PROLOG ━ THE UMBRELLA EFFECT

Evil grew, it's part of you
And now it seems to be
That every time I look at you
Evil grows in me.
— THE POPPY FAMILY




00. | the umbrella effect









ㅤㅤDOMINICA PRZEŚLADOWAŁO NIEUSTANNE UCZUCIE DEJA VU.

ㅤZebranie miało rozpocząć się o dziewiątej wieczorem — jak to zwykle bywało. Pora ta, jak uważał, nie mogła być bardziej idealna; zimą słońce wcześniej chowało się za horyzontem, co czyniło rozmowy bardziej... prywatnymi i intymnymi przy panującym zmroku. Byli niczym ukryta drużyna przechowująca tajemnicę tych, których oczy były otworzone na prawdę. Tych, którzy pewnego dnia zmienią świat i przyniosą mu jego prawdziwy cel. Nie mógł być bardziej dumny i podekscytowany.

ㅤSpóźniał się, bo była już prawie ósma pięćdziesiąt. Cholera. Nie mógł winić za to korków, ani opóźnienia w szykowaniu sprzętu - to przytłaczające myśli i niepokojące wspomnienia sprawiły, że stracił poczucie czasu. Nie wspominając o nieco żenującym incydencie z potknięciem się o pustą butelkę piwa, która nie istniała w tej linii czasowej (znalazł ją kiedyś w starym, opuszczonym mieszkaniu). Uznał, że jutro powinien trochę posprzątać. W końcu ciężko było żyć w tym miejscu na co dzień. Obskurny pokój w tanim motelu, w którym obecnie mieszkał, zdawał się duszący, przepełniony bałaganem obsesyjnych ustaleń i słabym zapachem papierosów, który nigdy się nie ulatniał. A przestrzeń? Dominic Whitman nie był typem dekoratora. Był za to adoratorem — budującym miejsce poświęcone pewnej tajemniczej kobiecie o włosach ciemnych, jak noc. O jego lubowaniu w owej osobie sugerowała liczba fotografii i zapisków na ścianach. Organizował to sanktuarium od miesięcy i nic nie wskazywało na to, żeby w najbliższym czasie miało być kompletne. Każdy szczegół miał znaczenie, ale nic nigdy w jego opinii nie wystarczało: znoszona szara bluza z kapturem narzucona na krzesło, kolekcja migawek przypiętych skrupulatnie do ściany i niewielka figurka przedstawiająca ową kobietę w czasach dziecięcych, ubraną w niedorzeczny mundurek rodem z prywatnej szkoły.

ㅤNie powiedział doktorom Gene'owi i Jean o swojej małej kolekcji i nie miał zamiaru kiedykolwiek powiedzieć. Doskonale wiedział o morderczych skłonnościach tej pary, gdy coś nie poszło po ich myśli lub gdy ktoś próbował zataić przed nimi jakieś informacje. Nie mógł ich winić, doprawdy. On sam miał krew na rękach i nie było mu z tego powodu przykro. Różnica między nimi a nim była jednak taka, że oni skupiali się na całokształcie, podczas gdy on skupiał się na pewnej jednostce.

ㅤNiedawno poznał jej imię.

ㅤViolet Hargreeves.

ㅤAch, jak to imię wwiercało się w jego umysł niczym drzazga. Violet Hargreeves. To nie było tylko imię - to był klucz do życia, które ledwo pamiętał, ale od którego nigdy nie mógł uciec. Nie mógł pozbyć się tego okropnego, przytłaczającego uczucia deja vu, jak świadomość, że całe twoje życie było czymś, czym nie powinno być. Jakby pamiętał życie, którego tak naprawdę nigdy nie miał.

ㅤTo nie tak miało być. Wspomnienia z tamtej linii czasowej - o byciu rozerwanym na pół przez przerażającego wielkiego samuraja, ten nieopisywalny ból i jej twarz migająca mu przed oczami przed utratą przytomności - prześladowały go każdego dnia i każdej godziny życia. Wiedział, że jest inny… że jest napędzany nienasyconym popędem, gryzącym brzegi jego rozumu.

