Zawiodłem...
- Koniec gry! Raimon wygrał wynikiem cztery do trzech! Wierzycie w to? Bo ja nie! AKADEMIA ALIUSA ZOSTAŁA POKONANA!
Pokonana...
Stałem bezmyślne i gapiłem się na murawę, próbując wyrzucić z głowy to jedno słowo. Z żalem przysłuchiwałem się okrzykom radości i szczęścia naszych przeciwników. Świętowali swój wielki dzień. Po wielu, wielu dniach ciężkich treningów, morderczych i upokarzających meczów, udało im się ośmieszyć nas, słynną drużynę Gai, noszącą zaszczytny tytuł Genesis. A ja nie potrafiłem temu zapobiec...
Bolało tym bardziej, że w drugiej połowie Ojciec odebrał mi opaskę kapitana, mówiąc, że go zawiodłem. Zawiodłem jedyną osobę, która mnie kochała i która powierzyła mi realizację swojego wielkiego planu.
Poczułem na sobie świdrujący wzrok Liny. Odwróciłem szybko głowę, nie chcąc, aby zauważyła żal i rozczarowanie na mojej twarzy. Sama mnie kiedyś uczyła, że zachowanie godności do końca jest najważniejsze, że muszę pozostać honorowym człowiekiem. Z pewnością nim nie byłem. Przecież używałem kawałka jakiegoś kamienia z kosmosu, aby móc być najlepszym i idealnym zawodnikiem. Aby przestać być nieznanym nikomu dzieciakiem z sierocińca. Aby udowodnić Jemu, że jestem godny swojego imienia.
Z trudem wywołałem na twarz lekki, serdeczny uśmiech i poszedłem pogratulować graczom Raimona. Patrzyli na mnie ze zdziwieniem, a część z nieufnością, gdy wyciągnąłem rękę do Marka. On bez wahania podał mi swoją dłoń, uścisnął ją mocno i powiedział kilka miłych słów o naszej grze.
- Xavierze - usłyszałem głos Ojca - Przepraszam... Tyle przeze mnie wycierpieliście...
Zamknąłem oczy, aby usunąć łzy spod powiek. Nie mogłem teraz płakać, po prostu nie!
- Teraz już wiem, że plan Genesis to była jedna wielka pomyłka.
Natychmiast otworzyłem oczy. Smutek i żal powoli przeszły w złość i poczucie oszukania. Pomyłka? Te kilka lat, które spędziliśmy na codziennych, wielogodzinnych treningach ze starszymi, a w dodatku wzmocnionymi meteorytem graczami, ten krwawy pot - to wszystko była POMYŁKA?
Usłyszałem ciężkie dyszenie, więc odruchowo spojrzałem w kierunku jego źródła. To Isabelle. Klęczała na murawie. W końcu wstała. Jej twarz wykrzywiał ogromny ból i furia.
- Jak śmiesz teraz tchórzyć?! - krzyknęła wściekle i strzeliła piłką z całej siły. Pobladłem. Czy ona chciała skrzywdzić Ojca? Czy ona chciała Go zabić?! Isa potrafiła walić naprawdę mocne petardy...
Natychmiast podjąłem decyzję. Wybiłem się do przodu, wykorzystując nieludzką prędkość wyprzedziłem futbolówkę i stanąłem przed Nim. Wpatrywałem się w wirujący przedmiot. Świst powietrza przecinał przerażającą ciszę. Bałem się, ale chciałem chociaż częściowo zmyć plamę na honorze. Przeszło mi przez myśl, że może nie powinienem tego robić. W sumie... Należało Mu się to. Może taka zemsta ukoiłaby ból i cierpienie po tak spektakularnym upadku...
Odgoniłem myśl o odsunięciu się.
W pierwszej chwili nie było tak źle. Wręcz przeciwnie. Czułem dumę z mojego odważnego wyczynu. Jednak gdy szok minął, ból eksplodował z nieznaną mi dotąd intensywnością. Naprawdę. Nigdy wcześniej nie bolało mnie tak bardzo. Wierzyłem, że dosięgła mnie sprawiedliwość za podobne cierpienie, jakie sprawiła Akademia Aliusa wielu rówieśnikom. Stałem chwiejnie, patrząc w oczy Isabelle.
- Dlaczego to zrobiłeś? - jej głos drżał.
W pewnym momencie straciłem równowagę i ległem na ziemię. Ból przyćmiewał mi wszystko, ledwo widziałem na oczy. Podszedł do mnie Mark. Coś krzyczał, ale nie rozumiałem słów. Złapał mnie za ramiona i obrócił na plecy, aby ułatwić oddychanie. Skrzywiłem się nieznacznie.
- Dlaczego zablokowałeś strzał?! Nie rozumiesz, co On zrobił?! Zaprzepaścił to wszystko! Ośmieszył nas! Ufaliśmy Mu, wszystko Mu poświęciliśmy, całe nasze życie! Zdradził nas! Jak śmiesz stawać po Jego stronie?! Nie wybaczę ci tego nigdy! Nigdy!
