ROZDZIAŁ 2 ━ BIRTHDAY PARTY
❝ They say it's your birthday
We're gonna have a good time
I'm glad it's your birthday
Happy birthday to you ❞
— THE BEATLES
02. | birthday party
ㅤ
15 CZERWCA, 2022 ROK
ㅤNa początku życia, gdy na świat przychodzi istota ludzka, bezpośrednio przed nią formuje się szereg niewidzialnych ścieżek. Nie można ich zobaczyć, lecz są obecne, zaś człowiek porusza się po nich. Ścieżki nigdy nie przestają się kształtować. Rozgałęziają się i rozciągają, czasami kończą się krótko, w zależności od tego, którą z nich wybierzemy. Z reguły żadna ze ścieżek nie jest niedostępna, żadna nie jest niemożliwa. Tak czy inaczej, istota może być zdolna do owej dotrzeć dzięki starannie zaplanowanemu postępowaniu.
ㅤAle we wszechświecie ostatnio coś się zmieniło. Kiedy został naduszony pewien przycisk, ścieżki stworzone dla ludzi zniknęły. Wszystko zostało uformowane na nowo, ale czy zgodnie z przeznaczeniem? Ścieżki stały się błędne. Prawdziwy cel ludzi został zmieniony i pomimo tego, że duża część ludzkości nie odczuła tej zmiany - niektórzy ludzie byli w stanie; poprzez sny, poprzez wizje nękające ich umysły, poprzez emocje, o których wiedzieli, że nie mają powodów, by je odczuwać.
ㅤOwen Kadari zawsze ignorował te uczucia. Na przykład uczucie, którego doznawał, gdy pisał coś na tablicy w klasie, trzymając kredę, jednak opuszki jego palców zdawały się odbierać to doznanie jako coś niewłaściwego. Nie powinien trzymać kredy. W dłoni powinien czuć mocny, długi metal, który przynosił pewien poziom ciężkości w jego chwycie. Albo uczucie, które towarzyszyło mu, gdy wpatrywał się w swoją wtedy ówczesną dziewczynę. Nie powinna mieć ogniście rudych włosów i niebieskich oczu. Nie powinna pracować w kwiaciarni, nie powinna pachnieć jak fiołki. Cokolwiek w niej było, z niczym mu się to nie zgadzało. Przez te myśli kolejny związek zakończył się kompletną katastrofą, Zranił kolejną kobietę, która myślała, że nie była wystarczająco dobra. Nie chciał jej zranić. Nie był do końca pewien, co takiego go prześladowało, co ignorował. Jednak uczucia zawsze pociągały za sobą konsekwencje.
ㅤJedyne, co mu pozostało, to sny. Śniąc, doświadczał niezwykłych rzeczy, takich jak mroczny obraz świata z rozciągającym się po horyzont białym piachem i bezimiennymi istotami o długich kończynach. I oczy, które widział prawie jak przez mgłę, piękne oczy koloru leszczyny, które wydawały się tak odległe. W tych chwilach czuł się absolutnie dobrze. Jakkolwiek dziwaczny, nadprzyrodzony i niekonwencjonalny był ten koncept, były to sny, które sprawiały, że żył bardziej niż kiedykolwiek.
ㅤRzecz w tym, że były to tylko sny. Za każdym razem, gdy otwierał oczy, był z powrotem w swoim mieszkaniu, ze starannie przygotowanymi, wyprasowanymi ubraniami, które drwiąco czekały, aż zacznie dzień. Był nikim. Zwykłym nauczycielem.
ㅤRok szkolny miał się wkrótce skończyć, a Owen zastanawiał się, co powinien robić tego lata.
ㅤTo była rutyna, naprawdę. Chciał się tym cieszyć, naprawdę chciał. Może tak jak jego współpracownicy, powinien spędzić trochę czasu z rodziną, może gdzieś pojechać, nadrobić zaległości w starych hobby, a może znaleźć dodatkową pracę, aby zarobić trochę więcej pieniędzy. Rzecz w tym, że już to robił. Każdego. Lata. Wiedział, że nie powinien czuć w sobie takiej pustki, jakby było coś innego, co powinien robić. Nic z tego nie miało jednak znaczenia. Wiedział, że powinien skupić się na tym, co ważne, być uziemionym dorosłym, którym był, a przynajmniej starał się być. Naprawdę będzie tęsknił za rozwydrzonymi nastolatkami, z którymi miał do czynienia; chociaż często niesforni i zagubieni, było w nich coś, co sprawiało, że Owen czuł się komfortowo w pobliżu. Wiedział, jak z nimi rozmawiać i jak nawiązać z nimi kontakt. Z nimi żaden dzień nie był nudny i to było dokładnie to, czego pragnął.
ㅤAle teraz? Znów był sam ze swoimi myślami.
ㅤPostanowił pójść na spacer, ponieważ pogoda tego lata była wręcz idealna z grzejącym słońcem i przyzwoitą ilością chmur, przez co nie było zbyt gorąco. Chwycił więc chwycił kapelusz i założył buty, a następnie wyszedł z domu i udał się do najbliższego parku.
ㅤLubił ten park. Było to jedno z jego ulubionych miejsc do odwiedzenia, gdzie często spędzał czas karmiąc kaczki w stawie. Park miał okrągły kształt, z harmonijną kompozycją bujnej zieleni i wijących się przez nią kamiennych ścieżek. W centrum znajdowała się duża fontanna tryskająca wodą, która mieniła się w popołudniowym słońcu. Z jego obserwacji wynikało, że była ona w centrum uwagi głównie dzieci, choć czasami widywał tam również wiele par.
ㅤSpojrzał na niebo, doceniając idealną równowagę między złotym ciepłem słońca a chłodnym cieniem oferowanym przez rozproszone chmury. Dookoła roznosił się zapach świeżo skoszonej trawy, a z pobliskiego placu zabaw dobiegały odgłosy roześmianych dzieci, dodając życia spokojnym ulicom. To był naprawdę piękny dzień.
ㅤPomyślał, że może powinien nakarmić kaczki, ale zdał sobie sprawę, że nic ze sobą nie zabrał. Może to i dobrze. Jego matka, Ananya Kadari (urocza kobieta), niedawno poinformowała go, że karmienie kaczek chlebem nie jest dobrym pomysłem, ponieważ im szkodzi. Do diabła, krzywdził kaczki bez swojej wiedzy! To tyle, jeśli chodzi o sprawienie, by poczuł się, jakby czynił dobry uczynek jedną kruszynką chleba na raz. Być może jednak mrożony groszek był dobrym pomysłem, bo właśnie to wolno było jeść kaczkom. Kto by nie chciał mrożonego groszku? Zazwyczaj jednak nie kupował takich rzeczy. Pomimo przebywania w Stanach Zjednoczonych przez ponad kilka lat, nigdy nie zrezygnował z indyjskiego jedzenia. Kiedy jego rodzina przeniosła się do Wielkiej Brytanii, gdy miał dwanaście lat, jego lunch o tematyce indyjskiej był zawsze czymś, co przyciągało uwagę jego gnębicieli w szkole (co przyczyniło się do tego, że zaczął kształtować sylwetkę i trenować sztuki walki, aby bronić siebie i innych wyobcowanych dzieci), wtedy też nigdy nie zrezygnował ze swojego kulturowego jedzenia. Więc nie, zwykle nie kupował mrożonego groszku.
ㅤZatrzymał się na chwilę w połowie spaceru i zaczął się zastanawiać, czy nie powinien szybko pobiec do supermarketu i kupić paczkę. Pomysł z mrożonym groszkiem nie był taki zły. Mógłby nakarmić nim kaczki, a z reszty zrobić coś, co przypominałoby mu o domu. Może przyzwoitą porcję Matar Paneer. Na samą myśl pojawiła się nostalgia - kremowy, bogaty paneer w pikantnym sosie pomidorowym z delikatnym zielonym groszkiem wyskakującym jak małe skarby. Jego matka robiła to dla niego, gdy był młodszy, jeszcze w Indiach. Zawsze było to jedno z jego ulubionych dań. Na wspomnienie tamtych kolacji niemal wyczuwał aromat kminku i kolendry unoszący się w powietrzu. Na samą myśl o tym zebrała mi się ślinka.
ㅤBrzmiało to jak całkiem przyzwoity pomysł, zwłaszcza że nie robił tego posiłku od wieków. Może nadszedł czas, by do tego wrócić. Kaczki dostałyby mrożony groszek, a on pod koniec dnia usiadłby z parującym talerzem swojego ulubionego dania — dwie pieczenie na jednym ogniu, jak to mówią. Może nawet zaprosiłby paru znajomych, jak George'a, Tyreese'a i Christine, byłoby to idealne jedzenie na wieczór filmowy. W końcu jego przyjaciele byli takimi samymi geekami co on. Zastanawiał się jednak, czy pobliski supermarket ma w ogóle przyzwoity paneer. Mimo wszystko warto było spróbować. W razie potrzeby mógł improwizować. W najgorszym wypadku mógł zastąpić paneer tofu, choć ten pomysł nie do końca go ekscytował. Prawdziwy paneer był czymś wyjątkowym, czymś, co łączyło go z jego korzeniami.
ㅤA teraz przyjrzyj się uważnie. Coś się zmienia. Ścieżka migocze tuż przed nim, niezauważalna gołym okiem, jakby nie należała do chwili obecnej. Inna zakręca w jej kierunku z boku i w mgnieniu oka zlewają się jak rzeki. W miejscu, w którym obie ścieżki niespodziewanie nakładają się na siebie, następuje zniekształcenie - fala w przestrzeni, jak ciepło unoszące się z chodnika. Fuzja ta nie jest naturalna, lecz tak miało się stać, łamiąc wszystkie zasady stosowane przez wszechświat.
ㅤCoś się łączy.
ㅤCoś się rozbija.
ㅤCoś...
ㅤStało się to w jednej chwili. W jednej sekundzie myślał o jedzeniu, a w następnej poczuł okropne uderzenie w szczękę, przeszywające jego twarz tępym bólem. Jego ręka instynktownie poleciała do szczęki, pocierając ją z bólu.
ㅤ— Boże, przepraszam! Nie uważałem...
ㅤPodniósł wzrok i spojrzał na stojącą przed nim kobietę. Stała nieruchomo, a jej rozszerzone, mroczne oczy wpatrywały się w niego, jakby widziała ducha. Otworzył usta, by ponownie przeprosić, ale słowa uwięzły mu w gardle. Była dość wysoka, miała bladą cerę, włosy czarne jak noc, duże piwne oczy i pełne usta. Wyglądała jak jedna z porcelanowych lalek, lecz zamiast wytworności, wyglądała raczej ponuro. Pod oczami widniały cienie, usta wykrzywiał nieustający grymas, a policzki były niezdrowo zapadnięte.
ㅤSerce Violet waliło jak oszalałe. Spędziła cztery lata na poszukiwaniach, mając nadzieję i obawiając się, że już nigdy go nie zobaczy, a teraz - znikąd - był tutaj. Stał tuż przed nią, pocierając szczękę zdezorientowanym spojrzeniem, które przeszywało ją na wylot. Nie poznał jej. Zabolało ją to, ale przełknęła ten ból, chowając szok głęboko, ukryty pod jej zwykłą nonszalancją. Najważniejsze było to, że znów go widziała. Jak to było możliwe? Za pierwszym razem, gdy spotkali się w Hotelu Oblivion, przypadkowo zderzyli się ze sobą, a teraz to samo wydarzyło się wiele lat później. To było jak przeznaczenie, albo jak żart wszechświata.
ㅤPrzełknęła nerwowo, ściskając naszyjnik "Aum", który podarował jej lata temu, a następnie szybko schowała go głębiej w koszuli. Nie mogła mu nic powiedzieć o tym, kim jest i skąd go zna, nie teraz. Pewnie pomyślałby, że zwariowała.
ㅤ— Uh... — zająknęła się. Po raz pierwszy w życiu zaniemówiła. Nie powinna być, już trenowała scenariusze tego, co powie, jeśli jeszcze kiedyś go spotka, ale nie wiedziała co.
ㅤDla Owena wcale nie było lepiej. Coś w niej wydawało się... znajome. Jego myśli kłębiły się między tępym bólem twarzy a nagłym, przytłaczającym poczuciem deja vu. Pojawił się przebłysk rozpoznania, jakby dostrzegł kogoś we śnie, ale równie szybko zniknął. Jej oczy... Jej włosy... Jakby w tym momencie był dokładnie tam, gdzie powinien być. Nie rozumiał tego, ale ta nieznana, dziwna kobieta była jak ścieżka, którą miał podążać.
ㅤ— Wszystko w porządku z twoją głową? — zapytał Owen, zauważając czerwony ślad po uderzeniu.
ㅤ— Nic mi nie jest — mruknęła w końcu, próbując się opanować. Jej głos wyszedł trochę zbyt ostry, zbyt defensywny. Nie była do końca pewna, jakie emocje odczuwa, ale jedyne co wiedziała to to, że ogarnęła ją ulga. Myślała, że już nigdy nie zobaczy tego irytującego barmana. — Po prostu... zaskoczyłeś mnie.
ㅤUniósł brwi ze zdziwienia, gdy przemówiła; jej głos był ostry, niemal nieufny, jakby spodziewała się, że nagle wyciągnie pistolet. Nie mógł zrozumieć dlaczego.
ㅤBadał sposób, w jaki jej ramiona się napięły i to jak unikała kontaktu wzrokowego. Coś było nie tak, ale nie mógł do końca określić, co to było. Czy ona go znała? Nie, to niemożliwe. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek ją spotkał. A może...? Potrząsnął głową, próbując zebrać myśli.
ㅤ— Rozumiem. Przepraszam, byłem trochę zamyślony, nie zauważyłem, że idziesz w moim kierunku. Myślałem tylko o obiedzie. I o kaczkach — Wiedział, jak głupio to musiało zabrzmieć, więc uśmiechnął się niezręcznie.
ㅤCzy tak czuł się Owen z hotelu? Znał ją całe życie, podczas gdy ona spotkała go po raz pierwszy, a teraz to ona utrzymywała w tajemnicy wiedzę o nim, podczas gdy on był nieświadomy.
ㅤByło to surrealistyczne i nieco ironiczne.
ㅤOboje starali się zachowywać zwyczajnie, ale nie do końca im to wychodziło. Violet odchrząknęła, starając się brzmieć naturalnie, jakby spotkała go po raz pierwszy. Jakby nie spędziła lat, próbując znaleźć go po zresetowaniu wszechświata, zastanawiając się, czy może odszedł na zawsze z powodu jej ojca, a teraz widząc go całego i zdrowego.
ㅤ— Kaczki? Kaczki na obiad? — zapytała, spoglądając za siebie i zastanawiając się nad natychmiastowym odejściem.
ㅤCo miała zrobić? Zostać i porozmawiać, zaprzyjaźnić się z nim po raz drugi w życiu? A może go unikać? Mimo wszystko była tak cholernie samotna. Jedyne, co miała w życiu, to rodzeństwo, które mieszkało daleko i żyło swoim życiem, a także jej gówniane jednonocne romanse bez uczuć co kilka tygodni w weekendy, by dawało jej to poczucie mniejszej samotności i by miała do kogo się przytulić w nocy. Na pewno to by jej nie zaszkodziło. Z drugiej jednak strony, zaprzyjaźnianie się z kimś, nawet jeśli był to mężczyzna, którego znała krótko przed zresetowaniem wszechświata, nie należało do jej zwyczajów.
ㅤTymczasem Owen ponownie potarł swój podbródek, który wciąż bolał i próbował zastanowić się co powiedzieć.
ㅤ— Nie, nie, nie na kolację. Właściwie to myślałem o kupieniu mrożonego groszku dla kaczek nad stawem. Uwielbiają je — oznajmił, próbując zignorować przytłaczające uczucie deja vu. — Choć myślę, że mógłbym też zachować połowę z tego groszku na obiad. Nie byłoby marnowania produktu.
ㅤWszystko wydawało się nieswoje. Widniało dookoła jak mgła, jak napięcie elektryczne. Czuł to w swoich ramionach, tak jak czuł gęsią skórkę tworzącą się na skórze, czuł to w sercu.
ㅤNa te słowa Violet nie mogła powstrzymać się od małego parsknięcia.
ㅤ— Mrożony groszek? — powtórzyła bezbarwnie. — Chyba nie mówisz poważnie. Znaczy... co z kawałkami chleba?
ㅤPrzerwała, poświęcając chwilę, by w pełni przyjrzeć się obrazowi przed sobą. Był dokładnie taki, jakim go zapamiętała — te same potargane loki, ten sam czarujący uśmiech i ta sama irytująco beztroska postawa. Jakby nic się nie zmieniło, jakby nie minęło ani trochę czasu. A jednak zmieniło się wszystko. Nie pamiętał jej. Ten mężczyzna spędził większość życia w wymiarze Bardo, czy jakkolwiek to nazywał, walcząc z cienistymi stworzeniami. Teraz był tylko kimś z wymazaną pamięcią, kto nie miał pojęcia, kim była.
— Owen uśmiechnął się, wciąż dość zdezorientowany i przyjęty nieznajomym uczuciem, które nim przejęło. Jej reakcja była jednak zabawna. Podrapał się w tył głowy, czując się nagle nieco skrępowany.
ㅤ Chleb nie jest zdrowy dla kaczek — wyjaśnił. — Po spożyciu chleba mogą dostać tak zwanego syndromu "anielskich skrzydeł". Jest to stan, w którym ich skrzydła stają się wiotkie i nie mogą latać.
ㅤ — Pierwsze słyszę o czymś takim.
