oprócz dudnienia w piersi i lodowatego wiatru, który przenikał ją do szpiku kości.
ㅤ Myśli pomieszały jej się w głowie i jedyne, na czym mogła się skupić, to przypadkowe momenty: Klaus śmiejący się histerycznie, ciepłe, łagodne spojrzenie Owena, krzyk matki nazywającej ją potworem, chłodny, osądzający wzrok Reginalda.
ㅤ Nie. Nie tak powinno się to skończyć.
ㅤ Walczyła, próbując oprzeć się tej sile, ale była nieustępliwa. Jej serce biło szybciej, jakby próbowało ją zakotwiczyć. Pustka zdawała się nieskończona i Violet czuła, że zapada się coraz głębiej.
ㅤ Spadała coraz głębiej, głębiej, głębiej...
ㅤ Biel nagle rozświetliła mrok, zmieniając się w oślepiające światło. Ostry ból przeszył jej pierś, wyrywając ją z upadku.
ㅤ Nie spadała już. Nie, zamiast tego była gdzieś indziej, leżała płasko na łóżku.
ㅤ Była w szpitalu.
ㅤ Białe światło okazało się sterylnymi świetlówkami, a z każdej strony otaczały ją białe ściany. Nie słyszała już ciszy nicości; zamiast tego wypełnił ją regularny, miarowy dźwięk.
ㅤBip. Bip. Bip...
ㅤ Piekło ją gardło, klatka piersiowa była ciężka, jakby coś ogromnego przygniatało ją do ziemi. Mrugnęła, mrużąc oczy w ostrym świetle, a obraz wokół niej zaczął się powoli wyostrzać.
ㅤ Powoli zaczęła przetwarzać to, co widziała. Leżała na szpitalnym łóżku. Na twarzy miała maskę tlenową, która pomagała jej oddychać. Do ciała miała przypięte różne rurki, wlewy dożylne, a także przewody podłączone do maszyny monitorującej jej serce, które biło miarowo, ale słabo. Tak słabo... Nigdy wcześniej nie czuła takiego osłabienia, jakby życie ledwo się w niej tliło.
ㅤ Wydała z siebie cichy, stłumiony przez maskę dźwięk i z trudem obróciła głowę na bok.
ㅤ Prawie wszyscy, których kochała byli w pomieszczeniu, co sprawiło, że od razu odetchnęła z ulgą: Luther, Diego, Allison, Klaus, Five, Viktor i Owen. Wszyscy razem, zebrani w grupie. Five opierał się o okno zamyślony, a Owen siedział na krześle, z twarzą ukrytą w dłoniach. Gdy jednak usłyszeli jej cichy odgłos, ich głowy gwałtownie odwróciły się w jej stronę.
ㅤ Ich spojrzenia... Nigdy wcześniej nie widziała takich spojrzeń. Patrzyli na nią jak na ducha. Jakby była czymś, co ledwo wierzyli, że widzą. Ale było coś jeszcze w ich oczach. Coś, co sprawiło, że poczuła się lepiej, choć nie do końca komfortowo.
ㅤ Pierwsza przerwała ciszę Allison. Jej oczy były czerwone (czy płakała?), a dłoń kurczowo zaciskała na ręce Viktora, jakby próbowała znaleźć w nim oparcie.
ㅤ — Vi...? — wyszeptała.
ㅤ Violet nie do końca rozumiała, dlaczego wszyscy tak na nią patrzyli i dlaczego byli tacy poruszeni. Nie podobała jej się ta atencja. Czuła się jak aktorka w filmie, gdzie gra główną rolę, choć zupełnie tego nie chciała. Wszystko wydawało się takie dezorientujące, jakby znajdowała się w zupełnie obcym miejscu. Wzięła niewielki oddech. Z maską tlenową oddychało się o wiele lepiej.
ㅤ Czy miała jakiś wypadek? Rozejrzała się po sali szpitalnej, a potem spojrzała na siebie. Na rurki i przewody, które utrudniały jej jakikolwiek ruch. Na monitor serca, który wydawał irytujące dźwięki, a zielona linia na ekranie leniwie odzwierciedlała jej puls. Cokolwiek się stało, sytuacja nie wyglądała dobrze.
ㅤ Jej wzrok w końcu spoczął na Owenie. Zazwyczaj to on był tym, który potrafił rozładować atmosferę, wprowadzając odrobinę optymizmu i żartów, ale teraz nic z tego w nim nie widziała. Wyglądał inaczej. Był zdruzgotany. Ten widok zabolał ją bardziej niż fizyczny ból w klatce piersiowej. Chciała wyciągnąć do niego rękę, powiedzieć mu, że wszystko będzie dobrze, że nic jej nie jest, ale jej ciało było zbyt słabe, żeby cokolwiek zrobić.