ㅤNie miała pojęcia. Nie miała najmniejszego pojęcia, jak samo jej istnienie go dręczyło, jak zmieniało mu myśli w brutalne fantazje. Wizualizował sobie, jak jego palce owijają się wokół jej delikatnego gardła, czując, jak uchodzi z niej życie. Nie z nienawiści. Nie, nie, nie... To był taniec, którego chciał wykonać. Był to sposób na odzyskanie kontroli nad życiem, które stracił. Postrzegał ją jako sposób na pozbycie się udręki, która wsiąkła w jego mózg i klucz na przywrócenie poprawnego świata.

ㅤNa jego czoło wstąpił zimny pot, gdy wyobraził sobie jej twarz wykrzywioną z przerażenia i jej błagania o litość, jej jęki. To nie była tylko fantazja - to był plan. Był pewien jednej rzeczy: potrzebował jej, potrzebował jej bliskości, aby przejąć kontrolę nad chaosem, który go zżerał. Było to niemal poetyckie.

ㅤChciał mieć ją pod swoją kontrolą. Bo gdyby miał ją pod swoją kontrolą, mógłby mieć kontrolę nad swoim umysłem...

ㅤA nie było niczego, czego mógłby obecnie pragnąć bardziej.

ㅤJednak na razie musiał zaspokoić swoją potrzebę wiedzy i kontroli nad sytuacją rodzącą się w jego myślach, uczestnicząc w spotkaniach grupy ludzi, którzy mieli takie same problemy jak on.

ㅤSerce Dominica przyspieszyło, gdy szybko zaczął upychać swoje rzeczy do czarnej torby: butelkę pustego piwa (anomalia, o którą się potknął), mały pistolet i szkicownik. Nie miał wiele na tym świecie i nie potrzebował wielu rzeczy. Zarzucił torbę na ramię, zostawiając bałagan za sobą i wyszedł na korytarz, zatrzaskując po drodze drzwi. W motelu panowała grobowa cisza, a nieliczni goście, wyglądający na tak samo wykończonych, jak wnętrze otaczającego taniego motelu, nawet na niego nie spojrzeli.

ㅤGdy wyszedł na zewnątrz, odetchnął zimowym powietrzem (nie do końca możnaby je uznać za rześkie). Utrzymujący się w nozdrzach zapach popiołu, prawdopodobnie pozostawionego przez innych zakwaterowanych, przypomniał mu o papierosie, którego jeszcze nie wypalił. Westchnął i wyjął jednego z kieszeni w połowie spaceru, aby nie tracić czasu, po czym zapalił go swoją ulubioną zapalniczką. W końcu podszedł do swojego samochodu - starannie zadbanego Chevrolet Malibu, którego zaparkował kilka miejsc od wejścia do motelu, po czym wsiadł do środka. Uwielbiał swój samochód i była to jedna z niewielu rzeczy, o które faktycznie dbał, poza swoją bogatą kolekcją poświęconą Violet Hargreeves. Silnik ryknął do boju, więc ruszył przed siebie po wyludnionych ulicach. Nocne niebo wyglądało dość dobrze, pokrywające wszystko niebieską, czarną powłoką. Wiedział, że do spotkania pozostało mniej niż dziesięć minut, a myśl o spóźnieniu się na spotkanie The Keepers nie wchodziła w grę. W końcu nie lubili spóźnialskich. Cóż, nie dotyczyło to całej grupy, ale żonatej pary, liderów spośród ich grona. Szczerze mówiąc, nie do końca za nimi przepadał. Jak dobrze, że był jednym z ich ulubieńców i szanował ich za odnalezienie prawdy co do sekretów tego świata, których inni nie dostrzegli.

ㅤDominic przeniósł wzrok na lusterko wsteczne, rzucając na siebie okiem, by sprawdzić, czy przynajmniej wygląda odpowiednio. Nie wyglądał. Jego blond włosy na żelu sprawiały wrażenie, jakby nie były zadbane od dłuższego czasu i przydałoby się je przyciąć. Był nieogolony, niebieskie oczy miały odległe spojrzenie. Miał również tatuaże, miał ich dużo. Na klatce piersiowej i na nadgarstku — odwrócona parasolka, symbol jego przynależności do The Keepers. Niektórzy porównywali go do chytrego szczura ze względu na jego wygląd i zachowanie. Cóż, nie mylili się całkowicie. Niech go jednak diabli, jeśli mu się to nie podobało. Taki już był.