ㅤ — Kilka tygodni temu sam o tym nie słyszałem.
ㅤ Po jego wyjaśnieniach w powietrzu zawisła niezręczna cisza, a przestrzeń między nimi wypełnił hałas parku. Czarnowłosa przechyliła się, krzyżując ręce na piersi. Odwróciła wzrok, śledząc pęknięcia w chodniku, niepewna, co powiedzieć dalej. Chwila ciągnęła się niemiłosiernie, zaś jej zwykle dosadny język został przytępiony przez myśl o tym, że w końcu znalazła Owena, która nie dawała jej spokoju.
ㅤ Owen, wyczuwając dyskomfort, ale nie mogąc otrząsnąć się z niecodziennego uczucia, podszedł do niej bliżej i oczyścił gardło. Chciał więcej porozmawiać z tą tajemniczą kobietą. Jeżeli była kimś, kogo widział w swoim deja vu... Otworzył usta, zawahał się, po czym w końcu przemówił.
ㅤ — Uh... wiesz, jeśli chcesz, moglibyśmy... — Ponownie podrapał się po karku. Zwykle był otwarty i ekstrawertyczny, nigdy nie miał problemów z rozmawianiem z nowo poznanymi ludźmi. Było jednak w niej coś tak niezwykłego, zwłaszcza w jej oczach, że przyprawiało go o drżenie żołądka. — ...pójść razem. Do sklepu, mam na myśli. Po mrożony groszek, żebyś mogła przyłożyć go do siniaka.
ㅤ Violet popatrzyła na niego z niezdecydowaniem.
ㅤ Przez ostatnie cztery lata, odkąd wszechświat się zresetował, życie Violet gwałtownie zboczyło w stronę odosobnienia. Bez mocy i zagrożenia apokalipsą, wróciła do starych nawyków, żyjąc całkowicie samotnie i odcinając się od znaczących kontaktów. Jej rodzeństwo rozproszyło się, żyjąc z dala od siebie, a ona, zbyt uparta, by skontaktować się z nimi, coraz bardziej polegała na alkoholu. Piątkowe wieczory stały się jej rutynową ucieczką do klubów i oddawaniem się bezuczuciowym przygodom na jedną noc, tylko po to, by następnego dnia obudzić się z kacem i tą samą przygniatającą samotnością. Nie było już walk do wygrania, nie było świata do uratowania. Bez tego celu, jej dni zlewały się ze sobą i stały się puste. Tak więc perspektywa posiadania w końcu kogoś, z kim mogłaby porozmawiać była... wyzwaniem. Wiedziała, że jeśli przyjmie zaproszenie, prawdopodobnie ponownie porozmawiają. A co będzie potem? Prawdopodobnie później ją porzuci lub będzie przerażony, jeśli powie mu, skąd tak naprawdę się znają. To było ryzyko.
ㅤ Przełknęła ciężko i zacisnęła palce wokół ramion, jakby próbowała fizycznie powstrzymać się przed powiedzeniem "tak". Łatwiej było odepchnąć go teraz, niż później poradzić sobie z nieuniknionym rozczarowaniem. Ale było też coś w jego oczach - ciepło, bliskość, której jej brakowało. Po raz pierwszy od zawsze Violet poczuła coś jeszcze. Może powinna to zrobić. Mieć z kim porozmawiać. W końcu to był Owen. Nie pokładała w nim wielkich nadziei, ale naprawdę potrzebowała kogoś, z kim mogłaby porozmawiać. Wiedziała tylko, że musi być ostrożna.
ㅤ Odetchnęła, rozluźniając swój uścisk, napotykając jego spojrzenie z niechętną akceptacją.
ㅤ — W porządku — mruknęła.
ㅤ — Jestem Owen, tak w ogóle.
ㅤ — Violet.
ㅤ Nastąpił uścisk dłoni.
ㅤ Ścieżki połączyły się, jak strumień wody odnajdujący drogę do miejsca, w którym miał płynąć. Pomimo zmagań, pomimo niepewności, stało się to, co miało się stać. W tym momencie nie miało to większego znaczenia, nie dla nich. Ale wszystko, czego nie wiedzieli, co działo się poza ich wizjami postrzegania, zmieniło się.
ㅤ Deja vu stało się silniejsze i chociaż Owen o tym nie wspomniał, poczuł dreszcz przebiegający wzdłuż jego kręgosłupa.
ㅤ A co z Violet? Odetchnęła z ulgą, szczęśliwa, że udało jej się odzyskać dawno utraconą osobę. Jej pierwszego przyjaciela.
ㅤ Cholerne dzieciaki. Dzieciaki i psy.
ㅤ Istniały dwa rodzaje istot, które wydawały się wystarczająco niewinne, ale działały Violet na nerwy i to była właśnie ta dwójka. Głośne, niesforne, nadpobudliwe. Jeśli istniał jakiś koszmar, to było nim przebywanie w pokoju z jednym z nich dłużej niż dziesięć minut.
ㅤ Nie zawsze była tak zgorzkniała, ale z czasem ich chaotyczna energia wyczerpała jej cierpliwość. Może to sposób, w jaki dzieci nigdy nie przestawały zadawać pytań, albo fakt, że psy nieustannie potrzebowały uwagi, szczekając na wszystko, co się ruszało. Tak czy inaczej, wydawały się być tykającymi bombami zegarowymi powodującymi drażliwość. Może po prostu urodziła się, by nienawidzić, a ostatnio te uczucia w niej wzrosły. Zabawne, biorąc pod uwagę, że mogła porównać swojego przyjaciela do psa, uwzględniając to, jak energiczny i przyjazny był i jak łatwo się ekscytował. Mimo to naprawdę lubiła Owena, do tego stopnia, że z pewnością przyjęłaby za niego kulkę, gdyby coś takiego miało się wydarzyć.
ㅤ Miała zamiar wkroczyć do absolutnej wylęgarni małych wrzeszczących człowieczków - Centrum Zabaw. Ktoś, kto wymyślił takie miejsce, musiał nieźle zarobić, trzymając tam wrzeszczące szczury i ustawiając tam wszystkie drogie rzeczy, żeby dzieci mogły skomleć na rodziców, by ci wydawali więcej pieniędzy. Doceniała ten pomysł. Niemniej sama myśl o spędzeniu tam czasu, w dodatku przez kilka godzin, była jak żywy koszmar.
ㅤ Wzięła głęboki oddech i zamknęła oczy, gdy dotarli na parking, zacisnąwszy uchwyt na torbie z prezentem. Zrób to dla Grace... Tak, zrób to dla swojej bratanicy.
ㅤ Niechętnie otworzyła oczy i ruszyła za Owenem, obserwując kolorowy budynek, a następnie samochody na parkingu, próbując dostrzec jakieś należące do jej rodzeństwa. Dość szybko dostrzegła rodzinny samochód Diego i Lili, a potem masywnego vana, w którym Luther zazwyczaj woził swoją ekipę. Jednak fotelików nie było, co oznaczało, że musiał przyjechać sam. Całe szczęście, jakby nie było tam wystarczająco dzieciaków.
ㅤ Próbowała mentalnie przygotować się na to, co czekało ją wewnątrz wypełnionego chaosem budynku. Zdawała sobie sprawę, że nie dorastała jak normalne dzieci, nie dostawała przyjęć urodzinowych, jak to się zwykle obchodzi. Ich mama-robot była zaprogramowana, aby powiedzieć im wszystkiego najlepszego z okazji urodzin pierwszego października, ale poza tym tak naprawdę nie otrzymywali nic poza tym. Chociaż wiedziała, że jej dorastanie było inne, wciąż znajdywała powód, by osądzać małe dranie i narzekać na ich przyjęcia urodzinowe. Przyjęcia urodzinowe były kompletnie inną bestią. Wszystkie te dzieciaki naćpane cukrem biegające dookoła, wszystkie krzyki, to wszystko sprawiało, że Violet czuła potrzebę sięgnięcia po papierosa, a może po coś mocniejszego. Na szczęście nie posłuchała Luthera i być może potajemnie przyniosła coś, co zapewni jej rozrywkę.
ㅤ Miała na sobie czarny płaszcz, a zamiast białego podkoszulka założyła coś bardziej "imprezowego", lecz wciąż niewymagającego wielkiego wysiłku - golf bez rękawów i długą czarną spódnicę, przez co wyglądała raczej jak wiedźma lub kobieta wybierająca się na pogrzeb. Widziała kiedyś w gazecie Victorię Beckham ubraną w coś podobnego.
ㅤ Owen wyglądał inaczej, jakby starał się być widoczny, w przeciwieństwie do niej; w jasnozielonym swetrze, niebieskich dżinsach i jak zawsze okrągłych okrągłych okularach, które od czasu do czasu zsuwały mu się z nosa. Był dość podekscytowany perspektywą przyjęcia urodzinowego. Aczkolwiek on również nie oczekiwał konfrontacji z bandą małych dzieciaków biegających dookoła, wrzeszczących i piszczących, czuł się z tym bardziej swobodnie. Nie wspominając już o darmowym jedzeniu, darmowych napojach i rozmowach z rodziną Violet. Całkiem ich lubił, a oni zdawali się od razu go akceptować. Starał się jednak ignorować dziwne spojrzenia, jakimi czasem obdarzali jego i Violet.
ㅤ Gdy szli przez parking, w milczeniu podziwiał swoją przyjaciółkę. Uważał, że jej wygląd, choć nieco prozaiczny, był odmienny w najlepszy sposób. W jego oczach wyglądała jak gothka, piękna gothka. Albo tajemnicza ninja. Zaśmiał się cicho, gdy ta myśl przemknęła mu przez głowę. Choć znał ją już kilka lat, to ilekroć ją widział, nie mógł wyjść z podziwu nad jej niecodziennym wyglądem.
ㅤ — Wyglądasz całkiem ładnie — rzucił po chwili ciszy, obdarzając ją zachęcającym uśmiechem. — Naprawdę podoba mi się ten golf.
ㅤ Violet odwróciła głowę, by na niego spojrzeć, mijając czerwony samochód.
ㅤ — Serio? — Zastanowiła się na głos, po czym prychnęła z gorzkością, kierując wzrok przed siebie. — To żeby odstraszyć dzieciaki.
ㅤ Owen parsknął głośno i potrząsnął głową w rozbawieniu.
ㅤ — Nie sądzę, żeby to zadziałało — odrzekł, żartobliwie szturchając ją w ramię. Spojrzał na kolorowy budynek przed nimi, zdając sobie sprawę, jak duży był. Wcześniej nie zwrócił na to uwagi. — Jezu, spójrz na to... Ile tu ich będzie? To miejsce jest ogromne.
ㅤ — Wciąż nie wystarczy na ilość dzieci, które ma Luther.
ㅤ — HA! Kocham kiedy żartujesz.
ㅤ Na twarzy Violet pojawił się lekki uśmieszek, choć szybko wróciła do swojej typowej miny. Obgadywanie rodziny, choć z miłością, zawsze poprawiało jej humor.
ㅤ Wspominając o rodzinie, oboje zauważyli znajomą postać stojącą blisko wejścia, palącą papierosa. Oczywiście, pomimo długiego czasu rozłąki, Violet zawsze potrafiła rozpoznać swoją szwagierkę. Trudno było jej nie rozpoznać, nawet jeśli ciągle zmieniała włosy z ciemnych na blond, a potem znowu na ciemne - i nawet jeśli przeszła w tryb matki, a jej zawadiackie ja przygasło po urodzeniu trójki dzieci. Współczuła jej, widocznie nie była do końca stworzona do macierzyństwa. Co za marnotrawstwo kobiety, pomyślała Violet (nigdy nie powiedziałaby tego na głos, w przeciwnym razie Lila z pewnością skopałaby jej dupę).
ㅤ Spotkanie z nią po tak długim czasie było dziwnym doświadczeniem. Czas i odległość stworzyły między nimi przepaść, której Violet nie próbowała zniwelować. Rodzina, choć niechętnie przyznawała, że ją kocha, zawsze wiązała się z pewnymi zobowiązaniami, a Violet nie była w nastroju do wplątywania się w cudzy bałagan. Zwłaszcza biorąc pod uwagę wszystkie bzdury sprzed sześciu lat, kiedy byli pod ciągłą presją radzenia sobie z apokalipsami. Mimo to obecność Lili była swojska, przypominała o czasach, gdy walczyły ramię w ramię, czy to przeciwko wrogom, czy przeciwko sobie nawzajem. Ich relacja zawsze była mieszanką rywalizacji i niechętnego oddania, ale nie można było zaprzeczyć, że kiedy przychodziło co do czego, wspierały się nawzajem. Nawet jeśli Violet wolałaby umrzeć, niż się do tego przyznać.
ㅤ Gdy Lila zwróciła na nich uwagę, myślami Violet wróciła do ostatniego razu, gdy były razem - wydawało się, że wieki temu. Chaos, bójki, doświadczenia bliskie śmierci. To była ich normalność. A jednak, teraz wszyscy próbowali odzyskać pozory normalności. Macierzyństwo złagodziło Lilę, a przynajmniej próbowało. Ale Violet wiedziała, że lepiej nie wierzyć w to, że Lila kiedykolwiek da się całkowicie udomowić. Ta dzika iskra wciąż tam była, płonąc tuż pod powierzchnią, czekając na odpowiedni moment, by zapłonąć.
ㅤ Oczy kobiety rozszerzyły się lekko ze zdziwienia, a kilka drobinek popiołu z papierosa spadło na jej ciemną koszulę w kwiaty, które szybko strzepnęła. Natychmiast się uśmiechnęła.
ㅤ — Hej! Powolniaki! — zawołała do nich, machając dłonią.
ㅤ Violet westchnęła i rzuciła szybkie spojrzenie przyjacielowi, jakby po cichu błagając go o jakieś wsparcie w stawieniu czoła jej pierwszemu członkowi rodziny, po czym niechętnie podeszła do byłej zabójczyni. Starała się zignorować to, jak komicznie prezentowała się w urodzinowej czapeczce i skupiła się na jej twarzy. Nie odezwała się jednak. Czekała, aż Owen powie coś pierwszy
ㅤ I jakby czytając jej w myślach, właśnie to zrobił. Oczyścił gardło i natychmiast się uśmiechnął..
ㅤ — Hej, Lila — przywitał się. — Jak się masz?
ㅤ Owen i Lila naprawdę się lubili. Być może miało to związek z faktem, że mieli ze sobą sporo wspólnego. Może i nie był byłym zabójcą, ale oboje byli dość przyjaźni, oboje byli Indusami (choć z innych regionów) i oboje mieszkali w Wielkiej Brytanii. Nie wspominając o tym, że obaj byli teraz częścią rodziny Hargreeves, czy im się to podobało, czy nie.
ㅤ Kobieta uśmiechnęła się i poklepała go po ramieniu. Wszyscy zgodzili się nie wspominać o przeszłym Owenie w jego pobliżu, co było cichą umową między Violet i jej rodziną.
ㅤ — To koszmar — przyznała bez ogródek. — Ciągle jakieś problemy, a Diego ciągle zawraca mi teraz głowę o odpowiednią piñatę. Coś o tym, że ta, którą kupiłam była ze wschodniej strony, a miała być z jakiejś innej bzdury. Chłopie, daj mi święty spokój! Chciałeś, bym kupiła twój córce piñatę, to kupiłam piñatę!
ㅤ — Nie musisz nam opowiadać historii swojego życia, Lila.
ㅤ Lila przechyliła się lekko, by spojrzeć na kobietę stojącą obok Owena i uśmiechnęła się z odcieniem ironii.
ㅤ — Ciebie też miło widzieć, Violet. Cześć!
ㅤ — Cześć.
ㅤ Lila wypuściła kłąb dymu i spojrzała na dwójkę przyjaciół. Następnie odezwała się do siostry męża.
ㅤ — Wiesz — zaczęła powoli — nie sądziłam, że się pojawisz. Myślałam, że to ostatnie miejsce, w którym można cię zobaczyć.
ㅤ W odpowiedzi czarnowłosa wzruszyła ramionami, wsuwając ręce do kieszeni. Mogła powiedzieć, że robi to, bo nie chce zawieść swojej ulubionej siostrzenicy, mogła też powiedzieć, że próbuje konkurować z rodzeństwem o najlepszy prezent. Ale nic takiego nie powiedziała. Zamiast tego oczyściła gardło i zmarszczyła brwi, starając się zachowywać nonszalancko.
ㅤ — To urodziny mojej bratanicy. Poza tym, dawno się nie widzieliśmy.
ㅤ — To prawda. Grace ucieszy się na twój widok — stwierdziła brunetka, rzucając dokończonego papierosa na zmarzniętą ziemię i przygniatając go butem. — Zaraz wracam, muszę coś ogarnąć. Wy wchodźcie do środka, na miejscu są już Luther, Klaus i Five.
ㅤ — Świetnie... — wymamrotała Violet pod nosem. Perspektywa wejścia do tego piekielnego miejsca była ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła.
ㅤ Oboje obserwowali, jak niższa kobieta oddala się w oddali, przechodząc przez parking, najwyraźniej spiesząc się gdzieś, jednocześnie ostrożnie się rozglądając.
ㅤ Cóż, prawdopodobnie potrzebowała trochę odstresowania. Nie można było jej za to winić, Violet nie wyobrażała sobie połowy stylu życia, przez który obecnie przechodziła. Nie osądzałaby, gdyby zaczęła brać crack lub coś w tym stylu, aby oderwać się od rzeczywistości (nie żeby chciała tego dla niej. Nie potrzebowali kolejnego Klausa w rodzinie, a narkotyki były fatalną sprawą).
