35

Trey

osiem lat wcześniej

- Dobrze, Jericho! Kopnij mocniej! Właśnie tak!

Siedziałem po turecku w kącie ciemnego pokoju, w którym codziennie trenowałem. Odkąd Jericho przybrał na wadze i stał się pewniejszy siebie, zacząłem go szkolić. Zdecydowałem, że nie będzie dołączał do mafii, na co Harrison się zgodził. Jeśli jednak Jericho chciał być moim ochroniarzem, musiał wiedzieć, jak się bronić.

Chłopak kopał i okładał pięściami manekina. Klaskałem w dłonie, aby rozgrzać go do walki. W oczach bruneta pałała żądza zemsty. Za każdym razem, gdy trenowaliśmy, kazałem mu sobie wyobrazić, że jego przeciwnik jest jednym z ludzi, którzy atakowali Jericha, gdy ten jeszcze żył na ulicy. Wówczas w chłopaku budziła się prawdziwa bestia, której nic ani nikt nie był w stanie poskromić.

Nigdy nie czułem się z nikogo dumny. Rodzina nie dała mi powodów, abym brał ich za przykład. Dopiero szkoląc młodego chłopaka przygarniętego z ulicy, zrozumiałem sens tych słów.

Byłem kurewsko dumny z Jericha. 

- Ostatnie dziesięć sekund i przerwij!

Jericho wymierzył jeszcze dwa ciosy i trzy kopniaki w pokiereszowanego manekina. Po skończonym treningu pochylił się i oparł dłonie o kolana. Oddychał ciężko. Odezwało się we mnie sumienie, więc wstałem i podszedłem do chłopaka z butelką wody. Jericho niemal wyrwał mi ją z rąk. Z dnia na dzień stawał się coraz śmielszy w  swoich poczynaniach. Każdego innego nowicjusza ukarałbym za takie traktowanie mnie, ale Jericho był dla mnie jak młodszy brat. 

- Świetnie się spisałeś, młody.

- Kiedy dostanę taki tatuaż?

Poklepałem bruneta po plecach, robiąc to jednak odrobinę za mocno. Jericho skrzywił się, ale mnie nie zganił. Wiedział, że pewnej granicy nie mógł przekroczyć.

- Nigdy go nie otrzymasz, Jericho. Ten tatuaż symbolizuje moją przynależność do mafii, a ty do niej nie należysz.

- Daj spokój! Zostanę twoim ochroniarzem! 

Chwyciłem szczękę chłopaka w dłoń. Nakierowałem jego zmęczone spojrzenie na swoją twarz.

- Posłuchaj, bo nie będę się powtarzał. Musiałem przejść wiele okrutnych tortur, aby stać się tym, kim jestem dzisiaj. Traktuję cię jak swojego podopiecznego, Jericho. Ty może nie doceniasz swojego życia, ale ja je cenię. Nie szkolę cię na ochroniarza, abyś za chwilę mi tu wykitował. Poświęcam ci czas, uwagę i sympatię. Nie pozwoliłbym za nic w świecie, abyś musiał przejść drogę, którą przeszedłem ja, aby stać się księciem mafii. 

- Gdy Harrison umrze, będę mógł zrobić sobie taki tatuaż?

Ścisnąłem mocniej szczękę chłopaka, przez co jego młodzieńczą twarz wykrzywił brzydki grymas.

- Nie rozumiesz mnie, szczeniaku. 

- Czego, mój panie?

Uśmiechnąłem się, gdy tak mnie nazwał. Do diaska, uwielbiałem to poczucie wyższości, jakie sobie wypracowałem na przestrzeni lat. Jako dzieciak o tym marzyłem, a teraz moje życzenia się spełniały. 

- Nie możesz mówić o śmierci mojego szefa. Owszem, pewnego dnia Harrison umrze, ale wówczas ja przejmę jego stanowisko. Jestem jego prawą ręką. Ricka mianuje na swojego zastępcę, a ty już wówczas będziesz moim najlepszym ochroniarzem. Nie pozwolę jednak, abyś wytatuował sobie ten symbol. Dla ciebie może to być ładny wzór, za pomocą którego wyrywałbyś panienki, ale to coś więcej. 

Jericho pokiwał głową zrezygnowany. Widziałem na jego twarzy zawód, ale wierzyłem, że jeszcze wyszkolę go na dzielnego wojownika, z którego będę dumny, jak z własnego syna. 

Yvaine

obecnie 

- Nie wierzę ci. Moja mama musi żyć.

Zadrżałam. Musiałam objąć się ramionami, aby dać sobie ciepło. Trey wyciągnął do mnie rękę, aby mnie dotknąć, ale coś mu na to nie pozwoliło.

- Tak mi przykro, dziecinko. Serce twojej mamy nie wytrzymało leków. Lekarz mówił, że była już słaba. Zabrzmię jak skurwiel, ale twoja mama się męczyła. Nareszcie ma spokój.