ㅤNic nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia poza spotkaniem z jedyną grupą na tej Ziemi, która naprawdę go rozumiała.

ㅤNigdy nie mógł ich przegapić, chociażby świat miał stanąć w płomieniach.



ㅤ— Efekt Parasola…

ㅤDźwięk przejeżdżającego slajdu wypełnił pomieszczenie, kiedy to dr Jean Thibedeau nacisnęła przycisk pilota, oświetlając wyświetlany za nią i jej mężem ekran projektora przedstawiający zdjęcie komiksu z początku dekady. Przeklętego komiksu opowiadającego historię " The Umbrella Academy", grupy dziecięcych superbohaterów walczących z przestępczością. Nie, żeby coś takiego istniało. Przynajmniej nie w tej linii czasowej.

ㅤDominic dobrze je znał, podobnie jak wszyscy inni obecni na spotkaniu. Wszyscy ci wymyślnie wyglądający, noszący plakietki z imionami goście mieli ze sobą jedną wspólną rzecz; a było nią przypominanie sobie o tej śmiesznej grupie. Dziecięcy superbohaterowie ratujący świat. Wydawało się to niesłychane, a jednak wszyscy wiedzieli, że to prawda. Nawet jeśli nigdy się nie wydarzyło.

ㅤPara jak co dzień, przykuwała uwagę wszystkich tym, jak odmiennie wyglądali w porównaniu do wytwornych gości.

ㅤDr Gene, mężczyzna w średnim wieku z gęstą, siwiejącą brodą i długimi, rozczochranymi włosami, wyglądał jak szalony profesor, który spędził zbyt wiele późnych nocy nad zakurzonymi starymi tomami. Jego broda wyglądała staroświecko; przypuszczalnie coś, co nosiłby amisz lub mężczyzna z czasów wiktoriańskich. Dominicowi nie przypadła do gustu, tak samo jak nie podobał mu się jego tweedowy garnitur z kamizelką i krawatem bolo.

ㅤTo samo dotyczyło jego żony, dr Jean prowadzącej obecną prezentację. Kobieta pasowała do niego z brązową kamizelką i bolo krawatem, wraz z dopasowanymi, dużymi okularami. Nie tylko on robił fałszywą minę jeżeli chodziło o ich ubiór i zachowanie. Tak naprawdę wszyscy tutaj byli fałszywi, na więcej niż jeden sposób.

ㅤ— Co mamy na myśli, kiedy mówimy o Efekcie Parasola? — kontynuowała Jean pogodnie pośród szemrania gości. — Cóż… niektórzy nazywają to “chorobą osi czasu”.

ㅤBlondyn z pewnością cieszył się, że spóźnił się tylko pięć minut. Ponieważ zanim para zaczęła ponownie przemawiać, spojrzeli na niego i nie wydawali się być rozgniewani. To dobrze, pomyślał. Lepiej było być po ich dobrej stronie, bez względu na to, jak wesoło i słodko wyglądali. Nikt w tym ciemnym, przestronnym pomieszczeniu z krzesłami i zapachem drewna również nie wydawał się przejmować jego chwilową nieobecnością.

ㅤDźwięk przejeżdżającego slajdu. Klik.

ㅤNa wyświetlaczu pojawiło się zdjęcie siódemki małych figurek przedstawiających grupę wspomnianych wcześniej superbohaterskich dzieci, wszystkie ubrane w swoje małe mundurki z prywatnej szkoły. Tak, dokładnie siedem. Jedna z nich przypadła Dominicowi, po tym jak bezwstydnie ukradł ją z kolekcji. Nie mógł być bardziej dumny ze swojego osiągnięcia - kradzież od Gene'a i Jean była czymś naprawdę trudnym do zrobienia. On jednak tego dokonał. Teraz mała, czarnowłosa figurka należała do niego. Prawie poddał się małemu dreszczowi podniecenia, który przebiegł mu po kręgosłupie.