Powoli wstałem, ciężko oddychając.
- Rozumiem cię... - wypowiedziałem z pewnym trudem - Wiem... Domyślam się, czemu... uważasz, że nas zdradził... Sam jestem na Niego trochę... Bardzo zły... - zrobiłem krótką przerwę - Ale tyle lat traktowaliśmy Go jak ojca... Czy to już dla ciebie nic nie znaczy?!
Spojrzałem na dziewczynę z wyrzutem.
- Wiem, że Astram nie jest moim prawdziwym ojcem - wyjaśniłem, widząc zdziwione miny graczy Raimona - Znam całą historię. Noszę imię po Jego zmarłym synu, który zginął w wypadku samochodowym.
Zachwiałem się, ponownie tracąc siłę. Mark przytrzymał mnie i chciał pomóc usiąść, ale nadal stałem.
- Ale nie przeszkadzało mi to, że gdy patrzył na mnie, widział syna, a nie tego nieznanego chłopca. Naprawdę, nie przejmowałem się tym. Dla mnie liczyło się co innego.
Przed oczami stanęło mi wspomnienie, które pielęgnowałem od wielu lat. Sierociniec.
Siedziałem sam na huśtawce. Wpatrywałem się w ziemię ze smutkiem. Dookoła biegały dzieci. Usłyszałem szczęk zawiasów i spojrzałem w kierunku bramy.
- Przyjechał!
Całą bandą ruszyliśmy w stronę naszego kochanego opiekuna. Obsiedliśmy go jak szarańcza.
- Tak bardzo się cieszyłem, gdy przyjeżdżał do naszego sierocińca. Zawsze przywoził nam prezenty, o których nawet nie śniliśmy. Ale... To On był największym darem.
Stałem obok Isy, za nami biegała reszta.
- Tatusiu, zgadnij, co było dzisiaj w szkole! Dostałam złotą gwiazdę! - zawołała dziewczynka.
Ojciec uśmiechał się od ucha do ucha, obserwując nas i nasze szczęście. Wpatrywałem się w Niego szeroko otwartymi oczami. Niesamowite, jak jedna osoba może tak zmienić całe czyjeś życie.
- To nie ważne, że przegraliśmy ten mecz. Ojcze, możesz być nawet na nas zły, nie obchodzi mnie to! To TY jesteś naszym Ojcem, jedynym, jakiego znamy, jedyną rodziną!
Stałem przed Nim, ciągle przytrzymywany przez Marka. Patrzyłem Mu w oczy.
- Mój Xavierze... Nie sądziłem, że tak mnie traktujesz. Jest to cudowne, ale... Ja nie jestem was wart. Nie mam prawa nazywać się waszym ojcem. Jestem złym człowiekiem...
Podniósł z ziemi piłkę. Swoimi starymi, pomarszczonymi rękami, rzucił ją do Isabelle. Wyprzedził mnie i zasłonił własnym ciałem.
- Dawaj! Jeśli pragniesz zemsty, pokaż mi całą swoją siłę!
Przez chwilę nie wiedziałem, co się dzieje. Dlaczego On chciał...?
- Nie potrafisz i nie chcesz mi wybaczyć, rozumiem to, moja Bellatrix! Nie wahaj się! Kopnij najmocniej, jak umiesz!
Przestraszyłem się. Bałem się tego, co ona zrobi. Przerażała mnie myśl, że którekolwiek z nas byłoby w stanie Go skrzywdzić.
- Wal z całej siły!
Zadrżałem. Powstrzymywałem łzy, wpatrując się w dziewczynę. Chciałem wywrzeć na niej jakąś presję, powstrzymać przed dokonaniem tego, co zamierzała. Bo przecież gdyby Mu coś zrobiła, nie wybaczyłbym jej tego. Nigdy.
Wzięła mocny rozmach. Piłka stała przed nią nieruchomo, gotowa do stania się śmiercionośnym pociskiem. Chciałem krzyknąć, zareagować, ale głos uwiązł mi w gardle.
Bellatrix, nie!
W ostatniej chwili zrezygnowała. Opadła na ziemię w bezsilności. Zaczęła płakać, drżała.
- Nie mogę tego zrobić - wyszeptała, ale wszyscy wyraźnie to słyszeli - Xavier ma rację, jesteś jedynym, kogo możemy nazywać ojcem! Mamy tylko ciebie! - szlochała. Wszyscy zaczęli płakać, cała drużyna. Ja też, nie dałem rady dłużej powstrzymywać łez.
- Nie mogę uwierzyć, że wykorzystałem własne dzieci w celu zemsty... Stałem się potworem... Potworem!
Patrzyłem na Niego ze smutkiem, bo wiedziałem, co musi nastąpić. Gdy przyszedł detektyw, wszystko stało się jasne. To były ostatnie chwile Ojca na wolności.
Szok, rozpacz i ból sprawiły, że z następnych chwil zapamiętałem tylko pojedyncze urywki. Opowieść o zmarłym synu, trzęsienie boiska, ucieczka... Potem Go zabrali.