Moje ręce się trzęsły. W oczach stanęły mi łzy, przez co nic nie widziałam. Czułam się odrętwiała i otępiała. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Mój umysł nie chciał przyjąć do wiadomości, że moja chora mama odeszła w dzień moich urodzin. Kiedy ostatnio ją widziałam, była bardzo słaba, ale dzielnie walczyła. Dzięki pieniądzom Treya jej los z pewnością się polepszył. Przynajmniej na kilka ostatnich dni życia. 

Nagle przez głowę przebiegła mi piorunująca myśl. Nie mogłabym w nią uwierzyć, ale jakaś mroczna część mnie krzyczała, że to mogła być prawda.

Podniosłam zapłakane spojrzenie na Treya. Jericho stał kilka metrów za nim, opierając się plecami o ścianę. Przez łzy widziałam, jak blada stała się jego twarz. Trey również nie wyglądał najlepiej. Zaciskał usta w wąską kreskę i przypatrywał mi się z bólem wypisanym na przystojnej twarzy.

- Kazałeś ją zabić?

Te słowa z trudem przeszły mi przez gardło. Gdy już je wypowiedziałam, cholernie tego pożałowałam.

- Myślisz, że mógłbym zabić twoją matkę? Za jakiego skurwysyna mnie uważasz?!

Trey podniósł głos. Odwrócił się. Schował twarz w dłoniach i próbował się uspokoić. Było widać gołym okiem, że go rozgniewałam.

- Kuźwa, aniołku.

Mężczyzna szybko znalazł się przy mnie. Chwycił moją zapłakaną twarz w dłonie. Z mojego gardła nie wydobył się nawet szloch. Byłam tak zszokowana, że łzy jedynie płynęły po mojej twarzy, ale towarzyszyło temu uczucie zobojętnienia.

- Rozumiem, że jesteś zrozpaczona, ale nie masz prawa winić mnie o śmierć swojej matki. Odkąd u mnie jesteś, zająłem się finansowo twoimi rodzicami. Mam swoich ludzi w Nowym Jorku, którzy bacznie monitorowali stan zdrowia twojej matki. Dzięki mnie miała zapewnioną najlepszą opiekę w ostatnich dniach życia. Rozumiem twój ból, dziecinko. Wiem, że rodzice byli dla ciebie wszystkim, ale...

- Byli? To znaczy, że coś stało się z moim ojcem?

- Kurwa.

Trey znów się ode mnie odsunął. Uderzył w ścianę znajdującą się obok.

- Twój ojciec zmarł na zawał serca. Był słaby, aniołku. Stało się to chwilę po śmierci twojej mamy.

Spuściłam głowę. Zacisnęłam dłonie w pięści. Głośno krzyknęłam, gdy nareszcie fala cierpienia we mnie uderzyła. Pochyliłam głowę i pewnie spadłabym z parapetu na podłogę, gdyby w ostatniej chwili Trey mnie nie chwycił.

Mężczyzna wziął mnie na ręce. Objęłam go nogami w pasie, a rękami uczepiłam się jego pleców. Zdawałam sobie sprawę, że wbijając w nie paznokcie, raniłam go, ale musiałam się wyżyć. Musiałam pomóc sobie w cierpieniu, które było niewyobrażalne. 

Trey nosił mnie po pokoju, a ja płakałam głośno w jego ramię. Trzęsłam się niemiłosiernie, ale nawet nie próbowałam się uspokoić. 

Zostałam sierotą. Jedyni ludzie, za których byłam gotowa oddać życie, odeszli z tego świata na zawsze. Nie było mi dane się z nimi pożegnać. Nigdy sobie tego nie wybaczę. Nie wybaczę sobie również, że oskarżyłam Treya o ich śmierć. Powinnam była pomyśleć, co mówię, zanim powiedziałam to na głos. Byłam zrozpaczona i zagubiona, dlatego obarczyłam winą mojego oprawcę.

- Jestem z tobą, dziecinko - wyszeptał mój pan, gładząc mnie po plecach. Po jakimś czasie noszenia mnie po pokoju, posadził mnie znów na parapecie. Nie oderwałam twarzy od jego ramienia. Czułam, że materiał ubrania mężczyzny był już mokry, ale nie obchodziło mnie to. - Przejdziemy przez to razem, słyszysz? Nie chciałem mówić ci tego dzisiaj, aby nie zepsuć twoich urodzin, ale diabelnie mocno cię kocham. Nie wybaczyłabyś mi, gdybym to przed tobą zataił. Nienawidzę widzieć, jak cierpisz, ale musiałem wyznać ci prawdę. Yvaine, jestem z tobą. Powiedz mi, jeśli czegoś potrzebujesz. Jeżeli mogę zrobić cokolwiek, aby ulżyć ci w bólu...

- Bądź przy mnie - wychrypiałam, wbijając ostatnimi siłami paznokcie w jego plecy. Trey przeniósł jedną dłoń na mój kark, a drugą gładził kojącymi ruchami moje plecy. 