ㅤ— To artefakty z innych linii czasowych… Jak wspólne wspomnienia, których wielu z was doświadczyło, prawda?

ㅤZapadła cisza. W końcu to było to. Powód, dla którego wszyscy zostali tam zebrani. Jedyna rzecz, która ich połączyła, która dała im cel, by pojawiać się na każdym ze spotkań. Te wszystkie wspomnienia... Bolesne deja vu z żyć, które zdawały się być od nich skradzione.

ㅤJean ze zrozumieniem kiwała głową na milczącą reakcję tłumu, podobnie jak jej mniej otwarty mąż. Oni też to wiedzieli, czuli ich ból. Wszyscy czuli.

ㅤ— Ludzie u władzy chcą nam wmówić, że te wspomnienia to jedynie wytwory naszej wyobraźni.

ㅤKolejny dźwięk przejeżdżającego slajdu. Klik.

ㅤPokazano starszego mężczyznę, około siedemdziesięciu lub osiemdziesięciu lat, szczupłego i wysokiego. Nosił monokl, podwinięte do góry wąsy i drogi, ciemny, dwuczęściowy garnitur. W dłoni trzymał czarny parasol.

ㅤTo był on. Mężczyzna, który prześladował Dominica we wspomnieniach. To tak, jakby w prawidłowej osi czasu znał go osobiście, choć za nic nie potrafił zrozumieć, co to dokładnie oznacza. Dlaczego zdawał się znać go tak dobrze? Dlaczego miał przebłyski wspomnień i snów o nim, wydającym mu rozkazy? Wszystko było dla niego tak zagmatwane, że blondyn zaczął pocierać skronie z frustracji i dezorientacji. Za każdym razem, gdy widział kolejne wskazówki, wydawało mu się, jakby tracił zmysły. Co prawdopodobnie już się działo.

ㅤTym razem to rzadko mówiący dr Gene zdecydował się przemówić, wskazując długim wskaźnikiem na obraz bogatego mężczyzny na ekranie. Zaraz po tym, jak poprawił swoje duże, kwadratowe okulary, oczywiście.

ㅤ— Elegancki mężczyzna z parasolem stojący na trawiastym pagórku.

ㅤKolejny dźwięk przejeżdżającego slajdu. Kolejny dowód. Klik.

ㅤKawałki wycięte z gazet prosto z lat sześćdziesiątych, ze zblakłymi rysunkami brodatego mężczyzny w białej szacie, z tatuażami na wewnętrznej stronie dłoni.

ㅤ— Tajemnicza sekta o nazwie Dzieci Przeznaczenia.

ㅤKolejny dźwięk slajdu. Klik.

ㅤNastępny widok sprawił, że Dominic wyprostował się na swoim miejscu. To malowidło przykuło jego uwagę. Przedstawiał piątkę nastolatków, wciąż w tych samych mundurkach. A wśród nich... Violet Hargreeves, z długimi czarnymi włosami i maską. Och, jak bardzo pragnął zobaczyć ją w prawdziwym życiu. Wersję, którą pamiętał - dorosłą, w czarnym, sięgającym podłogi płaszczu i koszulce Rolling Stonesów. Pamiętał każdy szczegół. Jej piwne oczy, bladą cerę...

ㅤŻaden z nich nie znał jej prawdziwego imienia. Ale on znał. Czuł się wyjątkowy. Tak bardzo, bardzo wyjątkowy.

ㅤ— Grupa dziecięcych superbohaterów w krótkich spodenkach, od której pochodzi nazwa tego zjawiska: Efekt Parasola.

ㅤ— Pytanie brzmi — wtrąciła spokojnie Jean. — …kto czerpie korzyści z tej maskarady?

ㅤJej mąż prychnął, wciskając kolejny przycisk. Kolejny slajd.

ㅤ— Elity, naturalnie. Prawda zawsze była zagrożeniem dla klasy rządzącej. Ale czy są w stanie powstrzymać prawdę?

ㅤ— Nie — Wszyscy odparli chórem.