ㅤ Owen skinął głową, patrząc jak Lila odchodzi. Sposób, w jaki odeszła, wzbudził w nim lekką ciekawość, zastanawiając się, co zamierzała. Jednak to nie była jego sprawa i nie powinien się wtrącać, więc odłożył to na bok.
ㅤ Zwrócił uwagę z powrotem na Violet, zauważając jaka była niechętna na tą całą sprawę. Trochę jej współczuł. W końcu wiedział, jak bardzo nie lubiła przyjęć i dużego tłoku.
ㅤ — Wszystko będzie dobrze — Próbował ją zapewnić, poklepując zachęcająco po plecach. — Twarda z ciebie sztuka. Z pewnością poradzisz sobie z gromadką zasmarkanych dzieci, prawda?
ㅤ Trochę jej to pomogło. Miał rację. Była twardą osobą, potrafiła poradzić sobie z kimkolwiek i czymkolwiek. Banda głośnych dzieciaków przez kilka godzin była niczym w porównaniu z tamtymi przeżyciami. Potrafiła poradzić sobie z wyzwaniem i dołoży wszelkich starań, by mała solenizantka zyskała najlepszy prezent. Zamierzała utrzymać swój status ulubionej cioci. Wiedziała, że było to powierzchowne i dziecinne, ale naprawdę nie mogła się powstrzymać; zarówno z chęci wygrania z rodzeństwem, jak i bycia czyjąś ulubioną osobą.
ㅤ — Pieprzyć to, masz rację. Chodźmy.
ㅤ Zjazd rodziny Hargreevesów na przyjęciu urodzinowym dziecka - to mogło pójść tylko na marne. Z tymi słowami podeszła do drzwi i zarówno zmotywowana, jak i niechętna, pchnęła je i oboje weszli do środka.
ㅤ Jasne, kolorowe wnętrze centrum zabaw uderzyło ją jak grom artyleryjski. Wydawało się, jakby wszystkie odcienie tęczy eksplodowały na ściany, podłogi i sufity, nie dbając o subtelność czy umiarkowanie. Doprawdy, okropne wnętrze. Miejsce to wydawało się ogromne, mieściło nieskończenie wiele rozkrzyczanych dzieci, które biegały, skakały i krzyczały, biegając od jednego zajęcia do drugiego. Sama głośność ich podekscytowania rozchodziła się po wysokich sufitach, tworząc nieznośny, chaotyczny zgiełk, który sprawiał, że kobieta instynktownie skrzywiła usta.
ㅤ Pokój był wypełniony mnóstwem rozrywek, które były niebem dla dzieci, ale koszmarem dla kogokolwiek innego - kolorowe drabinki rozciągały się pod sufitem, ich poskręcane plastikowe rury i tunele tworzyły skomplikowany labirynt, w którym małe sylwetki biegały w tę i z powrotem. Morze kolorowych piłek w każdym rogu nieustannie poruszało się, gdy dzieci rzucały plastikowymi kulami w siebie nawzajem z lekkomyślnością, na jaką tylko dzieci mogą się zdobyć. Ścianki wspinaczkowe były otynkowane w jaskrawych klasycznych kolorach, podczas gdy zjeżdżalnie skręcały się tworząc zawiłe pętle, niczym węże wijące się przez pomieszczenie, czekając na kolejną ofiarę.
ㅤ W jednym z rogów dominował ogromny dmuchany zamek, chwiejący się i trzęsący pod wpływem siły pół tuzina dzieci rzucających się na jego ściany. Całe miejsce emanowało chaotyczną, anarchiczną energią. Automaty zręcznościowe ustawione wzdłuż przeciwległej ściany, migały i piszczały, a ich neonowe światła migotały w synchronizacji z zachwyconymi piskami dzieci naciskających przyciski, których oczy były przyklejone do świecących ekranów.
ㅤ Wyglądało to bardziej jak przytułek dla obłąkanych niż miejsce zabaw dla dzieci. Czarnowłosa kobieta stała w miejscu, ciemnymi oczami przeczesując scenę ostrym, przenikliwym spojrzeniem. Nie wyglądało to dla niej jak centrum zabaw, a bardziej jak jakaś pokręcona, karnawałowa pułapka rodem z filmu "Piła". Przytłaczający hałas, szalony ruch, niekończący się chaos - to wszystko było przytłaczające, a myśl o spędzeniu tu choćby minuty dłużej niż to konieczne przyprawiała ją o dreszcze.
ㅤ Skierowała wzrok na stoliki ustawione wokół pomieszczenia, na wpół mając pewną nadzieję. Jednak tak jak się spodziewała - nie było alkoholu. Ani jednej butelki czegokolwiek, co mogłoby przytępić zmysły. Oczywiście miało to sens, w końcu było to miejsce dla dzieci - ale mimo wszystko jej cząstka miała nadzieję, choć irracjonalną, że w ofercie może być coś mocniejszego niż soda. W końcu kobieta może marzyć.
ㅤ Westchnęła, rozczarowana, ale nie zaskoczona i jeszcze raz rozejrzała się po chaotycznej scenie. Rodzice siedzieli przy stolikach, wyglądając na równie wyczerpanych, jak ona się czuła, popijając kawę lub wpatrując się pusto w swoje telefony, pozornie zrezygnowani otaczającym ich szaleństwem. Hałas był nieustanny; wysokie krzyki radości, śmiech i okazjonalne zawodzenie dziecka, które miało już dość natłoku wrażeń. Wszystko to zlewało się w jeden głośny, niekończący się harmider, który odbijał się echem od każdej powierzchni, tworząc ciągły szum wibrujący w powietrzu.
ㅤ Violet poruszyła się nieswojo, krzyżując ręce na piersi. To nie był jej pomysł na zabawę. W rzeczywistości był to jej pomysł na piekło, daleki od cichych, słabo oświetlonych barów, które preferowała, gdzie jedynym dźwiękiem był niski szum rozmów i brzęk kieliszków. Tutaj wszystko było zbyt głośne, zbyt jasne, zbyt intensywne. Już czuła ból głowy za skroniami. Ale nie było ucieczki. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Utknęła na jakiś czas w tym neonowym piekle.
ㅤ Odwróciła się nieco w bok, podczas gdy Owen był zajęty podziwianiem miejsca z uśmiechem, po czym sięgnęła do kieszeni płaszcza. Wyjęła z niej piersiówkę wypełnioną whiskey i wzięła długi łyk na odwagę, wzdychając z ulgą. Następnie zakręciła nakrętkę i włożyła ją z powrotem do kieszeni, zdejmując płaszcz. Przynajmniej teraz miała coś na odwagę i coś, co pozwoli jej przetrwać ten chaos.
ㅤ Myśl o zobaczeniu rodzeństwa po tak długim czasie wywoływała u niej nieprzyjemne uczucie w żołądku. Nie była do końca pewna dlaczego. Minęło naprawdę dużo czasu, odkąd mieli porządne spotkanie, a ostatnie z nich przypomniało jej o kłopotach w powietrzu, pomimo faktu, że byli jedynymi ludźmi, których miała w swoim życiu i których kochała. Może po prostu naprawdę za nimi tęskniła, a myśl o ponownym spotkaniu sprawiała, że się denerwowała. W końcu wiele się zmieniło od czasu, gdy widzieli się po raz ostatni. Cóż, nie w jej życiu. Jedno z tych faktów musiało być powodem, czemu tak nerwowo reagowała na samą myśl.
ㅤ Prychnęła z irytacją, omijając kolorowe balony i krepinę wiszące wszędzie nad ich głowami oraz chwyciła swojego przyjaciela za nadgarstek, ciągnąc go do przodu w stronę dorosłych zebranych w grupie, przypominając stado zwierząt chowających się przed tygrysami gotowymi do ataku. Jednak w tym przypadku tygrysami były dzieciaki ze zdecydowanie zbyt dużą ilością cukru we krwi po tych wszystkich słodyczach i ciastach zaprezentowanych na przygotowanych stołach.
ㅤ Owen tymczasem poczuł chwyt jego przyjaciółki i rozszerzył oczy w zaskoczeniu.
ㅤ — Wow, chwila! — zawołał, nie spodziewając się, że zostanie pociągnięty tak nagle. — Gdzie idziemy?
ㅤ Głos Owena ledwo do niej dotarł przez kakofonię hałasu, ale Violet nie zwolniła. Miała jedną misję - znaleźć swoich braci, wymienić uprzejmości, dać Grace jej prezent urodzinowy, o który wczoraj walczyła z irytującym dzieckiem, a następnie wydostać się stąd tak szybko, jak to możliwe. Trzymając nadgarstek mężczyzny, przebrnęła przez morze wrzeszczących dzieci i balonów.
ㅤ — Do stolika dorosłych — mruknęła pod nosem z frustracją w głosie. — To miejsce już doprowadza mnie do szaleństwa, a jeśli będę musiała to znosić dłużej niż to konieczne, to się załamię.
ㅤ Przeszli obok gromadki dzieci przepychających się na dmuchanym zamku, gdzie Violet musiała wykonać unik przed lecącą w jej stronę plastikową piłką. Zacisnęła usta w cienką linię. Wyczuła obok siebie rozbawiony uśmiech Owena, który jednak nie powiedział nic więcej.
ㅤ Gdy zbliżyli się do tylnej części sali, w końcu zauważyła tych, których szukała: Diego, Luthera, Klausa i Five zebranych przy długim stole udekorowanym balonami i konfetti. Oczywiście zdążyli się już tam pojawić, prezentując się znacznie wygodniej w tej chaotycznej strefie wojny niż ona. Przyjęcie urodzinowe Grace ponownie zgromadziło całą rodzinę i choć bała się tych spotkań, w głębi duszy wiedziała, że musi tam być. Chodziło przecież o Grace.
ㅤ To oczywiście Luthera widać było jako pierwszego. Cóż, trudno było go nie zauważyć. Brak mocy całkowicie nie zmieniał faktu, że nadal miał dwa metry wzrostu, nawet jeśli teraz brakowało mu ciała goryla. Stał po drugiej stronie stołu, masywną sylwetką górując nad pozostałymi i popijając z kubka. Na twarzy gościł mu promienny uśmiech, a co zaskakujące (biorąc pod uwagę ilość dzieci, które miał), wyglądał na całkiem wypoczętego. Praktycznie promieniał, a niektóre kobiety wzdychały na jego widok. Jako jego siostra Violet nie do końca widziała w nim atrakcyjność, ale zdawała sobie sprawę, że teraz mógłby zostać przypisany do kategorii "przystojny". Było to dość absurdalne.
ㅤ Diego stał obok niego, z głupim wąsem. Nosił go dumnie już od trzech lat i za każdym razem, gdy Violet go widywała, zawsze zwracała mu uwagę na to, jak idiotycznie wygląda. Roztargniony wiercił się z popperem do konfetti, najwyraźniej czekając na odpowiedni moment, by go użyć. Obserwował pomieszczenie tak, jakby w stanie wysokiej gotowości, nawet podczas tej wypełnionej dziećmi uroczystości. W końcu miał wiele rzeczy do nadzorowania, takich jak odpowiednie przygotowanie świeżo zakupionej pinaty, tortu i upewnienie się, że trójka jego dzieci nie wpadnie w kłopoty.
ㅤ Byli jeszcze Five i Klaus. Five niedawno skończył sześćdziesiąt lat, ale wizualnie wyglądał jak bardzo świeży młody dorosły. To, że nosił teraz garnitur, niczego nie zmieniało. Nie wyglądał na zadowolonego ze swojej obecności, co Violet mogła zrozumieć. Oboje nie czuli się dobrze w otoczeniu dzieci. I wreszcie był Klaus. Zawsze dobrze było zobaczyć jej bliźniaka, choć wydawał się być nieco sparanoizowany. Nie mówiąc już o tym, jak zmienił się jego wygląd; pozbył się loków i zdecydował się na proste włosy, wyglądał na zmęczonego i nosił teraz nudne swetry. Violet zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy się martwić, czy nie. Nie rozmawiali przez jakiś czas, biorąc pod uwagę, że Klaus odszedł z sieci i postanowił bezpiecznie mieszkać w piwnicy Allison po tym, jak stracił nieśmiertelność. Na razie jego siostra bliźniaczka postanowiła to zbagatelizować, tłumacząc to faktem, że skończył czterdzieści lat i był najstarszym z rodziny, pomijając Five.
ㅤ W skrócie: cholerny bałagan.
ㅤ Violet odsunęła się na chwilę, przyglądając się wszystkiemu; biegającym dzieciom, bałaganowi, rodzeństwu. Upływający czas zmienił ich w sposób, który nie do końca jej się podobał. Starzeli się, byli bardziej ustatkowani, może nawet szczęśliwsi. Mimo to ona wciąż czuła się jak odludek - jak zawsze tkwiła w tym samym cyklu cynizmu i izolacji. Jedyna różnica polegała na tym, że teraz mieli dzieci, nowe życie, a ona... nie miała nic poza tymi samymi starymi demonami. I Owena. Przynajmniej to.
ㅤ Luther zauważył ją pierwszy, naturalnie. Jego twarz rozjaśniła się i uśmiechnął się szeroko, otwierając ramiona, by ją przytulić. W dzisiejszych czasach jak puder dla niemowląt.
ㅤ — Violet!
ㅤ Kobieta natychmiast cofnęła się o krok, unikając go jak zawodowiec. Po kilku latach była dość wyszkolona i dokładnie wiedziała, co robić, by uniknąć jego objęcia.
ㅤ — Wiesz, jaki mam stosunek do uścisków — odpowiedziała natychmiast z irytacją i wzdrygnęła ramionami.
ㅤ Oczywiście wszyscy wiedzieli, żeby nie brać sobie takich słów do serca. On też nie. Zamiast tego zwrócił swoją uwagę na Owena, który skinął głową na powitanie Luthera i reszty rodzeństwa.
ㅤ — Cześć wszystkim! Mam nadzieję, że nikt nie pomyśli, że wtrącam się na imprezę. Podobno zostałem zaproszony.
ㅤ — Tak, zostałeś — Podszedł do nich Diego, po czym poklepał mężczyznę po plecach. — Spoko, zawsze miło cię widzieć.
ㅤ Violet parsknęła po ujrzeniu swojego brata i jego cholerne wąsy. Reakcja na wyśmianie tego wyboru była po prostu zbyt natarczywa. Znęcanie się nad nim z tego powodu było jedną z niewielu naprawdę zabawnych rzeczy, a na pewno najlepszą na tym cholernym przyjęciu urodzinowym.
ㅤ — Niezłe wąsy, Ned Flanders.
ㅤ — Hej, wcale nie są złe! — zaprzeczył i pomarszczył wąsy. — Poza tym dodają klasy.
ㅤ — Wcale nie.
ㅤ — W tej kwestii muszę się zgodzić z Diego — wtrącił ze spokojem Five, trzymając ręce w kieszeniach spodni od garnituru.
ㅤ — Myślisz tak tylko dlatego, bo jesteś stary.
ㅤ Owen przysłuchiwał się ich przekomarzaniom na temat wąsów Diego, ale nie był tym zbytnio zaskoczony. To było dla nich typowe, że kłócili się lub dokuczali sobie nawzajem. W końcu tak robi rodzeństwo, co? Miał szczęście, że był jedynakiem i nie musiał przez to przechodzić.
ㅤ — Szczerze to myślę, że wąsy mu pasują — stwierdził, próbując byc rozjemcą w tej sytuacji. — Dodaje mu... Jakby to.. charakteru?
ㅤ Przez chwilę Diego zmrużył na niego oczy, ale zaraz się uśmiechnął. Kolejny plus dla niego. Prawdziwy przyjaciel rodziny.
ㅤ — Właśnie się uratowałeś, stary — oświadczył, po czym z powrotem zwrócił uwagę na siostrę. — Tak dla waszej informacji, ten wąs zbiera komplementy.
ㅤ Violet przewróciła oczami.
ㅤ — Chyba od emerytów i innych zmęczonych tatusiów.
ㅤ Tym razem to Klaus postanowił w końcu zabrać głos. Oparł się swobodnie o stół, upewniając się, że w pobliżu nie ma noży. Byłoby tragedią, gdyby przypadkiem się skaleczył i wykrwawił, nie daj Boże.
ㅤ — Nie bądź taka, Vi. To śmiały wybór. On próbuje przywrócić coś... jak to określić? Vintage? Retro? — Zastanowił się na głos, machając nonszalancko ręką, gdy mówił. — Wiesz, próbowałem kiedyś wąsa. Nie wyszło za dobrze. Było to chyba w Pradze. A może w Berlinie? W każdym razie, przyciągał mężczyzn, ale ostatecznie nie przetrwał nocy. Za dużo potu. Lub krwi. Trudno powiedzieć.
ㅤ — Nawet nie chcę wiedzieć, co to ma znaczyć — odparł Indianin z niepewnym uśmieszkiem. — Ale hej, dość o wąsach. Jak się trzyma Grace? Musi być podekscytowana dzisiejszym dniem.
ㅤ Violet zerknęła na torbę z prezentami, którą trzymała przez cały czas, wyczekująco. Zamierzała przebić tych wszystkich frajerów z najlepszym, najbardziej kreatywnym prezentem, jakie kiedykolwiek widzieli.
ㅤ Każdy mógł zobaczyć, jak szybko wyraz twarzy ich brata zmienił się z typowego dla niego wyrazu twarzy na bardziej ojcowski, do którego nie byli przyzwyczajeni. Natychmiast złagodniał i uśmiechnął się lekko z dumą. Jego córka stała się centrum świata i nie potrafił nie tryskać na jej myśl dumą.