- Nigdzie się nie ruszam, aniele. Będę z tobą do końca świata.

Trey

Wyzbyłem się współczucia lata temu. Nienawidziłem ludzi i większości chciałem uprzykrzyć życie najbardziej, jak się dało. Odbierałem innym życie bez mrugnięcia okiem, ale nie potrafiłem znieść płaczu Yvaine. 

Przeniosłem dziewczynę do łóżka. Przytuliłem ją do swojej piersi. Pozwoliłem jej moczyć moje ubranie łzami. Nie mogłem udzielić jej innej pomocy. Nie potrafiłem pocieszać cierpiących ludzi. Byłem w tym do bani.

- Nie wierzę w to, Trey. Dlaczego? Dlaczego akurat dzisiaj? Ten dzień był tak piękny, a teraz jest okropny.

Moje plany z pozbawieniem Yvaine dziewictwa po ognisku legły w gruzach. Wiedziałem, że dziś nic z tego nie będzie, ale miałem na głowie ważniejsze sprawy niż seks. 

- Lekarz mówił, że twoja mama walczyła o życie ostatnimi siłami. Była zbyt słaba, dziecinko. Nowotwór ją wykańczał. Zrobiłem, co mogłem.

- Myślisz, że umarła z tęsknoty za mną?

Kurwa. Nigdy nie poczułem takiego ściśnięcia w sercu. 

- Aniele, nie mów tak. Twoi rodzice dostali ode mnie list, gdy cię porwano. Obiecałem im, że się tobą zaopiekuję. Nie będę ci zdradzał szczegółów, bo nie chcę, abyś cierpiała, ale nie musisz się tym martwić. Twoja mama zmarła z powodu choroby. Wiem, że sieroctwo nie jest czymś, z czym powinny zmagać się dzieciaki, ale musimy być silni. Na szczęście masz nas. Każdy z nas jest gotów ci pomóc.

Yvaine wspięła się na mnie. Usiadła na mnie okrakiem. Nie mogłem być podniecony, kiedy ona była zalana łzami, ale kutas i tak mi drgnął, jakbym się nie brandzlował co najmniej od tygodnia.

Dziewczyna lekko się uśmiechnęła. Przez łzy wyglądało to żałośnie. Chwyciłem ją za biodra, aby się nie osunęła. Była słaba, zmęczona i zrozpaczona, ale i tak potrafiła się do mnie uśmiechnąć.

- Trey...

- Nic nie mów, dziecinko. Po prostu pozwól sobie przejść przez żałobę. Porozmawiamy później. 

Dziewczyna lekko się uśmiechnęła, choć było to raczej wymuszone. Położyła się na mnie. Uważała jednak, aby nie zgnieść mnie ciężarem swojego ciała. Była przy tym taka ostrożna, jakby najmniejszy nacisk mógłby sprawić, abym zniknął.

Głaskałem ją po plecach. Byłem wkurwiony, że dzień, który miał być dla niej piękny, okazał się być kompletną porażką. Nie mogłem winić za to siebie, gdyż próbowałem. Cholera, próbowałem i starałem się, aby była cały dzień uśmiechnięta, ale jak już się przekonałem na własnej skórze, życie potrafi być kurewsko okrutne.

Byłem już na granicy snu, gdy nagle usłyszałem strzał. Poderwałem się nerwowo i niemal zrzuciłem z siebie Yvaine. 

- Co się stało, kochanie?

- Ktoś strzelił. Muszę wyjść, dziecinko. Zaraz do ciebie wrócę. Nigdzie się nie ruszaj.

Dziewczyna wybałuszyła oczy, ale pokiwała posłusznie głową. Chwyciłem broń leżącą obok mnie, na szafce nocnej, i wyszedłem z pokoju zabaw. Na zewnątrz zastałem Jericha, który mimo zgiełku panującego na korytarzu, nie ruszył się z miejsca.

- Wiesz, o co chodzi?

Jericho zbladł jak ściana. Mało co wywoływało u niego takie uczucia.

- Nie jestem pewien, szefie. Słyszałem krzyk Romero na zewnątrz. Czy mogę z tobą tam...

Nie odpowiedziałem. Rzuciłem się przed siebie. Wybiegłem do ogrodu. Przed domem, tuż przy fontannie, klęczał Romero. Ochroniarz przyciskał obie dłonie do brzucha. Widziałem czerwoną plamę krwi na jego śnieżnobiałej koszuli. Obok mężczyzny znalazło się kilku innych ochroniarzy. Odgoniłem ich machnięciem ręki, a oni niczym posłuszne pieski odsunęli się na bok.

- Romero, kto cię postrzelił? Czy ktoś tu jest?

Mężczyzna spojrzał mi w oczy. Otworzył usta, aby odpowiedzieć, ale diabeł chciał, aby właśnie w tej chwili Romero stracił przytomność.




Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top