ㅤKolejne slajdy. Teczka… książka… płyty DVD… Wszystkie prowadzące do The Umbrella Academy.

ㅤ— Oczywiście, że nie. Te artefakty dowodzą, że żyjemy w niewłaściwej osi czasowej. I to one mogą sprawdzić… Czystkę.

ㅤOch, Czystka. Ta nazwa przyniosła szepty w zaciemnionym pomieszczeniu tajnej organizacji, jak potężna wzburzona fala. Oczywiście każdy, kto miał do czynienia z The Keepers, wiedział dokładnie, do czego się to odwoływało, nawet Dominic. Niektórzy wierzyli, że oznacza to koniec, a inni, że jest to tylko wspaniałe przywrócenie właściwej linii czasu.

ㅤSzczegółów nie znał nikt poza Thibedeausami. A przynajmniej taką teorię miał Dominic. Nie potrafił jednak dokładnie rozgryźć i przeanalizować tego, co wiedzieli z całą pewnością. Cokolwiek to było, była to potężna wiedza. W pewnym sensie jej pragnął, lecz wiedział, że wniknięcie głębiej do tajemnic tego duetu było wręcz niemożliwe. Dopóki, oczywiście, nie uda mu się w jakiś sposób wejść w ich łaski.

ㅤTo właśnie z tego powodu w jego torbie znajdowała się obecnie pusta puszka po piwie z wielkim napisem "Sultry Saison". Firma piwowarska, która, co nie było zaskoczeniem, nie istniała nigdzie. Dominic przeszukał wszelkie możliwe źródła; w internecie, w starych archiwach firm piwowarskich, u właściciela firmy - nigdzie nie odnalazł jakichkolwiek śladów, iż takie piwo istniało w ich zakłamanej linii czasowej. Właśnie takie rupiecie uwielbiało kolekcjonować szalone małżeństwo i właśnie dlatego Dominic przyniósł je, by ich udobruchać. Na pewno będą zadowoleni i może uda mu się zawrzeć z nimi jakiś układ. Chciał wiedzieć o Hargreeves i o Czystce. Wziąłby tyle informacji, ile tylko mógł. Co najważniejsze, chciał mieć informacje na temat Violet Hargreeves.

ㅤNiecierpliwie stukał stopą i czekał, aż spotkanie się skończy. Była jeszcze para - Jerome i Nancy - którzy przerywali spotkanie cichymi szeptami, dzięki czemu spotkanie przebiegało szybciej, gdy rozmawiali z Jean i Gene'em. Odbywało się również zwyczajowe przekazywanie informacji przez podzielone między sobą podgrupy we wszystkich częściach Ameryki. W końcu The Keepers działali na skalę globalną. Dominic nie przyłączył się do rozmowy. Zamierzał pomówić z parą na osobności.

ㅤPowoli prezentacja dobiegała końca. Wszyscy mogli to wyczuć - tę gęstość powietrza i desperacką potrzebę kontaktu z innymi uczestnikami. Oczy blondyna przeskanowały pomieszczenie, przyglądając się twarzom poszczególnych osób. Niektórzy z nich mieli takie samo puste spojrzenie, podczas gdy inni mieli bardziej... ożywiony wyraz twarzy. Iskierkę rozpoznania, desperacji lub nadziei. Ci, których życie było dręczone skrawkami rzeczywistości ze świata, do którego nie mogli dotrzeć, ale nigdy nie przestali polować.

ㅤJego wzrok przykuła kobieta o rudych włosach i nerwowym uśmiechu. Z pewnością wystąpiłaby w sitcomie z lat sześćdziesiątych lub jako statystka w Mad Men. Widział ją wcześniej na spotkaniach i wiedział tylko, że należała do oddziału na Wschodnim Wybrzeżu. Nazywała się Lisa Stanton i z pewnością miała kilka interesujących artefaktów. Zanim zdążył do niej podejść, rzuciła się, by zbliżyć się do Gene'a Thibedeau. Wyglądała, jakby chciała mu coś wręczyć. Oczywiście, że musiała być przed nim… Każdy traktował to jak wyścig.