ㅤ — Grace jest nabuzowana. Od miesięcy odliczała dni do swoich urodzin. I cieszy się, że wszyscy się zjawiliście. Chciała, by ciocia Vi częściej ją odwiedzała.
ㅤ Świetnie.
ㅤ Co za dobry sposób, by sprawić, by poczuła się gorzej.
ㅤ Violet prychnęła defensywnie i skrzyżowała ramiona. Nie będzie się przejmować tym, co myśli jakiś dzieciak, nie ma mowy. A jednak...
ㅤ — Ee, mam za to dla niej coś fajnego — Uniosła trzymaną torbę prezentową, by wszyscy mogli ją zobaczyć. Tą, którą dostała za darmo. Była całkiem ładna jak na darmową torbę. — Zapomni o tym, jak tylko to zobaczy.
ㅤ — Co jej kupiłaś? — zapytał Klaus z ciekawością, próbując zajrzeć do środka. Osobiście miał trochę trudności z kupieniem siostrzenicy prezentu urodzinowego. I miał przeczucie, że być może opatrunki z jednorożcem na przyszłe zatarcia to za mało.
ㅤ Ale Violet nie miała zamiaru mu pokazywać. Natychmiast odsunęła prezent sprzed jego nosa, marszcząc groźnie czoło.
ㅤ — Nie twój interes. Liczy się to, że jest najlepszym prezentem z całej tej kupy nudziarskich. Wiecie, co to oznacza? — Rozejrzała się po grupie. — To oznacza, że jestem najlepszą ciocią.
ㅤ — Zdajesz sobie sprawę, że w tym nie chodzi o prezenty, co nie? — wtrącił Diego.
ㅤ — No nie wiem, jako dziecko z pewnością lubiłabym najbardziej osobę, która by mi dawała najlepsze prezenty.
ㅤ Wszyscy zgodnie stęknęli.
ㅤ — Oczywiście, że tak — mruknął Five, świdrując ją bystrym wzrokiem, a następnie pomieszczenie. On również nigdy nie miał cierpliwości do tego typu zabaw, a już na pewno nie na przyjęciu dla dzieci.
ㅤ Zanim Violet zdążyła odpowiedzieć ripostą, atmosfera wokół stołu uległa zbiorowej zmianie. Uwagę przykuło coś innego, a rodzeństwo Hargreeves, jak również Owen, zerknęli w stronę drugiego końca sali. Z tłumu dzieci wyłonił się mężczyzna w pomiętej bluzie z kapturem i nieuczesanymi włosami, przechadzający się po sali zabaw i wpasujący się do reszty jak wół do karety. Luther nerwowo odwrócił wzrok, gdy zobaczył swojego towarzysza, który przybył z nim wcześniej, ale trzymał się na uboczu - Bena. Nie tego słodkiego, dawno zaginionego Bena, z którym dorastali, ale gburowatego, zuchwałego Sparrowa, który zajął jego miejsce. W końcu nie miał się zbytnio pokazywać. Wiedział, jak reszta mogła zareagować.
ㅤ W końcu był świeżo po wyjściu z więzienia.
ㅤ Gdy tylko go zobaczyła, Violet zmrużyła oczy. Instynktownie napięła mięśnie, natychmiast kalkulując, jak bardzo uciążliwy będzie Ben na dziecięcym przyjęciu urodzinowym. Wyglądał na wychudzonego i zmęczonego, choć jakimś cudem wciąż zachowywał swoją lekceważącą postawę. Jego oczy, otoczone ciemnymi obwódkami, były przesłonięte maską zbyt wielu nocy spędzonych w więziennej celi.
ㅤ — No proszę, kto zdecydował się pojawić świeżo po odsiadce — odezwał się pierwszy zaskoczony Klaus. Jednak jego głos wyraźnie złagodniał. W końcu on i Ben zawsze byli sobie najbliżsi, bez względu na to, z którą wersją Bena rozmawiali.
ㅤ Ben był niewzruszony, przewracając oczami, gdy przysunął się do Luthera i skinął głową w kierunku grupy. Był zirytowany tym, że musiał się tutaj pojawić, podobnie jak Violet. Ale według Violet on był o wiele gorszy od niej. O wiele, wiele gorszy. Niektórzy dorośli zaczęli szeptać w ich kierunku, wpatrując się w mężczyznę, którego rozpoznali z wiadomości; niesławny oszust kryptowalutowy, o którym było głośno kilka lat temu, ten, który zaczął odnosić sukcesy, ale został przyłapany na nielegalnych transakcjach. Violet niemal słyszała osądzające pomruki, ale Ben, naturalnie, miał to w dupie.
ㅤ Czarnowłosa naprawdę nie chciała, żeby tam był. W ogóle nie chciała go w pobliżu. Przez cały czas, odkąd się poznali, nie lubiła go ani trochę, a ostatnio jeszcze bardziej ją irytował. Nie wspominając o tym, że naprawdę nie powinien być na specjalnym dniu Grace, biorąc pod uwagę, jakim typem osoby był. Nie chciała, by zepsuł jej bratanicy urodziny.
ㅤ Owen jednak wydawał się nieco zagubiony i zdezorientowany. Nigdy nie miał okazji poznać ów brata, choć raz czy dwa słyszał imię "Ben". I z reakcji wszystkich, nikt nie był zachwycony widząc tego faceta na imprezie.
ㅤ — Kto go do cholery zaprosił? — warknęła z irytacją kobieta, rozglądając się po braciach.
ㅤ Luther podrapał się po głowie i wyszczerzył zęby w baranim uśmiechu. Dla niego był częścią rodziny, niezależnie od tego, czy był żywą wersją Bena, czy nie. Widział w nim tylko ich brata, tego, który świeżo wyszedł z więzienia.
ㅤ — To ja go zaprosiłem — przyznał. Zobaczył, że Five otwiera usta, więc szybko mu przerwał. — Słuchajcie, on nie ma żadnych bliskich, okej? Przez nas zginęli...
ㅤ — Boże, ta rodzina jest taka dziwna — szepnął do siebie Owen pod nosem, lekko chwiejąc się w miejscu.
ㅤ Tak nie powinno być. Oblicze Violet się pogłębiło, oczy przeniosły się z Bena na Luthera. Już mogła wyczuć, jak pod jej skórą zaczyna narastać gniew i było to coś więcej niż tylko jej typowa irytacja. Ben nie pasował tutaj, nie na przyjęciu urodzinowym ich bratanicy, a już na pewno nie wśród nich. Nie po tym wszystkim.
ㅤ — Czy ty kurwa mówisz poważnie, Luther? Postradałeś zmysły? Nikt go tu nie chce — syknęła, krzyżując ręce.
ㅤ Blondyn, na jego korzyść, nawet nie drgnął. Jego barani uśmiech pozostał na swoim miejscu, ponownie drapiąc się w tył głowy, próbując zachować spokój. Ale ona nie była teraz zainteresowana pokojem. Chciała wiedzieć, dlaczego jej głupi brat uznał za rozsądne zabranie na przyjęcie urodzinowe Bena ze Sparrows, zwłaszcza po jego niedawnym pobycie za kratkami. Znowu przyspieszył jej puls. To nigdy nie świadczyło o niczym dobrym. Poczuła znajomy ucisk w klatce piersiowej, ale zmusiła się do zachowania spokoju.
ㅤ — Tak dla informacji, nie zostałam poinformowany, że się tu zjawi — skomentował Diego z niezadowoleniem. — A mówimy o wielkim dniu mojej córki.
ㅤ — On jest rodziną — Luther próbował im przetłumaczyć, niemal błagalnie, ale i w tym był upór. — Nie opuszczamy rodziny. Nawet jego.
ㅤ Te słowa wystarczyły, by zgrzytnęła zębami. Rodzina. To słowo. Było tak brzemienne w skutki, zwłaszcza w ich świecie. Rzucali tym słowem jak ostrzem, by usprawiedliwić wszelkiego rodzaju absurdalne decyzje. Najgorsze było w tym to, że by się zdecydowanie na to nabrała. W końcu ona sama wiedziała bardzo dobrze jak to jest być opuszczonym przez własną rodzinę. Ale tym razem wiedziała lepiej. Rodzina nie była wymówką, by przeoczyć to, jak bardzo ktoś był popaprańcem. Ben nie był tym samym Benem, który umarł tak dawno temu. On nie należał do ich rodziny, tylko do Sparrow Academy, nieważne w co Luther czy Klaus chcieliby wierzyć. Ten Ben był chodzącą katastrofą, gnojem — i była pewna, że prędzej czy później sprowadzi na nich wszystkich same kłopoty.
ㅤ Owen stanął obok niej, wyczuwając napięcie i próbował ocenić jej nastrój. Nie widział tej strony jej charakteru zbyt często, ale kiedy się pojawiał, było to jak oglądanie nadciągającej burzy. Violet potrafiła trzymać większość ludzi na dystans, ale w momencie takim jak ten, jej wrogość była niemal namacalna. Drgnął lekko, czując się niekomfortowo, choć jeszcze nic nie powiedział. Wciąż próbował zrozumieć, kim był ten nowy facet i jak pasował do dziwacznej układanki, jaką była rodzina Violet.
ㅤ Ben, z drugiej strony, stał z całkowitą obojętnością, pomijając fakt, że obecnie wolałby być gdziekolwiek indziej. Rozejrzał się po sali z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie bluzy, niezrażony napiętymi spojrzeniami skierowanymi w jego stronę. Ta głupia mina na jego twarzy, którą im wszystkim posłał, tylko bardziej ją zirytowała i skrzywiła się, na co ten zareagował sarkastycznym uśmieszkiem. Po chwili jednak wrócił do swojej zirytowanej miny.
ㅤ — Też tu nie chciałem być, kretyni — przywitał się ponuro, marszcząc brwi. Od razu widział, że nikt do końca nie chciał go widzieć. Ciężko ich było o to obwinić.
ㅤ — Dobrze wiedzieć — mruknęła Violet pod nosem z irytacją. — Krypto-pacanie.
ㅤ — Ty też nie do końca tu pasujesz, alkoholiczko — Ben z pogardą rzucił spojrzenie nie w jej kierunku, lecz w stronę ukrytej w kieszeni flaszki whiskey, która wychylała się nieco na zewnątrz.
ㅤ Cholera.
ㅤ Wczoraj zgodziła się, że nie przyniesie alkoholu. Obiecała to Lutherowi, na oczach Owena, który usłyszał, jak mówi, że tego nie zrobi. Ale to zrobiła. Przyniosła schowaną whisky. A teraz ten dupek Ben właśnie ją zdemaskował.
ㅤ Szybko spojrzała na niezadowolonych mężczyzn i odchrząknęła, próbując udawać, że nie została właśnie przyłapana.
ㅤ — To tylko dla, no wiecie, jakiegoś wsparcia — stwierdziła wymijająco, wsuwając piersiówkę głębiej do kieszeni. — Nie planowałam się nawalić czy coś.
ㅤ Zaufanie Vi w kwestii trzeźwości nie było wyborem, którego warto było dokonać. W końcu bliźniacy nie byli znani z powstrzymywania się od rzeczy, które kochali najbardziej; Klaus z reguły był uzależniony od narkotyków, a Violet od alkoholu. I chociaż obecnie blady wariat był w stanie utrzymać trzeźwość przez szaloną ilość czasu, co było godne pochwały, Violet nie była nawet bliska osiągnięcia tego, co zrobił jej brat.
ㅤ To założyli wszyscy i w ten sposób obrzucili ją rozczarowanymi i zirytowanymi spojrzeniami. Byli przekonani, że była gotowa upić się i zmarnować na przyjęciu urodzinowym swojej bratanicy. Nie było to przyjemne uczucie, być obwinianym za coś tak złego, nawet jeśli było to tylko w połowie możliwe. Kilka razy upiła się na ważnych wydarzeniach, ale nie zrobiłaby tego na tym, bez względu na to, jak bardzo by tego chciała.
ㅤ Gdyby Nightfall nie była tak zdystansowana, odebrałaby ten brak zaufania personalnie. Zamiast tego wydała z siebie pomruk frustracji, trzymając się za kieszeń i rozglądając się po skierowanych na nią spojrzeniach.
ㅤ Owen był jedyną osobą, która domyśliła się, że prawdopodobnie nie upiłaby się w urodziny swojej bratanicy, znaczyła dla niej zbyt wiele, bez względu na to, ile zirytowanych narzekań o tym, jak nienawidzi dzieci, mogłaby zrobić. Nie oznaczało to jednak, że nie był rozczarowany jej wyborem, by okłamać jego i innych.
ㅤ — Nie patrzcie się tak na mnie.
ㅤ Oczywiście Ben, zadowolony z tego, że udało mu się ją przyłapać, zaśmiał się gorzko, bo cała uwaga przestała skupiać się na nim. Jednakże wkrótce przekonał się, że uwaga skupi się na kimś zupełnie innym niż na nich i nie miało to większego znaczenia.
ㅤ Gdy rodzeństwo i Owen zaczęli wyrażać swoje myśli na temat przynoszenia alkoholu do miejsca, w którym są dzieci, początkowo nikt nie zdawał się zauważyć nowego przybysza, który wszedł przez drzwi tuż za Lilą, jak jakiś przestępca wchodzący do komory egzekucyjnej. Właściwie to do komory wypełnionej balonami i kolorowym konfetti. Chwila, w której wszyscy ją dostrzegli, sprawiła jednak, że natychmiast przestali rozmawiać o ukrytej piersiówce.
ㅤ Co powiedzieć siostrze, gdy nie widziało się jej przez bardzo długi czas? Nie, nie. Co powiedzieć siostrze, która spiskowała z waszym skurwiałym ojcem i była tą, która zresetowała wszechświat jednym naciśnięciem przycisku?
ㅤ Odpowiedź na to pytanie była zagadką, na którą żadne z rodzeństwa nie potrafiło odpowiedzieć, nawet Violet. To nie tak, że istniała księga etykiety, zasady mówienia o konkretnym scenariuszu, takim jak ten. Więc ich słownictwo skutkowało niezręcznymi „cześć" i „umm". Sytuacja była naprawdę niezręczna i nikt nie był w stanie jej właściwie wyjaśnić. W końcu nikt nie miał do czynienia z tego typu doświadczeniami w Umbrella Academy. Nie była to mała rzecz. Obserwowanie, jak twoja siostra zakrada się za twoimi plecami i robi coś drastycznego, łamiąc zasady wszechświata i eliminując to, z czym się urodziła, było czymś niesamowicie przygniatającym.
ㅤ A teraz sprawczyni sześciu lat dostosowywania się do nowego życia stała tuż przed nimi, nieporadnie i desperacko próbując zawrócić. Ale nie mogła. Lila, która niosła więcej napojów gazowanych na przyjęcie, siłą i uparcie ciągnęła ją do przodu, próbując przekonać ją, by się przywitała.
ㅤ Violet nie widziała Allison od jakiegoś czasu. Właściwie nie pamiętała, kiedy ostatni raz z nią rozmawiała, a gdyby ktoś zapytał ją, ile czasu dokładnie minęło, nie byłaby w stanie udzielić konkretnej odpowiedzi. Widziała ją jednak prawie codziennie - a mianowicie w telewizji, w tandetnej reklamie detergentu „Toss & Wash". Trudno było uniknąć tej cholernej reklamy. Nie była do końca pewna, jak się powinna czuć, widząc ją na żywo. Minęło sześć lat; wszelkie niemiłe słowa wypowiedziane w hotelu, wszelkie wcześniejsze nieprzyjemności - nic z tego nie miało znaczenia. Minęło zbyt dużo czasu, by nadal miała niewiadomo jak wielki uraz. Nadal kochała swoją siostrę, nawet jeśli cała ta sprawa była teraz cholernie kłopotliwa.
ㅤ Ich siostra spojrzała na nich z zakłopotaniem, odkrztuszając gardło, po czym Lila zostawiła ich, by rozmawiali tak, jak powinno to robić rodzeństwo. Luther był tym, który czuł się skłonny do rozmowy, ponieważ w duchu wciąż był Numerem Jeden. Wystąpił naprzód z wymuszoną wesołością i otwartymi ramionami, nawet jeśli było to tak samo mdłe, jak dla wszystkich innych, w tym dla niej. Violet musiała mu jednak przyklasnąć za to, że przynajmniej próbował przełamać niekomfortową atmosferę.
ㅤ — Oh, uh... Allison! — wykrzyknął. — Fajnie, że przyszłaś.
ㅤ Allison otworzyła usta, by coś odpowiedzieć, ale początkowo nic z nich nie wychodziło. Momentalnie przełknęła i z trudem spróbowała zabrać głos. Nie trzeba było być geniuszem, by zauważyć, jak bardzo było to dla niej krępujące.
ㅤ — Pomyślałam, że wpadnę żeby się przywitać. Cześć wszystkim — Pomachała niezręcznie, wciąż trzymając kluczyki do samochodu w dłoni.
ㅤ Niezręczność była zaraźliwa. Jeżeli wszyscy na sali czuli się niezręcznie, to samo działo się nawet z ludźmi niezaangażowanymi, takimi jak Owen. Owen, w tym przypadku. nie wiedział, co się dzieje. Był jedną z osób, które straciły wspomnienia, gdy Allison nacisnęła świecący przycisk. Choć nawiedzało go uczucie deja vu, nie do końca pamiętał cokolwiek z tamtej sytuacji.