ㅤ Diego jako pierwszy zdecydował się podejść bliżej. Nie wyglądał jak ten Diego, którego pamiętała z dawnych lat. Tamten był buntowniczym, gniewnym nastolatkiem. Ten teraz stał przed nią jako dojrzały mężczyzna, ojciec i troskliwy brat. Widać było, że naprawdę się martwił.
ㅤ — Ja pierdolę, Vi... serio nas przeraziłaś... — wycedził, choć w jego głosie była bardziej ulga niż gniew.
ㅤ To już drugi raz, kiedy użyli zdrobnienia „Vi". Zdecydowanie niedobrze to jej wróżyło.
ㅤ Violet zmarszczyła brwi, próbując przypomnieć sobie, co się właściwie stało. Co było ostatnim, co pamiętała? Było porwanie Viktora, ich moce zamknięte w słoiku... potem wspólna wizyta w japońskiej restauracji, żeby o wszystkim porozmawiać. A potem? Próbowała zebrać strzępy wspomnień, ale jedyne, co przychodziło jej do głowy, to śmiech Owena i zimny śnieg. Musieli razem wracać do domu. Co wydarzyło się później? Jej umysł zdawał się być zasnuty mgłą.
ㅤ — To prawda... — powiedział Klaus nerwowo, bawiąc się gumowymi rękawiczkami. Na nosie miał założone dwie maski, jak na hipochondryka przystało, najwyraźniej przerażonego faktem, że znajduje się w szpitalu pełnym różnych chorób unoszących się w powietrzu. Gdyby czuła się na siłach, pewnie by się uśmiechnęła. — Myśleliśmy, że nam umrzesz, wiesz?
ㅤ Violet przymknęła oczy, kiedy przetwarzała ich słowa. Umrzesz? Co mogło się wydarzyć, że sądzili, iż była na granicy śmierci? Nie była przyzwyczajona do widoku swojej rodziny w takim stanie. Roztrzęsani. Bezbronni. Przerażeni. Wszystko przez nią.
ㅤ Jej wzrok znów powędrował do Owena i ból w klatce piersiowej stał się jeszcze bardziej intensywny. Nie ruszał się, nadal na nią nie patrzył. Jego ramiona były zgarbione, wzrok wbity w bok, smutne oczy uciekające od jej twarzy. Krawat miał krzywo zawiązany, a pod oczami widniały cienie zmęczenia. Chciała coś powiedzieć, uspokoić go, ale gardło miała suche, a siły zupełnie ją opuściły.
ㅤ W końcu udało jej się powiedzieć pierwsze słowo, po raz pierwszy od wydarzenia.
ㅤ — Owen...
ㅤ Jej głos, stłumiony przez maskę tlenową, był ledwo słyszalny, ale wystarczyło.
ㅤ Ich spojrzenia w końcu się spotkały. Jego oczy były zaczerwienione, a po policzkach spływały łzy. W jego wyrazie twarzy było coś, coś, co sprawiło, że jej żołądek się ścisnął. Ulga. Cierpienie. Wina. Nie było to coś, na co chciałoby się patrzeć. On przecież miał być tym radosnym, a nie tym, który płacze. Sam jego widok sprawił, że Violet poczuła się jeszcze gorzej.
ㅤ Wszyscy rozstąpili się, gdy podszedł do jej łóżka. Zatrzymał się tuż obok, wciągając powietrze przez nos i przyklęknął blisko niej. Chciał dotknąć jej ręki, ale zawahał się, jakby obawiał się, że nawet najdelikatniejszy dotyk mógłby ją zranić.
ㅤ — Przestraszyłaś mnie — powiedział z załamanym głosem. — Przepraszam, powinienem był zrobić więcej...
ㅤ Diego położył dłoń na jego ramieniu w cichym geście wsparcia, poklepując go lekko.
ㅤ Violet chciała coś powiedzieć, zaangażować się, ale na razie tylko przełknęła ślinę. Spojrzała na sufit, pozwalając oczom wodzić po migoczącym, małym świetle nad nią. To było lepsze niż widok rozpaczy na ich twarzach, lepsze niż mierzenie się z falą ich emocji, która uderzała w nią jak tsunami.
ㅤ Nie wiedziała, co się stało. Ale naprawdę chciała wkrótce poznać odpowiedzi.
ㅤNajważniejsze było jednak to, że żyła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top