ㅤW końcu, po tym jak Lisa wymieniła z małżeństwem parę słów, pokój kompletnie opustoszał. Dominic obserwował uważnie wszystkich, notując ich zachowanie, gdy wychodzili; tych, którzy trzymali się swoich przywódców, tych, którzy ukradkiem wymieniali sekrety, lub tych, którzy wymknęli się, niewątpliwie już myśląc o następnym spotkaniu.

ㅤUdał się do pary, niosąc swój cenny gest, który miał nadzieję przekonać ich do siebie. Gdy do nich dotarł, natychmiast zaprezentował pustą butelkę.

ㅤPara była w trakcie pakowania projektora do torby i odwróciła się dopiero, gdy mężczyzna odchrząknął, by dać znać o swojej obecności. Ich ulubieniec, akurat. Zastanawiał się, ilu osobom opowiadali te same pierdoły. W tej chwili jednak nie miało to znaczenia, liczyły się tylko podejrzane interesy, w które był zamieszany.

ㅤDr Gene i Dr Jean spojrzeli na niego zza dopasowanych okularów, kobieta w warkoczach uśmiechnęła się do niego w fałszywy sposób.

ㅤ— Dominic, skarbeńku…

ㅤWiedzieli o tym, jak deja vu skradzionego życia prześladowało tego mężczyznę, jak wypaczało jego umysł. Współczuli mu, choć nie mogli zaprzeczyć, jak przydatne było posiadanie tak użytecznej osoby w swojej organizacji. Był napędzany, zdeterminowany - i nie mogli zaprzeczyć jego umiejętnościom, pomimo tego, że był rozchwiany psychicznie. Stanowił doskonałe narzędzie, był idealnym członkiem dla ich celów.

ㅤ— Dr Thibedeau... dr Thibedeau — przywitał ich ze skinięciem głowy. — Sądzę, że może to państwa zainteresować. Znalazłem ją w opuszczonym mieszkaniu z moich wspomnień. Zapewniam, że jest autentyczny.

ㅤWidział błysk w ich oczach, gdy przyjmowali przedmiot i wiedział, że przykuł ich uwagę.

ㅤButelka piwa była takim prostym, banalnym przedmiotem. Kto zwróciłby uwagę na coś takiego? A jednak nawet takie drobiazgi odgrywały ważną rolę w ujawnieniu największej teorii spiskowej w tej linii czasu. Dowód na to, że rzeczywistość, w której żyli obywatele, była masowym przekłamaniem, które wkrótce będzie musiało zostać naprawione, w taki czy inny sposób.

ㅤMałżonkowie cenili te przedmioty jak złoto. Do tego stopnia, że jak na tak rzadkie znalezisko wyceniono je na tysiące dolarów. Nie mogli powstrzymać się od szerokiego uśmiechu na widok tego klejnotu. Musieli go mieć w swojej kolekcji.

ㅤDr Gene ponownie poprawił okulary i oczyścił gardło ze zmarszczonymi brwiami.

ㅤ— Ile za to chcesz, młody człowieku? — zapytał tubalnym głosem.

ㅤJasne, Dominicowi przydałoby się więcej pieniędzy. To nie tak, że był bogaty, a pieniądze na pewno przydałyby mu się na dłuższy pobyt w motelu, na zapłacenie za więcej nocy. Ściana wypełniona po brzegi informacjami na temat Violet Hargreeves nie mogła się przecież z nim ruszyć, a zebranie wszystkiego do bagażu było piekielnie trudnym zadaniem. Jednak nie, był faworytem, chciał grać faworyta. Potrzebował postawić stopę w ich bliskim kręgu. Przeciągnął się więc i machnął lekceważąco ręką.

ㅤ— Możecie potraktować to jako prezent od lojalnego wyznawcy — mlasnął, drapiąc się po nieogolonej twarzy. — Po prostu pomagam sprawie.

ㅤUsta Jean wygięły się w zalotnym uśmiechu. Przypominała kota, który dostał śmietankę. Wzięła butelkę i obróciła ją w dłoniach, badając ją pod każdym kątem. Kiedy była zadowolona ze swoich oględzin, spojrzała na Dominica z psotnym błyskiem w oczach.