ㅤ Nie był do końca pewien, dlaczego całe rodzeństwo zareagowało w ten sposób na widok owej kobiety, ale po chwili wahania postanowił pomóc Lutherowi w przełamaniu krępującej ciszy. Zrobił krok do przodu, po czym z uśmiechem wyciągnął dłoń przed siebie. W końcu był to pierwszy raz (a przynajmniej tak mu się wydawało), kiedy ją spotykał.
ㅤ — Jestem Owen, przyjaciel Violet. Miło mi — Wpatrując się w twarz kobiety, nagle ją rozpoznał i rozszerzył oczy. — Chwila, czy to ty jesteś tą kobietą z reklamy detergentu?
ㅤ Violet stłumiła parsknięcie śmiechem, widząc, jak jej siostra została ukorzona i przeszła z pozycji znanej hollywoodzkiej aktorki do „tej kobiety z reklamy detergentu", ale postanowiła nie wypowiadać się na ten temat. Nie próbowała być dla niej niemiła z jakiegokolwiek powodu, choć uznała to za nieco zabawne.
ㅤ W międzyczasie aktorka spojrzała na Owena, nieco zaskoczona, że znów go zobaczyła, ale postanowiła udawać. Doskonale zdawała sobie sprawę z wpływu, jaki jej działania miały na ludzkość i każdego, kto padł ofiarą Kugelblitza.
ㅤ — O, tak. Tak, to ja — odparła z udawaną uprzejmością. — Jestem Allison, jak pewnie słyszałeś. Mnie również miło cię poznać.
ㅤ I w ten sposób zapadła kolejna niezręczna cisza, której nawet nauczyciel historii w okularach nie mógł naprawić.
ㅤ Trwała, aż w końcu odezwał się Five, brzmiąc o wiele bardziej nonszalancko (nawet jeśli być może nie był).
ㅤ — Kopę czasu, co?
ㅤ — Tak... Tak... — Wzięła głęboki oddech, a potem rozejrzała się. Wszyscy tam byli, każde z jej rodzeństwa. Z wyjątkiem jednego. — Jest Viktor?
ㅤ Violet również zauważyła, że Viktora z nimi nie było. Nie pomyślała o tym, być może dlatego, że Viktor, podobnie jak Allison, nie był skłonny do spotkań z rodziną ostatnimi czasy. Przecież gość przeprowadził się do innego kraju i chłodził się teraz w Kanadzie, najprawdopodobniej obawiając się kolejnego bałaganu związanego z rodziną Hargreeves. Nie mogła go za to winić. Gdyby miała pieniądze i gdyby nie jej przyjaciel mieszkający w pobliżu, prawdopodobnie też już by jej nie było.
ㅤ Jednak w przeciwieństwie do siostry, miała z nim lepszy kontakt telefoniczny. Kiedy ponownie spotkała się z Owenem, z jakiegoś powodu coś kazało jej zadzwonić do Viktora, aby zapytać o te nurtujące ją w sercu sprawy. Więc dzwoniła. I dzwoniła. I dzwoniła. Dzwoniła i zawracała mu głowę tak często, że w pewnym momencie po prostu zablokował jej numer. Niegrzecznie.
ㅤ — Nie, nie, jeszcze go nie ma — wtrącił Luther, rozglądając się. — Ale powiedział, że przyjdzie.
ㅤ — A ty mu uwierzyłeś? — zadrwiła bezceremonialnie Violet, krzyżując ramiona. — Nie żebym mu się dziwiła, też nie chciałabym tutaj przyjść.
ㅤ Diego spojrzał na siostrę stojącą obok niego, marszcząc brwi.
ㅤ — Ale przecież tu jesteś.
ㅤ — Tak, ale ja mam do przekazania świetny prezent.
ㅤ Westchnął przeciągle, kręcąc głową. Sytuacja nadal była bardzo niezręczna, ale przynajmniej toczyło się jakieś życie. Sprawdził zegar, a potem rozejrzał się po dzieciakach i Lili przygotowującej ostatnie napoje gazowane i wiedział, że prawdziwa impreza urodzinowa dopiero się zacznie.
ㅤ Nawet nie był pewien, czy jest przygotowany psychicznie. Był jedynie przemęczonym ojcem, byłym samozwańczym stróżem ulic, próbującym wszystko ze sobą poukładać, a dzieci wysysały z niego jedyną energię, jaka mu pozostawała. Ale był gotowy. Gotowy na to, że jego córka skończy sześć lat - świętowanie sześciu lat, odkąd został ojcem.
ㅤ Okazuje się, że przyjęcia urodzinowe, zwłaszcza dziecięce, w większości przypadków mają ustalony harmonogram. Tak przynajmniej Violet usłyszała od Lili. Przypomniało jej to o tacie i o tym, jak zwykł dawać im harmonogramy dotyczące każdej prostej rzeczy. Gdy jego żona jej o tym powiedziała, rzuciła bratu kąśliwe spojrzenie. Co za głupota.
ㅤ Jednak w pewnym sensie miało to sens, musiała to przyznać. Był to dobry sposób na utrzymanie przynajmniej jakiegoś porządku w tym piekle pełnym chaosu i dziecięcych chichotów. Violet miała jednak swój własny plan, który wyglądał następująco:
ㅤ 1. Nie upijaj się na przyjęciu urodzinowym swojej małej bratanicy. Byłoby to po prostu zbyt żenujące, by to znieść (nie wspominając o tym, że wszyscy by cię znienawidzili).
ㅤ 2. Nie trać rozumu w otoczeniu głupich, głośnych smarkaczy. Zwłaszcza po tym, jak zjedzą ogromną ilość słodyczy i zamienią się w kompletne potwory.
ㅤ 3. Kontaktuj się z rodzeństwem. Od wieków ich nie widziałaś, a to jedyni ludzie, których masz na tym świecie. I Owena.
ㅤ 4. Nie zabijaj złej wersji swojego zmarłego brata.
ㅤ 5. Daj Grace wspaniały prezent, który dla niej kupiłaś.
ㅤ Pięć bardzo łatwych kroków. Przynajmniej łatwych dla niektórych ludzi, ale nie dla niej. Na przykład jeden z tych kroków już zawiodła. Bardzo starała się przetrwać hordę dzieciaków, obrzydliwy atak kolorów w dosłownie każdym cholernym kącie bawialni, ale akurat gdy była gotowa skorzystać z pomocy Owena, podeszła do niego grupa ciotek z licznej rodziny Lili, które wydawały się zadowolone z zauważenia kolejnego Hindusa na imprezie.
ㅤ Mogła tylko bezradnie przypatrywać się, jak jest ciągnięty mimo woli, rzucając spojrzenie szukające pomocy, ale wiedziała, że nie może go już ocalić. Z tym musiał poradzić sobie sam. Nie miała ochoty również rozmawiać z ciotkami i oglądać ich osądzających spojrzeń. Może się z nimi dogada. W końcu Owen dogadywał się ze wszystkimi.
ㅤ Przyjęcie rozpoczęło się pełną parą. Och, jakby już nie było w pełnym rozkwicie. Nie mogła dokładnie stwierdzić tej różnicy, z wyjątkiem faktu, że teraz, po dwóch godzinach, solenizantka w końcu przybyła na uroczystość i obecnie bawiła się, przy okazji przeszkadzając swojej kuzynce Claire, ciągnąc ją do różnych gier. Violet była tylko zadowolona, że mała dziewczynka skupiła się na swojej kuzynce i nie zauważyła jeszcze swojej ciotki. Nie żeby miała coś przeciwko dziecku, ale wolałaby, żeby nie przeszkadzało jej granie w jakieś głupie gry. Miała przecież co robić.
ㅤ Wszyscy z jej rodzeństwa byli zajęci, no cóż, rzeczami, podczas gdy ona rozglądała się po sali, próbując znaleźć zajęcie (które nie wiązało się z czymś do roboty). Chociażby jak Diego i Lila, którzy ciągle chodzili, przygotowując rzeczy na nadchodzące rozbijanie piñaty i dmuchanie świeczek. Wolała im nie pomagać, zwłaszcza że oboje wyglądali na spiętych i kłótliwych, więc Violet przewróciła oczami i spróbowała skupić się na kimś innym. Zobaczyła nadąsanego Bena, opierającego się o obręcz kolorowego basenu, z którego nagle wyskoczył Luther z wielkim uśmiechem na twarzy, jak podekscytowane dziecko. Co za dziecko.
ㅤ Viktora wciąż nigdzie nie było widać. Zanotowała to sobie, sprawdzając zegar wiszący nad drzwiami i nadal trzymała się swojej teorii, że prawdopodobnie po prostu kłamał, że się pojawi, a tak naprawdę wciąż był w Kanadzie. Po co miałby podróżować po różnych krajach tylko po to, by pojawić się na jakimś przyjęciu urodzinowym? Mogła uszanować jego wybór. A może jej rodzeństwo miało rację i po prostu się spóźnił. Cholera. Gdyby się pojawił, przynajmniej mogłaby z nim porozmawiać, bo żadne z nich nie miałoby z kim.
ㅤ Kontynuując przeglądanie tłumu, w końcu zobaczyła Five'a, który grzebał przy swoim zegarku. Pomyślała, że wygląda śmiesznie ubrany w czarny garnitur na tak swobodnym przyjęciu, ale wiedziała, że nie mogła go osądzać. Jej golf i długa czarodziejska spódnica (strój mający odstraszyć dzieciaki) również nie były zbyt konwencjonalne na takim wydarzeniu. Uznała, że może to dobry wybór, by z nim porozmawiać, zanim Grace ją zauważy. Obojgu z nich przydałaby się rozmowa z dorosłymi, którzy wcale nie chcieli być w tym miejscu, w przeciwieństwie do - znów spojrzała na Luthera bawiącego się w basenie z piłeczkami - niego. A Five był stary, nie lubił głośnego hałasu, nie czuł się komfortowo z czymkolwiek związanym z dziećmi, ponieważ nigdy tak naprawdę nie miał okazji być jednym z nich. Oboje mieli do tego takie samo podejście.
ㅤ Swobodnym krokiem podeszła do Five'a, opierając się obok niego o ścianę. Następnie sięgnęła do kieszeni i potajemnie wyjęła piersiówkę, pokazując mu ją i upewniając się, że nikt nie patrzy. Zignorowała też kolejne nieprzyjemne ukłucie w klatce piersiowej i wzięła głęboki oddech.
ㅤ Widziała, jak spojrzał na nią, a potem na piersiówkę. Przez chwilę wyglądał na zdziwionego, jakby zastanawiał się, czy upomnieć ją za podkradanie alkoholu na wydarzeniu, które miało być przyjazne dzieciom. Ale, do diabła, jeśli nie miał dobrego powodu, by się napić, aby wzmocnić swoją chęć rezygnacji z tego wieczoru. Tak więc, przechylając głowę i unosząc brwi, przyjął piersiówkę od swojej młodszej siostry i upił łyk. Violet zawsze miała dobry gust jeśli chodzi o alkohole, nawet jeśli zawsze kupowała te najtańsze.
ㅤ Na początku żadne z nich się nie odzywało. Wszakże żadne z nich nie było z natury osobami, które rozpoczynały rozmowy. Była to jedna z rzeczy, które mieli ze sobą wspólnego. Violet starała się jednak trzymać mentalnej listy, którą zaplanowała w głowie, a dokładniej punktu numer trzy.
ㅤ — To przyjęcie jest do dupy — wymamrotała, patrząc przed siebie na biegające dzieciaki i otaczający je chaos. — Nie widzę sensu zapraszania tylu tych małych demonów. Założę się, że połowa z nich nawet nie zna Grace.
ㅤ Five upił kolejny łyk z piersiówki i oddał ją Violet, nie przerywając swojej beznamiętnej miny. Jego bystre oczy przeskanowały panujący chaos oraz nafaszerowane cukrem potwory biegające dookoła, jakby nie zważały na prawa fizyki.
ㅤ — Nie mylisz się — odparł, zerkając na nią z boku. — Naliczyłem co najmniej pięcioro dzieciaków, które zostały zaproszone na poczekaniu. To wszystko mogło być mailem.
ㅤ Violet prychnęła, biorąc własny łyk, czując znajome pieczenie w gardle. Stępiło nieco ostre krawędzie rzeczywistości, wystarczająco, by powstrzymać ją przed chwyceniem krzesła i zamknięciem się w szafie, dopóki nawałnica słodyczy nie minie.
ㅤ Oparła się mocniej o ścianę, mając ochotę po prostu pieprzyć to wszystko i uciec z tego miejsca wcześniej, ale zmusiła się do pozostania, pamiętając o liście. Punkt numer trzy. Interakcja. Angażować się. I nie zawieść Grace, nawet jeśli cała ta sprawa z byciem uprzejmym dla dzieciaka sprawiała, że była nieco zdegustowana samą sobą, jakby bycie człowiekiem było czymś, czego wolałaby nie robić.
ㅤ — Więc — zaryzykowała z sarkazmem w głosie. — Jesteś tu dla piñaty czy dla tortu?
ㅤ — Mam... kilka rzeczy do przemyślenia — odpowiedział Five z mruknięciem, marszcząc brwi i rozglądając się po kolorowym chaosie. Pasował tu tak samo jak ona, czyli wcale. — Uznałem, że to będzie dobry sposób na odreagowanie.
ㅤ Może Violet nie spędzała zbyt wiele czasu z Five, gdy była jeszcze dzieckiem. W końcu trafiła do The Umbrella Academy rok przed jego zniknięciem. Miała rok na poznanie aroganckiego dzieciaka z apetytem na wiedzę i moc, a potem tak po prostu zniknął. Nie miała dużego doświadczenia jeśli chodzi o znanie go. Byli jednak rodzeństwem i po kilku latach wspólnego ratowania świata, a potem wymiany kilku słów w ostatnich latach, przynajmniej trochę go poznała.
ㅤ Wiedziała więc, że nie mówi całej prawdy.
ㅤ Dla własnego dobra i próby uspokojenia niepokoju postanowiła nie myśleć o tym zbyt wiele. Z pewnością zdystansowany brat nie potrzebował dobrego powodu, by przyjść na przyjęcie urodzinowe, prawda? Na pewno nie przyszedł tutaj, ponieważ pojawiło się nowe zagrożenie dla świata? Ciężko było to stwierdzić, ale Five zdecydowanie zasłużył na miano "omenu niebezpieczeństwa ". Nie miała zamiaru ratować świata, jeśli do tego dojdzie; nie miała już żadnych mocy, jej życie było teraz przyzwoite, miała przyjaciela i nie wspominając o kłopotach z jej szalejącym sercem. Nie powtórzyłaby tego ponownie.
ㅤ Prawdopodobnie myślała o tym za dużo.
ㅤ Wydała z siebie kwaśny, nerwowy chichot i ponownie sięgnęła po piersiówkę, upijając łyk (oczywiście upewniając się, że Diego tego nie zauważył).
ㅤ — Myśli, co? — zapytała.
ㅤ — Tak, myśli. Wiem, że to dla ciebie obce pojęcie. Nie masz ich zbyt wiele, Vi.
ㅤ — A, pierdol się.
ㅤ Uśmiechnęli się lekko, ale szybko wrócili do swoich zwykłych zirytowanych twarzy. Dzieciaki nadal biegały dookoła i oboje zauważyli Klausa próbującego zagadywać Bena, podczas gdy ten pokazywał mu środkowe palce. Jak bardzo Violet chciała po prostu skopać Benowi tyłek. Tęskniła za swoim bratem, prawdziwym Benem, ale zdecydowanie nie za tym facetem. Był absolutnym dupkiem i nie było absolutnie nic, co mogłoby uczynić go godnym odkupienia w jej oczach.
ㅤ Mężczyzna w czarnym garniturze zwęził nieco oczy, zwracając uwagę na bliźniaka Violet, a następnie spojrzał z powrotem na nią.
ㅤ — Nie mogę uwierzyć, że Klaus jest już tak długo trzeźwy. Serio niebywałe — skonstatował, odbierając piersiówkę od Violet i samemu upijając łyk. — Nie sądziłem, że drań ma to w sobie.
ㅤ Violet parsknęła głośno, krzyżując ramiona. Sama wciąż nie mogła w to uwierzyć, ale była dumna z Klausa. Nie, żeby kiedykolwiek powiedziała to na głos.
ㅤ — Ja też nie. Ale brawo dla niego. Lepiej widzieć go zdrowego, nawet jeśli teraz ma bzika na punkcie zarazków.
ㅤ — Strach przed śmiercią bez możliwości powrotu robi swoje — odparł Five pomrukiem. — Wszyscy byliśmy w takiej sytuacji. Blisko śmierci...
ㅤ Czarnowłosa napięła się nieco, biorąc kolejny łyk.
ㅤ — Tak... i nie chcę do tego wracać. Nigdy.
ㅤ Rzuciła mu spojrzenie, mając nadzieję, że zrozumiał przekaz. Nawet jeśli była trochę paranoiczna, dobrze było dać mu znać, że nie planuje już więcej robić takich rzeczy. Żadnego ratowania świata, żadnej walki z przestępczością. Była tylko ona i jej zwykłe życie, bez mocy, bez klątwy bycia uważanym za odmieńca. To było dobre życie.
ㅤ Wszystko w końcu potrzebuje czasu, aby dojść do nieuniknionej sytuacji. Tak jak fakt, że mała dziewczynka, idealna mieszanka Diego i Lili (tak się składa, że również solenizantka), w końcu przebiegnie wystarczająco dużo razy, by wreszcie dostrzec swoją ulubioną ciocię w tłumie gdzieś wśród baniek i balonów.
ㅤ Violet nie była do końca pewna, co było powodem bycia tak uwielbianą przez Grace. Ona i dzieci nie pasowały do siebie. W ogóle. Nienawidziła dzieci, były głośne, rozwydrzone i irytujące, a czasem mówiły szczerą prawdę, której dorośli nie powiedzieliby ci prosto w twarz. Jasne, z Grace było inaczej. Była rodziną. Mimo to była pewna, że dzieci będą w stanie rozpoznać dupka, jakim była Violet. Była to jakby ich własna supermoc - tak samo było z psami. Czasami nie potrafiła dostrzec różnicy między tymi dwoma rzeczami, więc po prostu wrzucała je wszystkie do jednego worka.
ㅤ Ale Grace ją uwielbiała. Uwielbiała tę czarnowłosą, przerażającą kobietę o zrzędliwym wyrazie twarzy, która ledwo potrafiła się uśmiechać. Tę, która zawsze mówiła złośliwe rzeczy innym dzieciom, straszyła je i negatywnie odnosiła się do wąsów jej taty. Dlaczego więc tak bardzo ją uwielbia?
ㅤ Podobnie jak wiele rzeczy w tym wszechświecie (pochodzenie Kugeblitza, cieniste potwory i podróże w czasie) było to niewytłumaczalne.
ㅤ Więc kiedy mała Grace z jej bezgraniczną energią i entuzjazmem zauważyła ją, natychmiast wydała z siebie pisk i pobiegła tak szybko, jak tylko mogła do swojej ciotki. Z wyciągniętymi ramionami przytuliła się do niej, nie przejmując się jej przerażającym wyglądem czy zrzędliwą miną. Widziała jedynie, że jest to jej ukochana ciocia. Nie widziała nic poza jej przerażającym wyglądem. Była to czysta niewinność, czyste postrzeganie drugiej osoby jako, cóż, osoby. Nightfall nieczęsto spotykała się z niewinnością.
ㅤ Może właśnie to sprawiło, że Violet niechętnie zmiękła, nawet jeśli tylko na chwilę. Przez to nie miała ochoty zachować się podle. Nie rozczarować.
ㅤ — Ciociu Vi! Przyszłaś! — wykrzyknęła dziewczynka z wielkim uśmiechem na twarzy. Wyglądała tak bardzo jak mieszanka jej rodziców, że było to aż surrealistyczne widzieć. Genetyka była dziwna.
ㅤ Kobieta postarała się o półuśmiech. Szybko schowała piersiówkę, po czym poklepała dziewczynkę po plecach. Nie była zbyt często przytulana, więc mała dziewczynka, która jak zawsze do niej przylgnęła, wprawiła ją w zakłopotanie. Może też sprawiało, że czuła coś jeszcze. W końcu rodzina wiele dla niej znaczyła.
ㅤ — Hej, młoda — odrzekła, nawet nie próbując zabrzmieć złośliwie. Dlaczego miałaby to robić? — Oczywiście, że przyszłam. Nie chciałabym przegapić twoich urodzin. Szóste, prawda? Jesteś już taka duża.
ㅤ — Teraz to przyjęcie jest jeszcze fajniejsza! Chodź, muszę powiedzieć Claire, że przyszłaś!
ㅤ Dziewczynka chwyciła dłoń Violet obiema rękami, ciągnąc ją jak mały silnik ciągnący ciężki, niechętny samochód w kierunku drugiej części pokoju. Wiadomość o obecności Claire z jakiegoś powodu nieco zaskoczyła Violet. Oczywiście widziała ją wcześniej, ale tak czy siak, nie spodziewała się jej zobaczyć. Przynajmniej była teraz nastolatką, więc nie musiała zajmować się dwiema małymi dziewczynkami.
ㅤ Odwróciła głowę, by spojrzeć na Five'a, który wciąż opierał się o ścianę, teraz z rękoma w kieszeniach. Skinął jej lekko głową i wrócił do obserwowania sali.
ㅤ Nie do końca jej się to podobało. Był jak ciemna chmura. Może to tylko jej intuicja, ale wiedziała, że coś jest na rzeczy, choć nie chciała mieć racji.
ㅤ Nie było jednak czasu na zastanawianie się nad tym, nie kiedy była prowadzona przez małą dziewczynkę, która naprawdę uparcie próbowała ciągnąć ją do przodu ze zniecierpliwieniem, co sprawiło, że wydała z siebie zirytowany jęk i przewróciła oczami. Dziewczynka była jednak przyzwyczajona do zrzędliwości ciotki, więc nie wzięła sobie tego do serca - ani się tym nie przejęła. Zamiast tego chciała ją jeszcze bardziej męczyć.
ㅤ — No dalej, pospiesz się, ciociu! — marudziła ze zniecierpliwieniem.
ㅤ Minęły Lilę, która jak zawsze uśmiechała się na widok posępnej Nightfall i jej wesołej córki, przez co Violet poczuła się nieco zakłopotana. Odchrząknęła, poprawiając golf, jakby to miało jakoś pomóc ukryć się przed światem. Nie pomogło. Czasami tęskniła za latami, gdy nosiła wytartą, brudnoszarą bluzę z kapturem i ukrywała się w cieniu. Przynajmniej był sposób na schowanie się.
ㅤ Ostatecznie jednak dotarli do głównego stołu solenizantki. Wszędzie piętrzyły się prezenty, na stole znajdowało się mnóstwo słodyczy, od których na sam widok robiło się kobiecie niedobrze, a także niedbale podarte fragmenty papieru, ponieważ dzieci nie przejmowały się bałaganem. W całym tym cholernym miejscu panował bałagan, więc nie miało to większego znaczenia.
ㅤ Przed nimi stała Claire wraz z innymi nastolatkami, odizolowana w swojej małej bańce na wpół dorosłego życia. Nie była już słodką dziewczynką z pucołowatymi policzkami. Była wyższa, z bardziej uwydatnionymi rysami twarzy, wyglądając zupełnie jak Allison. Nie była już taka urocza i niewinna. Starała się zachowywać 'cool'. Typowa nastolatka.
ㅤ Violet wciąż pamiętała swoje nastoletnie lata: bunt, rozpoczęcie picia i palenia po tym, jak ona i Klaus znaleźli przestrzeń i czas, by uciec od murów Akademii, imprezy, eksperymentowanie z gustami muzycznymi i filmami. Choć wkrótce stuknie jej czterdziestka, była przekonana, że w głębi serca wciąż pozostała nastolatką. Z pewnością byłaby w stanie odpowiednio porozumieć się ze swoją nastoletnią siostrzenicą.
ㅤ — Claire, spójrz! — oznajmiła z dumą Grace, pokazując zrzędliwą ciotkę kuzynce.
ㅤ — Ciocia Vi — przywitała się zdawkowo dziewczyna, odstawiając nieco czerwony kubek z sokiem pomarańczowym.
ㅤ Claire lubiła ciotkę, mimo że nie widywały się często. Rzekomo pokłóciła się z mamą i teraz było między nimi niezręcznie, czy coś w tym stylu. Jedno było pewne: mama starała się ograniczyć ich wizyty.
ㅤ Mimo to ciotka Violet nosiła fajne ubrania (przez większość czasu), mówiła bardzo fajnym tonem i podobno kiedyś nieźle kopała ludziom dupsko. Tak przynajmniej słyszała. Była o wiele fajniejsza niż inne ciotki i wujkowie. Fajność bycia nastolatką była ważna, a ona była zdecydowanie wystarczająco fajna, by się z nią spotykać.
ㅤ — Tak, cześć — przywitała się kobieta, krzyżując ramiona. — Jak tam życie, Claire?
ㅤ — Dość spoko — odparła starsza siostrzenica, starając się udawać luzaka.
ㅤ Violet uśmiechnęła się, unosząc brew. Fasada cool Claire była na swój sposób urocza; potrafiła przejrzeć ją na wylot, nawet jeśli Claire myślała, że sprawia wrażenie zdystansowanej bez wysiłku. W końcu Violet też była w jej wieku. Z pewnością interesujące było obserwowanie, jak krąg się powtarza, z nowym pokoleniem.
ㅤ — Dość spoko? Musi być fajnie — przyznała Violet, kiwając głową, jakby była pod ogromnym wrażeniem. — Za moich czasów "cool" było wymknięcie się z fortecy spod nosa maniaka z oczami dookoła głowy i posiadanie całej alejki podejrzanych klubów do wyboru. Ty pewnie nadal jesteś na bakier z sokami.
ㅤ Claire rzuciła niezręczne prychnięcie i poprawiła kręcone włosy.
ㅤ — Robię więcej niż picie soku.
ㅤ — Ach, czyli jednak soda. Uważajcie wszyscy.
ㅤ Violet wiedziała, że nie powinna być sarkastyczna w stosunku do dzieci swojego rodzeństwa, ale czasami nie mogła się powstrzymać. Przecież nikt tego nie widział, a dzieci nie miały nic przeciwko. Podobnie jak Claire, która udawała lekko zirytowaną, ale wcale tak nie było.
ㅤ — Zdziwiłabyś się, ciociu — Claire próbowała się obronić.
ㅤ — Ostrożnie, chyba nie chcesz, żebym powiedziała twojej matce. Wiesz, w moich oczach wciąż jesteś tą małą dziewczynką z pulchnymi policzkami
ㅤ — Ciociu...
ㅤ Ich wymiana zdań została jednak szybko przerwana przez wysoki głos dochodzący z niższego pola widzenia. Solenizantka stała między nimi, spoglądając na ciotkę z ekscytacją, zaciskając lekko pięści.
ㅤ — Masz dla mnie jakiś prezent? — zapytała z nadzieją.
ㅤ No właśnie. Prezent.
ㅤ Nigdy nie spodziewała się, że będzie podekscytowana koncepcją dawania komuś prezentu, ale była naprawdę dumna z tego, który wymyśliła dla Grace. Co prawda musiała go wyrwać jakiemuś innemu dziecku, ale nie musiała o tym wiedzieć. Chodziło o to, że włożyła w to wiele myśli, a nawet była gotowa popełnić tak "okropny" czyn na oczach wszystkich rodziców ze sklepu, tylko po to, by zobaczyć reakcję Grace.
ㅤ Wzięła głęboki oddech i skinęła głową, chwytając pudełko (Owen pomógł jej je zapakować) i podając je małej dziewczynce. Miała nadzieję, że jej się spodoba. Nie miała doświadczenia w dawaniu prezentów urodzinowych dzieciom, a potrzeba bycia najfajniejszą i pozostania ulubioną ciocią sprawiała, że czuła się, jakby stawka była wysoka.
ㅤ Grace wzięła pudełko w swoje małe rączki i sprawdziła je z różnych stron, a następnie z podekscytowaniem rozerwała papier. Praca Owena poszła na marne.
ㅤ Gdy zobaczyła pudełko kredek UV, wydała z siebie głośne "WOW", sprawiając, że inne dzieci zerknęły w tamtym kierunku, próbując zobaczyć, jaki nowy prezent dostała. Nie była jednak do końca pewna, co oznacza UV, więc spojrzała na ciocię w oczekiwaniu na wyjaśnienie, a jej brązowe oczy błyszczały w świetle.
ㅤ Reakcja sprawiła, że Violet odczuła dreszczyk satysfakcji. Oczywiście, że trafiła z prezentem! Była pewna, że podarunek spodoba się Grace, a teraz wszystko się potwierdziło. Wygląda na to, że pozycja najfajniejszej cioci wciąż była w jej zasięgu. Może i dostała rower od drugiej ciotki, ale to był nudny prezent. Ten był wystrzałowy.
ㅤ Przykucnęła, uśmiechając się z dumą, obserwując podekscytowanie i ciekawość Grace. Pudełko kredek UV było jaskrawym, neonowym zestawem, który zdążył już przyciągnąć uwagę innych dzieci. Oczywiście, że każdy dzieciak chciał zobaczyć coś tak fajnego.
ㅤ — Dobrze, młoda — zaczęła, zniżając głos, jakby zdradzała jej wielki sekret. — To nie są zwykłe kredki. Te są wyjątkowe. Kiedy nimi rysujesz, na początku mogą wyglądać jak normalne kolory...
ㅤ Uniosła palec, rozglądając się dookoła, jakby sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje, próbując ją bardziej wkręcić, by podobało jej się jeszcze bardziej. Najwyraźniej zadziałało, Grace była podekscytowana i zafascynowana. Widać to było po wyrazie jej twarzy.
ㅤ — Ale — przerwała, rozglądając się dookoła, jakby chciała sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje — kiedy świecisz na nie czarnym światłem, świecą. Jak magia.
ㅤ Oczy Grace rozszerzyły się i zaniemówiła.
ㅤ — Jak magia? Naprawdę? — Odwróciła pudełko, badając je z nowo odkrytym zdumieniem, jakby zawierało kawałek nadprzyrodzonego świata, którym kiedyś rządziła jej ciotka.
ㅤ — Całkiem fajne, prawda? — zapytała Violet z dumą, prostując się ponownie i patrząc w dół na bratanicę sprawdzającą prezent.
ㅤ Dziewczynka spojrzała na nią i natychmiast skinęła głową. Nie mogła się doczekać, by ich użyć, by zobaczyć, jak świecą. Dla takiej małej osóbki jak ona, podstawowe rzeczy wydawały się najbardziej ekscytujące. Przytuliła pudełko kredek UV do piersi, jakby bała się, że ktoś może jej je wyrwać. Praktycznie wrzała z podekscytowania, a błysk w jej oczach był wszystkim, czego Violet potrzebowała, by potwierdzić, że wygrała Olimpiadę Fajnej Ciotki. Nie, żeby to kiedykolwiek były uczciwe zawody.
ㅤ — Magiczne kredki... — powtórzyła z niedowierzaniem. Nie mogła się doczekać powrotu do domu i ich użycia.
ㅤ — Nie zapomnij użyć tej latarki — Czarnowłosa wskazała na dołączony do zestawu czarny przedmiot. — To twój klucz do zobaczenia magii.
ㅤ Grace podbiegła, by mocno przytulić się do brzucha Violet, wciąż ściskając w drugiej ręce pudełko kredek.
ㅤ — Dziękuję, ciociu Violet. To najlepszy prezent w życiu!
ㅤ — Ta, ta, nie ma za co.
ㅤ Kiedy tak stały, Violet poczuła dziwną ulgę. Może nigdy nie będzie idealnym typem osoby w rodzinie, ale bycie tutaj - bycie chcianą, a nawet docenianą - było cholernie dobrym uczuciem. Po raz pierwszy nie przeszkadzał jej chaos wokół niej, hałas, bałagan, małe przebłyski szczęścia, które przyniosła swojej bratanicy.
ㅤ Zwycięstwo było niewielkie, ale miała wrażenie, że było ogromne.
ㅤ — Vi.
ㅤ Chwila spokoju została przerwana, gdy usłyszała głos. Odwróciła się, aby zobaczyć źródło hałasu, tylko po to, by spotkać się z natychmiastowym wepchnięciem pudełka cukierków w jej ramiona. Co to, kurwa, było? Żadnych próśb, żadnych ostrzeżeń, tylko to.
ㅤ Z irytacją spojrzała na Diego, z jego głupimi wąsami i równie głupią koszulą.
ㅤ — Chodź — rzucił, wskazując na Luthera ręką, który stał niedaleko i z czymś się męczył. — Pomóż nam z piniatą, leniwa cioto.
ㅤ Oczywiście musieli ją wykorzystać do czegoś trywialnego.
ㅤ Violet zmarszczyła brwi z irytacją. Nie była tu, żeby pomagać, tylko żeby być fajną ciocią. Ale z drugiej strony, jej zasada numer trzy: komunikuj się z rodzeństwem, to jedyni ludzie, których masz. I nie wchodziła z nimi w interakcje przez dłuższy czas.
ㅤ — Myślałam, że ty i Lila się tym zajmujecie.
ㅤ — No ale Lila robi miliony rzeczy na raz. Znasz ją — odparł oschle Diego. — Chodź.
ㅤ Z jękiem, jego siostra podążyła za nim, jakby piñata potrzebowała trzech dorosłych osób.
ㅤ Spojrzała w bok na brata, który już szedł przodem, mamrocząc coś pod nosem o "wielozadaniowości Lili", marszcząc brwi z mieszaniną frustracji i czegoś prawie lubieżnego. Violet potrząsnęła głową z irytacją. Typowe dla niego, zawsze odgrywał zirytowanego, ale oddanego męża.
ㅤ Podczas drogi nieco zwolniła tempo, czując na ramieniu ciężar pudełka ze słodyczami. Diego zauważył to i rzucił jej zniecierpliwione spojrzenie przez ramię, gestykulując pośpiesznie. Przewróciła oczami i ruszyła szybciej przez salę, w końcu docierając na miejsce, gdzie Luther zmagał się ze sznurkiem komicznie przerośniętej piñaty, która wyglądała jak tęczowe monstrum, takie, które tylko dzieci - lub ludzie z poziomem entuzjazmu Luthera - mogliby uznać za fajne.
ㅤ Nie była do końca pewna, czy miał to być koń, osioł, czy coś zupełnie innego. Wytężyła wzrok, próbując to zweryfikować, ale ostatecznie zrezygnowała. I tak zostanie zniszczony.
ㅤ — Gdybym chciała wieszać tandetne papier-mâché, dołączyłabym do cyrku — mruknęła do siebie pod nosem, przesuwając pudełko pod pachą. — Nie, żeby to wszystko już nie było cyrkiem.
ㅤ — Myślałem, że będziesz mniej zrzędliwa, jako że starzejesz się i tak dalej — stwierdził Diego, który usłyszał jej pomruki.
ㅤ Violet rzuciła mu ostre spojrzenie. Jak śmiał nazwać ją starą?