ㅤ— Jesteś najsłodszy — wymruczała. Jej głos był jak miód, słodki i lepki. — Dajesz nam tak potulnie ten cenny skarb...

ㅤWymieniła przelotne spojrzenie ze swoim mężem Gene'em. To spojrzenie, ukryte za dobranymi do nich grubymi okularami, mówiło o wyćwiczonej wiadomości " ten facet jest podejrzany" oraz "zabijmy go". Trudno było ufać komukolwiek w tym wypaczonym życiu, choćby tym, którzy wydawali się być oddani sprawie. Nie zrobiliby tego, o nie. Chociaż Dominic był przebiegły jak lis, był naprawdę pasjonatem sprawy. Nie mogli stracić takiej perełki wśród morza zwolenników. W pewnym sensie uważali go za swojego ucznia.

ㅤKobieta w warkoczach nie mogła się powstrzymać od lekkiego potargania mu włosów, mimo że był on dorosłym mężczyzną koło czterdziestki. Wiek nie miał tu znaczenia. Gene nie lubił natomiast, gdy jego żona zachowywała się słodko przy zwolennikach (i potencjalnych ofiarach). O wiele bardziej wolał przejść do rzeczy, lecz w tej chwili musiał trzymać język za zębami, jeśli nie chciał, by żona zbeształa go później w domu.

ㅤJego gęste brwi zmarszczyły się, po czym poprawił swój wielki pas, upewniając się, że jego podbrzusze jest schowane. W końcu zabrał głos:

ㅤ— Doceniamy twoje poświęcenie. Przyniosłeś nam wiele naprawdę dobrego materiału. Powinieneś być dumny ze swojej lojalnej pracy, synu. Dzięki niej czynisz świat lepszym miejscem!

ㅤJeszcze jedno szybkie spojrzenie na parę, gdy w milczeniu, bez słów, komunikowali, czy powinni zaprosić Dominika na kolację, czy nie. Zdecydowanie coś ukrywał. Musieli się upewnić co. Jak na ironię, ich obserwator również próbował dowiedzieć się, co para ukrywa. Oboje szukali odpowiedzi i tylko jedna strona mogła dowiedzieć się pierwsza.

ㅤWspólne, porozumiewawcze spojrzenie potwierdziło wybór, nad którym wahała się para.

ㅤ— Może zechciałbyś dołączyć do nas w naszym domu na kolację? — dodał mężczyzna, spoglądając z powrotem na Dominica.

ㅤO tak.

ㅤTo nie była oferta, którą Dominic mógłby odrzucić. Długo czekał na zaproszenie. Zaproszenia były rzadkością, zwłaszcza dla wyznawcy takiego jak on, który od dawna starał się o względy. Nie mógł powstrzymać podekscytowania, które wywoływało przyjemne uczucie ciepła rozchodzące się po jego ciele. Zaproszenie oznaczało krok bliżej do wewnętrznego kręgu - prawdziwego kręgu, w którym zdradzano sekrety i snuto plany.

ㅤDominic przełknął ciężko, a następnie uśmiechnął się szeroko, starając się ukryć podekscytowanie.

ㅤ— Z przyjemnością przyjmę wasze zaproszenie, doktorze Gene i doktorze Jean — odrzekł z dość sarkastycznym salutem. Była to niewypowiedziana zasada w organizacji. Nazywać ich po imieniu, zachowywać profesjonalny dystans.

ㅤSkinął głową, czekając, aż go wprowadzą. Dziś wieczorem wreszcie będzie mógł zbliżyć się do tajemniczej czarnowłosej kobiety z jego odległych wspomnień. Już niedługo będzie mógł uzyskać od niej odpowiedzi, złożyć pocałunek na jej łagodnych ustach, a następnie rozciąć jej szyję. Tak, to była tylko kwestia czasu. Czasu, na który tak długo czekał. Wszechświat w końcu wyświadczył mu małą przysługę.

ㅤA wszystkie odpowiedzi, właściwa linia czasu, spokojny umysł i Violet Hargreeves...

ㅤTo wszystko należało do niego.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top