ㅤ — Odważnie zakładasz, biorąc pod uwagę towarzystwo, w jakim się obracam — odrzekła, rzucając mu ostrzegawcze spojrzenie. Mocniej ścisnęła przeklęte cukierki. Nigdy nie rozumiała, dlaczego dzieci tak je uwielbiały.
ㅤ Ona i jej mama (ta z krwi i kości, nie ta robotyczna) zwykły piec, gdy była dzieckiem. Jednak nawet wtedy nigdy nie przepadała za wypiekami. Chodziło tylko o doświadczenie o spędzenie czasu z mamą w tak zabawny sposób. Cóż, teraz, myśląc o mamie, czuła jedynie gorycz rozstania w ustach, więc wspomnienie tego doświadczenia też było w pewnym sensie zrujnowane. Chodzi o to, że ona nigdy nie lubiła słodyczy, nawet jako dziecko.
ㅤ — Twoje towarzystwo? - zapytał Latynos z wrednym uśmieszkiem. - Przecież z nikim się nie spotykasz, poza tym kujonem w okularach.
ㅤ Na jego komentarz wyraz twarzy Violet natychmiast stwardniał. Wzmianka o jej przyjacielu wywołała u niej ukłucie. Może było to przypomnienie o jej własnej samotności, a może sposób, w jaki celowo próbował ją przycisnąć.
ㅤ Zmusiła się do nonszalanckiego wzruszenia ramionami, zachowując się tak, jakby implikacja spłynęła po niej bez śladu.
ㅤ — Spotykam się z wieloma ludźmi, dziękuję bardzo.
ㅤ To było jawne kłamstwo i on o tym wiedział.
ㅤ — Jasne, że tak.
ㅤ O co chodziło z tym, że wszyscy próbowali jej dzisiaj dopiec? To miało być przecież niewinne przyjęcie urodzinowe sześciolatki, a nie atak osobisty. A może po prostu była to zemsta za to, jak wredna była do nich wszystkich Vi.
ㅤ Luther nadal zmagał się z liną, którą trzymał w ręku. Violet przyglądała się sytuacji przez moment, unosząc jedną brew, po czym rzuciła pudełko z cukierkami na pobliski stół z głośnym stukotem.
ㅤ — Myślałam, że bawiłeś się w basenie jak dziecko — wskazała.
ㅤ Blondyn chwycił piniatę i otworzył ją, wsypując do środka przyniesione przez siostrę cukierki. - Było ich naprawdę sporo, zdecydowanie wystarczająco, by nasycić koleżanki i kolegów Grace. Wziął głęboki wdech, a następnie zerknął na czarnowłosą.
ㅤ — Wiesz, jaki jest Ben — odparł z uśmiechem. — Zabił cały nastrój. Poza tym Klaus odciągnął jego uwagę, więc gadałem do ściany.
ㅤ — To może nie powinieneś był go tu zapraszać, głupku.
ㅤ — No weź, Vi. Nie bądź na mnie zła.
ㅤ — Jestem zła.
ㅤ Blondyn wydał z siebie przeciągłe westchnienie frustracji, a jego ramiona opadły. Nie spodziewał się, że będzie tak wściekła z tego powodu, chociaż rozumiał, dlaczego miała to na myśli. Jednak był tak podekscytowany, że mógł wyciągnąć Bena z więzienia i samemu wydostać się z domu. Czasami potrzebował czegoś innego niż zarządzanie całym zespołem dzieci. Teraz wiedział, jak zawsze czuł się tata, próbując zarządzać ośmioma superbohaterami. Jednak w niczym go nie przypominał.
ㅤ Luther i Sloane byli wesołymi rodzicami; wycieczki do Disneylandu, spontaniczne tańce, śmiech. Upewnił się również, że nigdy nie stawia wysokich oczekiwań swoim dzieciom, aby nie czuły takiej presji jak on, gdy był dzieckiem. Próbował tylko przerwać krąg.
ㅤ — Dalej, pospieszcie się. Już prawie czas na rozbijanie piñaty — wtrącił z irytacją Diego.
ㅤ Czarnowłosa przewróciła oczami po raz czwarty tego wieczoru i wydała z siebie sapnięcie. Trudno było tego nie zrobić.
ㅤ — Jakie to durne.
ㅤ Oboje zgarnęli kolejne garście kolorowych cukierków i wrzucili je do brzucha piñaty. Asortyment był chaotyczną mieszanką błyszczących opakowań; żelki, lizaki, batoniki czekoladowe i kilka zbyt wielu plastikowych karmelków, których Violet była pewna, że żadne dziecko nawet nie dotknie. Zatrzymała się na chwilę, mrużąc oczy, by upewnić się, że nie przeoczyła żadnych ukrytych zakamarków, z których cukierki mogłyby wypaść.
ㅤ Gdy piniata została napełniona aż po usta, ręce Luthera, duże i niezdarne, zadziałały z zaskakującą precyzją, potrząsając piñatą, aby upewnić się, że słodycze dobrze ułożyły się w środku. Zadowolony, sięgnął po linę i razem z Diego starali się zawiesić piniatę tak, by nie spadła od razu. Violet nie miała zamiaru pomagać, wykonała swoją część roboty.
ㅤ Oparła się plecami o ścianę i sięgnęła po piersiówkę, biorąc z niej szybki łyk, zanim ktokolwiek zdążyłby to zauważyć i zacząć narzekać.
ㅤ W końcu ustawianie piniaty zostało zakończone, co oznaczało, że nadszedł czas na jej rozbicie. Violet i Luther obserwowali, jak Diego znika, by sprowadzić swoją żonę i razem oznajmić wszystkim, że nadeszła pora. Prawdopodobnie zajmie to trochę czasu; w centrum zabaw panował głośny chaos, wszyscy rozmawiali między sobą, a dzieci robiły tyle hałasu, że prawdopodobnie nikt nie usłyszy, co główny gospodarz przyjęcia próbuje coś oznajmić.
ㅤ Violet zmarszczyła brwi, obserwując, jak Luther chwyta za telefon i pisze SMS-a. Prawdopodobnie pisał do Sloane, ponieważ mogła rozpoznać ten głupkowaty, zakochany uśmiech na jego twarzy. Może była tym wszystkim zgorzkniała, może po prostu nienawidziła tego, że Luther tak łatwo znalazł żonę, podczas gdy ona spędziła kilka lat zupełnie sama, nawet nie wiedząc, gdzie jest jej przyjaciel.
ㅤ — Co u niej? — zapytała nonszalancko.
ㅤ Luther spojrzał na nią, początkowo zaskoczony.
ㅤ — A, Sloane? — Uśmiechnął się, zadowolony, że siostra faktycznie o nią zapytała. — Ma się dobrze. W domu z dziećmi. Chciały przyjechać, ale Leo zachorował na grypę, a potem wszystkie dzieciaki zaczęły chorować. Wszystkie padają na łóżka jak kostki domina.
ㅤ — Więc co teraz robisz, żeby pozwolić sobie na dużą rodzinę? — zapytała, krzyżując ramiona. — Jesteś striptizerem?
ㅤ Brzmiało to jak żart, ale nim nie było. Podczas krótkiego okresu, w którym blondyn myślał, że już nigdy nie znajdzie swojej żony, został striptizerem, próbując zarobić na swoim ponownie atrakcyjnym ciele. Jak się jednak okazało, praca nie szła mu zbyt dobrze. Był na to zbyt niezdarny i zbyt niezręczny.
ㅤ Zaśmiał się zakłopotany, spoglądając po sali, a potem z powrotem na Violet.
ㅤ — Termin brzmiał " profesjonalny tancerz". Wiesz, zaczynam odnosić wrażenie, że nie sprawdzasz naszego rodzinnego newslettera — wytknął oskarżycielsko, kładąc ręce na biodrach.
ㅤ — To tak, czy nie...?
ㅤ — Zamieściłem tam lata temu, że Sloane jest teraz architektem, a ja chodzę i urzeczywistniam jej wizje - odparł z dumą, prężąc ramię, które dla ulgi obserwatora nie było już pół-goryle. — Z moimi mięśniami.
ㅤ Tego Violet się nie spodziewała. Wiedziała, że Sloane jest bystra, zauważyła to już wtedy, gdy ona i Five próbowali wymyślić sposób na powstrzymanie Kugeblitza lata temu. Jednak nie tak wyobrażała sobie ich pracę.
ㅤ Przytaknęła, wsuwając ręce do kieszeni, gdzie spoczywała jej piersiówka.
ㅤ — Kto by pomyślał. Jak radzisz sobie z posiadaniem własnego zespołu dzieciaków?
ㅤ — Na razie ciężko — przyznał. — Ale jest świetnie. Nie chciałbym, żeby było inaczej. Chłopcy, dziewczynki. Mamy ich wszystkich. A co z tobą, Vi?
ㅤ — A co ze mną? — Zmarszczyła brwi.
ㅤ Luther uśmiechnął się, przechylając głowę z zaciekawieniem.
ㅤ — Czym się zajmujesz?
ㅤ Wydała z siebie gniewne warknięcie, kręcąc głową. Czym się zajmowała? Absolutnie niczym. Jej życie nigdy nie ulegało większym zmianom, zwłaszcza gdy nie miała do czynienia z apokalipsami.
ㅤ — No wiesz... nadal pracuję na stacji benzynowej, od czasu do czasu zaliczam nieznajomych w piątkowy wieczór, choć właściwie od dwóch lat robię to rzadziej... spędzam czas z Owenem. To wszystko.
ㅤ Brat złagodził minę. Wiedział, że lubiła być sarkastyczna, ale w jej tonie było coś, co sprawiło, że się zamyślił. To nie było tylko zwykłe beztroskie zbywanie. To było tak, jakby coś ukrywała.
ㅤ — Owen? — zaczął ostrożnie. — Wygląda na to, że się do siebie zbliżyliście.
ㅤ Violet odwróciła wzrok od jego spojrzenia, nie do końca się z nim zgadzając. Wsunęła dłonie głębiej do kieszeni, a piersiówka przycisnęła się do jej boku pod materiałem.
ㅤ — No tak, przecież jako jedyny nie próbował zwiać po kilku miesiącach — zadrwiła z niedowierzaniem. Tak, trudno było w to uwierzyć. Nigdy nie sądziła, że będzie znała kogoś, kto został na dłużej niż rok, a tu proszę, głupkowaty frajer.
ㅤ — To dobry facet — stwierdził po chwili Luther z pozytywnym uśmiechem.
ㅤ Kobieta parsknęła, wykrzywiając usta w cierpkim uśmiechu, mając olbrzymią ochotę wziąć kolejny łyk ze swojej piersiówki, skupiając wzrok na kolorowym przyjęciu.
ㅤ — Tak, oczywiście. Chyba — mruknęła, bardziej do siebie niż do niego.
ㅤ Jej myśli na chwilę wróciły do Owena; do jego głupawego uśmiechu, cierpliwości, tego, jak zawsze przy niej był, pomimo tego, że raz po raz go odpychała. Ta myśl stała się znajomym bólem, którego nie mogła się pozbyć. To było niedorzeczne, naprawdę. Nie była typem osoby, która wpuszczałaby kogokolwiek do środka, a co dopiero kogoś takiego jak Owen. Miała wystarczająco dużo problemów, by nie dokładać sobie kolejnych.
ㅤ Ale Luther, jak zwykle optymista, zdawał się dostrzegać więcej, niż na to pozwalał.
ㅤ — Wiesz, Vi, ja wiem, że lubisz zachowywać się tak, jakbyś była sama, ale... — Przerwał, rzucając jej wyrozumiałe spojrzenie. — Może nie musisz taka być.
ㅤ — Nie jestem sama, Luther — obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Chciała wyciągnąć rękę i wziąć łyk z piersiówki, ale skończyłoby się narzekaniem. — Muszę się martwić o siebie.
ㅤ Wiedziała, że były Numer Jeden uważał, że rodzina może wszystko naprawić i może miał rację, ale to nie znaczyło, że musiała w to wierzyć. Może nie ufała, że ktokolwiek może cokolwiek naprawić, a już na pewno nie ona.
ㅤ Zaśmiał się cicho, krzyżując ręce i opierając się o ścianę obok niej.
ㅤ — Tak, ale mówię tylko, że może w życiu chodzi o coś więcej niż tylko przetrwanie. Myślałaś kiedyś o tym?
ㅤ Violet nie odpowiedziała od razu. Po prostu wpatrywała się w tętniącą życiem scenę, próbując zignorować szarpnięcie z tyłu jej umysłu, które pozostawiły po sobie słowa Luthera. Może miał rację.
ㅤ Ale przyznać się do tego? To była inna historia.
ㅤ Spojrzała w dal, ponieważ Diego w końcu udało się przyciągnąć uwagę wszystkich gości na przyjęciu urodzinowym. Było dużo dzieci, rodzice Lili, jej ciotki (obecnie trzymające Owena jako zakładnika) i oczywiście rodzeństwo z Umbrella Academy. Wszyscy powoli formowali krąg wokół kolorowej piñaty, co wyglądało jak jakaś arena dla starożytnego Gladiatora.
ㅤ Pośród tej zdezorganizowanej energii, Diego zdołał przejąć kontrolę, przebijając się przez hałas. Stał się w tym całkiem dobry. Tak to już bywa z trójką dzieci. Jego słowa przebiły się przez chaos, zwracając uwagę wszystkich na piniatę. Gestem wskazał stojącej naprzeciw Grace, by ta wystąpiła naprzód.
ㅤ Dziewczynka była podekscytowana i niezdecydowana, w rękach kurczowo ściskając kolorowy bat. Jej oczy skierowały się na tatę, szukając otuchy, na co on delikatnie skinął głową, potargał jej włosy w geście, który miał być zarówno opiekuńczy, jak i zachęcający.
ㅤ Tymczasem Violet przedzierała się przez grupę ciotek, z których każda krzątała się wśród rozmów i śmiechów, skupiając swoją uwagę głównie na Grace i piñacie. Jej ruchy były płynne, niemal kocie, gdy omijała kilka przebiegających obok dzieci.
ㅤ Zbliżając się do przodu, w końcu go dostrzegła. Owen stał przy krześle w pobliżu okna, z lekko przekrzywionymi okrągłymi okularami od częstego spoglądania w stronę chaosu. Przez chwilę wydawał się być zagubiony w myślach, śledząc wzrokiem dzieci, ale kiedy Violet uchwyciła jego spojrzenie, uśmiechnął się do niej. Był to ten sam głupkowaty, ciepły uśmiech, który zawsze uważała za dodający otuchy, ciche zapewnienie, że wszystko, nawet w najbardziej chaotycznej formie, jest w porządku.
ㅤ Nie zawahała się, idąc w jego stronę z cichym zamiarem. Docierając do niego, bez słowa wślizgnęła się na poręcz krzesła, które stało obok. Owen spojrzał na nią z uśmiechem, szturchając ją lekko łokciem.
ㅤ — Wreszcie jesteś — westchnął z ulgą, szczerze zadowolony z tego powodu.
ㅤ — Tak, jestem tu, by cię uratować.
ㅤ Owen roześmiał się lekko, poprawiając okulary.
ㅤ — Trzeba było to zrobić wcześniej. Zaczęliśmy rozmawiać o różnicach między Pendżabczykami i Gudźaratami — stwierdził, upewniając się, że nikt ich nie słyszał. — A mówię ci, jak raz Hinduskie ciotki zaczynają rozmawiać, to potem nie wiesz, czy kiedykolwiek skończą.
ㅤ Nie było jednak czasu na rozmowę. Violet uciszyła go, obserwując nadchodzącą scenę z zainteresowaniem. Najwyraźniej był już czas, by mała bratanica rozbiła pinatę. Już trzymała kij, trzymając go za głową.
ㅤ Grace - jak idealna mieszanka Diego i Lili, którą była - wydała z siebie ryk prawdziwej wojowniczki. Szybkim ruchem zaczęła wymachiwać kijem. Jej małe ciało wkładało w uderzenie wszystko, co miało. Raz, dwa, trzy... Kontynuowała uderzanie piñaty z agresją. Piniata nie ustąpiła od razu, ale pierwszy cios był solidny, pozostawiając zauważalne wgniecenie w boku biednego, poobijanego osła.
ㅤ Według jej ciotki była to najlepsza rzecz, jaką dziewczynka kiedykolwiek zrobiła. Obserwowanie tego małego pomiotu jej brata, sposób w jaki walczyła jak cholerny Hargreeves. Nagle poczuła falę dumy z dzieciaka. Z każdym uderzeniem, coraz bardziej zaczynała się uśmiechać. Jaki mega dzieciak! Dalej, biń drania!
ㅤ Zanim się zorientowała, zaczęła kibicować, czując nagły przypływ dumy i chęcia motywacji dziewczynki. Wstała, klaszcząc dłońmi.
ㅤ — Dajesz, młoda! Pokaż temu osłu... Czy tam koniowi... kto tu rządzi! — zawołała z rozbawieniem i prawdziwą ekscytacją. Nawet nie zauważyła spojrzenia Owena, zaskoczonego jej zaangażowaniem.
ㅤ Dziewczynka usłyszała głos ulubionej ciotki i jej oczy rozbłysły. Zamachnęła się kijem jeszcze mocniej, z determinacją wzmocnioną przez okrzyki Violet. Nadal wrzeszczała na piniatę, sprawując się kijem w dość koślawy, ale zawadiacki sposób.
ㅤ — Tak! Dokładnie tak! Celuj w brzuch! — zachęcała Violet, śmiejąc się, gdy Grace, wciągnięta w wir walki, faktycznie próbowała tam celować. — Zniszcz tego skurwy... to coś!
ㅤ Widok jej małej siostrzenicy agresywnie atakującej piniatę był po prostu zbyt zabawny i ekscytujący. Czuła się taka dumna. Nigdy nie czuła dumy z nikogo, może tylko z siebie od czasu do czasu. Ale to było coś innego.
ㅤ Jednak w miarę upływu czasu wszyscy, w tym ona, zaczęli zdawać sobie sprawę, że bez względu na to, jak dziewczynka mocno uderzała, po prostu nie mogła jej otworzyć. Być może Violet i Luther zamknęli ją trochę za mocno. Cholera. Kobieta uderzyła się lekko w czoło dłonią, po czym westchnęła do siebie. Mimo wszystko miło było popatrzeć na to wyzwanie.
ㅤ Chciała, żeby Grace kontynuowała, ale ta zaczęła dyszeć, więc jej tata zdecydował, że może powinna przestać. Zaczął klaskać, kiwając głową z zachętą.
ㅤ — W porządku, wystarczy. Dobra robota! — zawołał.
ㅤ — Tak, dobra robota — powtórzył za nim Owen z szerokim uśmiechem do dziewczynki, która wciąż ciężko oddychała po poprzednim wysiłku.
ㅤ Gdy Diego skinął głową Grace, a Allison i Claire przybijały sześciolatce piątki, ręce Violet zawisły w krótkiej, niezręcznej chwili zawahania. Ale kiedy Grace zwróciła na nią oczy, szerokie i błyszczące niewypowiedzianą dumą i nadzieją, oczekując słów od swojej ulubionej ciotki, Violet nie mogła się powstrzymać. Jej twarz złagodniała nieznacznie i bez zastanowienia skinęła dziewczynie głową.
ㅤ — Byłaś świetna. Poradziłaś sobie lepiej niż pewnie ktokolwiek z nas — stwierdziła z lekkim uśmieszkiem.
ㅤ Grace rozpromieniła się, a Violet, czując się zarówno dziwnie zadowolona, jak i nieco zawstydzona swoim nietypowym pokazem, roześmiała się cicho. Gdy jednak podniosła wzrok, jej oczy uchwyciły spojrzenie Owena. Obserwował ją z mieszanką rozbawienia i czegoś ciepłego, niemal czułego. W jego oczach pojawił się błysk. Niemal sprawił, że drgnęła. Odchrząknęła i skrzyżowała ramiona, czując pieczenie na policzkach. Rumieniła się? Kurwa, ja pierdolę.
ㅤ — Co? — wypluła jadowicie, krzyżując ramiona.
ㅤ — Nic... Po prostu miło widzieć się w takiej sytuacji, to wszystko.
ㅤ Miała tylko nadzieję, że nie będzie ją z tego powodu denerwował. Zamiast tego skupiła się na tym, że inne dzieci próbowały trafić w piniatę. Niewiarygodne, jak mocno to coś trzymało cukierki. Zdecydowanie za dobrze ją uszczelnili.
ㅤ Scena znów stała się bezładna, choć tym razem były to chętne, energiczne twarze młodszych dzieci, które próbowały swoich sił z piniatą. Violet przyglądała się scenie, choć jej uwaga była podzielona między widowiskiem a ciepłem utrzymującym się po niezręcznej chwili z Owenem.
ㅤ Pierwsze dziecko, chłopiec nie starszy niż siedem lat, chwycił kij obiema dłońmi, potrząsając swoimi niewielkimi ramionami z niecierpliwością. Ze skowytem determinacji zamachnął się kijem tylko po to, by trafić w powietrze. Piniata wisiała drwiąco tuż poza jego zasięgiem. Chłopiec potknął się od samej siły zamachu i prawie potknął się o własne stopy. Kilkoro rodziców zachichotało, a Violet nie mogła powstrzymać się od niemiłego uśmieszku. Ten zasmarkany bachor nigdy nie trafiłby w piniatę tak, jak zrobiła to jej bratanica.
ㅤ Drugie dziecko, mała dziewczynka z warkoczykami i sukienką usianą kolorowymi kwiatami, rzuciła się do przodu z przesadnym okrzykiem bojowym. Trzymała kij niezręcznie, ewidentnie nie wiedząc, jak go trzymać, a jej ramiona były zbyt krótkie, by dosięgnąć dolnej połowy piñaty. Zamachnęła się dziko, całkowicie omijając piniatę, a siła zamachu sprawiła, że zakręciła się w zawrotnym kole. Tłum wydał zbiorowe "oooh!", gdy obróciła się raz, dwa razy, a następnie upadła na podłogę z małym, zaskoczonym piskiem.
ㅤ — Wow — zastanowił się głośno Luther. — Naprawdę nie mogą jej złamać.
ㅤ Diego spojrzał na brata z powagą.
ㅤ — Piniaty z Eastside zawsze sprawiają więcej kłopotów.
ㅤ — Chrzanić to. Wchodzę.
ㅤ Zanim Violet - lub ktokolwiek inny - zdołał go powstrzymać, ich brat już wyrwał się z kręgu gości i wkroczył na arenę walki na piniaty. Z determinacją ruszył naprzód, przedzierając się przez chaos niczym siła natury. Gdy dzieci usunęły mu się z drogi, zacisnął knykcie, wpatrując się w piniatę z intensywnością, która wydawała się niemal osobista. Przez krótką chwilę Violet zwróciła uwagę na to, jak bardzo przypominał człowieka, którym był kiedyś - człowieka, który był jak żywa góra, brutalna siła rodziny. Ale teraz, bez swoich nadludzkich mocy, był po prostu... sobą.
ㅤ Mimo to Luther nie zawahał się. Chwycił mocno głowę piñaty. W jego ruchach był dziwny rodzaj desperacji, jakby zapomniał, jak to jest naprawdę z czymś walczyć.
ㅤ Zignorował zszokowane spojrzenia otaczających go dzieci i rodziców, skupiając wzrok na poobijanym osiołku wiszącym w zasięgu ręki. Piniata, mimo wielu kołysań, wciąż uparcie pozostawała nienaruszona, a twardy, kolorowy papier szydził z niego z góry.
ㅤ Jego masywne dłonie wystrzeliły w górę, by chwycić sznurek wiszący na piñacie i przez chwilę Violet myślała, że faktycznie ściągnie ją w dół brutalną siłą. Ale zamiast tego potrząsnął piñatą, jakby miał nadzieję, że cukierki same wypadną. Kiedy to nie poskutkowało, jego ręce zwróciły się w stronę samego papieru. Palcami wbił się w papier, rozdzierając cienki materiał z warknięciem. Papier jednak się nie poddawał. Skręcił go i szarpnął mocniej, a potem zaczął uderzać w kolorowego osiołka jak bokser, którym kiedyś był, w stylu Rocky'ego Balboa.
ㅤ Następnie bez zastanowienia zatopił zęby w twardym papierze, próbując rozerwać go szczęką jak jakieś dzikie zwierzę.
ㅤ Violet rozszerzyła oczy, obserwując scenę z osłupieniem, podobnie jak wszyscy inni. Dorośli w tłumie byli absolutnie upokorzeni sytuacją, wykrzywiając usta w wyrazie odrazy i przerażenia. Nikt nigdy nie spodziewał się, że ten normalnie miły, łagodny brat stanie się wściekłą bestią atakującą niewinnego osła. Z wyjątkiem dzieci. Patrzyły na niego szeroko otwartymi oczami, nie mogąc oderwać wzroku od tego spektaklu. A w tle ciotki patrzyli teraz na siebie, jakby chcieli powiedzieć: Co w niego wstąpiło?
ㅤ Tymczasem Diego i Lila podeszli do stołu, na którym znajdował się tort urodzinowy Grace z jasnymi świeczkami. Mała z podekscytowaniem spojrzała, jak tata ostrożnie podnosi tort. Para chwyciła niebieski tort z obu stron i zaczęła nieść go w kierunku córki.
ㅤ Jednak w tym samym niefortunnym momencie Luther zdecydował, że potrzebuje dodatkowej mocy.
ㅤ Rzucił się po kolorowy kij, którego wcześniej użyły dzieci, chwytając go jak Excalibur. Ze zdeterminowanym spojrzeniem zamachnął się, wkładając wszystko, co miał, w jedno, mocne uderzenie. Piniata przyjęła cios - ale ciasto Grace również. Kij uderzył w krawędź ciasta, wyrzucając je z rąk Diego w spektakularnym locie. Wszyscy mieli przerażone miny, oglądając jak tort szybuje w powietrzu, a świeczki gasną w połowie lotu. Nagle deser upadł, rozpryskując się na podłogę z mokrym, pokonanym plaśnięciem.
ㅤ Przynajmniej piniata się otworzyła i wypadły z niej cukierki.
ㅤ Goście (zarówno rodzice, jak i dzieci) zaniemówili. Niektórzy wymieniali spojrzenia, rozszerzając oczy, z otwartymi ustami, próbując przetworzyć to, co właśnie się wydarzyło. Kilkoro rodziców subtelnie zaczęło zbliżać się do swoich dzieci, być może instynktownie osłaniając je przed Lutherem. A Grace nagle zaczęła płakać.
ㅤ — Mój tort!
ㅤ Był to bałagan, kompletna katastrofa. Dzieci wpatrywały się szeroko otwartymi oczami we wrak tortu, rodzice szemrali z niedowierzaniem, a Grace szlochała.
ㅤ W tym momencie, Violet nie chciała się przypisać do tego wszystkiego. Podniosła rękę, rozglądając się po gościach.
ㅤ — Jestem adoptowana.
ㅤ Diego podszedł do Luthera i ze złością wyrwał mu rozbitą piniatę, a blondyn niezręcznie oczyścił gardło.
ㅤ — Co z tobą?
ㅤ — Ale rozwaliłem.
ㅤ Jubilatka nadal płakała, więc Owen z niekończącym się optymizmem zaczął szukać rozwiązania. Spojrzał na niebieski tort z napisanymi literami i uklęknął przy nim.
ㅤ — Nadal możemy go zjeść — zaproponował, spoglądając na wszystkich z uśmiechem. — Tylko omijajcie, no wiecie, część z podłogą. Spód jest nietknięty, widzicie? Wystarczy postawić na nim świeczki.
ㅤ To był nietypowy pomysł. Nietypowy, choć całkiem kreatywny. Miał rację, większość tortu była nietknięta, z wyjątkiem górnej części. Większość była nadal pełna i bezpieczna.
ㅤ Tłum odetchnął z ulgą. Urok Owena zadziałał jak zwykle - niemal magicznie. Kilkoro rodziców zaśmiało się lekko, niektóre dzieci ożywiły się, a kilka z nich nawet przesunęło się, by przyjrzeć się tortowi z bliska, wciąż spragnione słodyczy pomimo panującego chaosu. Grace przestała pociągać nosem, zaintrygowana niecodziennym pomysłem, a kilku dorosłych zabrało się do pracy.
ㅤ Odcięli nietkniętą część, a następnie położyli ją na dużym, okrągłym talerzu. Był bardziej niebieską górą ciasta, nie do końca tortem. Wciąż jednak pozostawało tortem. Niebieski lukier nadal się na nim znajdował, nawet jeśli brakowało błyszczącego wierzchu z tekstem, który nadal leżał na podłodze.
ㅤ Violet mogła się tylko przyglądać, jednocześnie rozbawiona i zirytowana wysiłkami Owena. Jakimś cudem zawsze wiedział, co należy zrobić, jak naprawić rzeczy, gdy się zepsuły, nawet jeśli były nie do naprawienia.
ㅤ I faktycznie umieścili na nim nowe świeczki - dokładnie sześć, tak jak wiek Grace. Dzięki temu przyjęcie urodzinowe było już uratowane. Z pewnością dzięki temu rodzina Hargreeves przyznała dodatkowe punkty Owenowi, który cieszył się, że mógł pomóc.
ㅤ — Dobra robota, trzymaj złotą gwiazdkę — rzekła Violet zawadiacko do Owena, choć tak naprawdę miała to być pochwała. Po prostu nie była dobra w wyrażaniu tego. Obserwowała, jak jej bratanica znów się uśmiecha i znowu ogarnęło ją przyjemne uczucie. — Uratowałeś urodziny Grace.
ㅤ — Naprawdę? Nie, po prostu miałem bzdurny pomysł — odpowiedział nieśmiało, dotykając tyłu głowy z zakłopotaniem.
ㅤ — Tak, uratowałeś.
ㅤ Oboje oglądali, jak wszyscy zaczęli śpiewać Grace Sto Lat, a jej małą twarz rozświetlił blask świeżego uśmiechu, pomimo otaczających ją resztek. Stanęła przed swoim tortem, który nie był już nieskazitelnym, idealnym elementem uroczystości, ale nierównym, lukrowanym bałaganem, który wciąż w jakiś sposób wydawał się wyjątkowy. Piniata, pognieciona powłoka dawnej siebie, leżała porzucona na podłodze, a wokół niej rozsypana była niewielka sterta cukierków.
ㅤ Dzieci, nieskrępowane i zachwycone, rzuciły się na słodycze, śmiejąc się i odpychając nawzajem. Rodzice wymieniali porozumiewawcze spojrzenia, będące mieszanką irytacji i zrezygnowanego rozbawienia. Wszyscy starali się jak najlepiej wykorzystać całkowicie absurdalną sytuację.
ㅤ Violet rzuciła okiem na twarz Owena - lekko zarumienioną od uwagi, ale wciąż promieniejącą tym cichym, uspokajającym optymizmem, który w jakiś sposób sprawił, że wszystko znów wydawało się w porządku. Po raz kolejny mu się udało. Zamienił katastrofę w coś niespodziewanie słodkiego, na swój uroczo niezręczny sposób. Nastrój, który groził pogorszeniem, zaczął się poprawiać pod jego wpływem. Bałagan nadal istniał, ale nie wydawał się już tak ważny. Teraz liczyły się śmiech, radość i świętowanie.
ㅤ Może nie wszystko musiało być idealne, by było dobre. W rzeczywistości może to właśnie niedoskonałości sprawiały, że wszystko wydawało się trochę bardziej realne, trochę bardziej jak w domu. Tęskniła za tym po tylu latach spędzonych z dala od swojej popapranej rodziny.
ㅤ — Chcesz spędzić trochę czasu po przyjęciu urodzinowym? — zapytał Owen, zerkając na nią.
ㅤ Violet przeniosła wzrok ze sceny przed nimi na Owena z beznamiętnym wyrazem twarzy.
ㅤ — Jasne — odpowiedziała po krótkiej przerwie, udając nonszalancję. — Czemu nie.
ㅤ — Wiedziałem, że się zgodzisz.
ㅤ — Czyżby? — prychnęła.
ㅤ — Znam cię już wystarczająco dobrze.
ㅤ Naprawdę? Czy naprawdę znał ją wystarczająco dobrze? Stwierdzenie to było bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać. Mimo to oboje zdecydowali się nie naciskać na ten temat.
ㅤ Oczywiście zgodziła się przyjść do niego, nie tylko dlatego, że byli przyjaciółmi i cały czas się spotykali, ale także z powodu obecności Five. Kiedy Five był obecny, nic nie wydawało się być na swoim miejscu. Zniszczony tort był tylko wierzchołkiem góry lodowej. Coś się zbliżało, ale nie była do końca pewna co. Ale widziała to w jego oczach; zmartwionych, analitycznych oczach, jakby kryło się za nimi wiele ciemności i myśli. Jakby próbował rozwiązać jakiś problem.
ㅤ Z ich doświadczenia wynikało, że jeśli miał do rozwiązania jakiś problem, oznaczało to jedno - cała rodzina miała się w to zaangażować.
ㅤ Tak, bezmyślny relaks z Owenem wydawał się teraz doskonałym pomysłem.
ㅤ Zaufać własnemu przeczuciu, to była dobra rzecz. Violet często była za to nazywana impulsywną, albo mówiono jej, że za dużo myśli lub jest zbyt porywcza - tak jak zawsze. Ale z czasem nauczyła się, że jej instynkt rzadko się mylił. Może nie do końca mógł stwierdzić całą historię, ale wiedział, gdy coś jest nie tak. Owen też mógł to wyczuć, co było jednym z powodów, dla których czuła się bardziej uziemiona, gdy był w pobliżu; słuchał jej, nawet jeśli nie do końca rozumiał jej instynktów.
ㅤ Dzisiejsza noc była jedną z tych nocy. Dziwne napięcie wisiało w powietrzu, jak świąd, którego nie mogła zdrapać. Jej przeczucie podpowiadało jej, że coś jest nie tak, choć zignorowała to jako zwykłe tajemnicze zachowanie Five'a lub chaos, który zwykle pojawiał się wokół niego. To nie wystarczyło, by zrujnować jej dzień, ale wciąż tkwiło w niej, cicho się gotując. Kiedy rozejrzała się po roześmianych twarzach i bąbelkach unoszących się wokół, pomyślała: Może tym razem uda nam się przetrwać noc bez jakiejś katastrofy.
ㅤ Nie wiedziała jednak, że tuż za murami tej uroczystości najgorsze już się zaczęło. Viktor, który, jak się okazało chciał pojawić się na przyjęciu, został zaskoczony przez nieznajomego, który doskonale wiedział, jak wykorzystać ułamek sekundy bezbronności. Furgonetka, kliknięcie pistoletu i Viktor zniknął - podczas gdy reszta nadal była w środku, myśląc, że są bezpieczni, świętując, a nawet ośmielając się wierzyć, że może wszystko może być normalne.
ㅤ Ale przeczucia Violet cały czas były słuszne. Po prostu nie wiedziała, dopóki nie było za późno.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top