***
Obudziłem się w nocy zlany potem. Ciężko oddychałem. To znowu ten koszmar. Ten sam, który widziałem za każdym razem, gdy zamykałem oczy. Koszmar, w którym Ojciec wyrzeka się mnie, mówiąc, że zniszczyłem projekt Jego życia i w którym cały świat się ze mnie śmieje. "A ty nie miałeś być niepokonanym?" pytały głosy w mojej głowie, których nie potrafiłem uciszyć. Tyle, że one... Miały rację...
Podniosłem się z łóżka i po omacku chwyciłem szklankę stojącą na szafce nocnej. Od dzieciństwa miałem nawyk "zapijania" stresu wodą. Kiedy czymś się denerwowałem, potrafiłem wypić naraz półlitrową butelkę, by za chwilę powtórzyć ten wyczyn kilkukrotnie. W tym wypadku niewielka szklanka nie wystarczyła. Najciszej jak umiałem podreptałem do kuchni.
Przechodząc przez korytarz zauważyłem, że w pokoju Liny pali się lekkie światło. Zaciekawiło mnie to. Co ona robi o drugiej w nocy? Wyobraźnia podpowiadała mi przeróżne obrazy, ale żaden nie wydawał się zbyt realistyczny. Zignorowałem jakąś część mnie, która chciała podejrzeć lub podsłuchać. Moim celem była kuchnia.
Nalałem sobie nieco wody z kranu i wypiłem na raz. Potem jeszcze dwie szklanki. Uznałem, że wystarczy i poszedłem z powrotem do pokoju. Mijając drzwi siostry usłyszałem jej podniesiony głos. Mówiła tak głośno, że nie sposób było jej nie zrozumieć.
- Ile mu za to grozi? - chyba mówiła o Ojcu - Dożywocie?! Żartuje pan sobie?! Te dzieci go potrzebują!
Serce zabiło mi szybciej. Popędziłem do kuchni szybciej, niż podczas meczu z Raimonem, odkręciłem kran, podstawiłem naczynie i zacząłem pić. Nie liczyłem szklanek, jakie w siebie wlałem. Kiedy poczułem, że trochę się uspokoiłem, wróciłem do pokoju.
Usiadłem na łóżku i schowałem twarz w dłoniach. Sprowadziłem nieszczęście na tylu ludzi... Na przykład moich braci i siostry z drużyny, którzy zostali rozesłani po sierocińcach w całym kraju. W dodatku byli rozpoznawalni jako "ci straszni kosmici", bo przecież Akademię Aliusa znała cała Japonia. W następnej kolejności drużynę Gimnazjum Raimona. Na boisku traktowałem ich jak nic nie warte śmiecie i zadawałem ból fizyczny. Psychiczny zresztą też, bo przecież dwóch graczy odeszło prosto do Wylesa. Krzywdziłem inne aliuskie drużyny, kiedy zawalili. No i oczywiście Ojciec. Czy jakiekolwiek słowa będą w stanie wymazać moją winę? Przeze mnie, przez mój brak oddania sprawie, trafił do aresztu i czeka go dożywocie! Czy można kogoś zawieść bardziej, niż ja zawiodłem własnego Ojca?
Zacisnąłem pięść i rzuciłem się na poduszkę. Zwinąłem się w kłębek i okryłem kocem. Zacząłem płakać. Zazwyczaj robiłem to w samotności, nie chcąc, by ktoś to widział. Wszelkie trudne emocje chowałem w sobie i wyładowywałem, gdy nikt nie patrzył. Uważano mnie za opanowanego i dojrzałego chłopaka, idealnego i nieomylnego kapitana. Po co wyprowadzać ludzi z błędu?
Cały ten wizerunek perfekcji i doskonałości runął jak domek z kart. Po klęsce Aliusa nie byłem już silnym i niezależnym liderem najwspanialszej drużyny wszechczasów, Xenem, a kruchym i wrażliwym osieroconym dzieckiem, Xavierem. Dzieckiem, które jeszcze wczoraj radośnie biegało za piłką, bawiąc się z przyjaciółmi, a dzisiaj zadręczało się myślami o cierpieniu bliskich.
Nakręcałem się coraz bardziej, gdy nagle drzwi do pokoju się otworzyły. Stanęła w nich Lina. Miała łzy w oczach i zaczerwieniony nos. Podeszła do łóżka i pochyliła się.
- Nie możesz spać? - rozpoznała, że udaję.
- Tsa...
Milczała. Prawdopodobnie szukała najlepszego sposobu, by powiedzieć mi to, czego już się dowiedziałem.
- Ojciec... On... - wydusiła.
- Wiem - odwróciłem się do niej plecami - Strasznie się darłaś.
Usłyszałem jej ciche westchnienie.
- Myślałam, że... - urwała.
- Że co? - zapytałem najmilej, jak umiałem, odwracając głowę w jej kierunku.
- Nic już... Nie powinnam tak myśleć.
- Jak? - naciskałem. Nie znosiłem niedomówień.
- Myślałam, że przejmiesz się tym bardziej - uległa.
Otworzyłem szeroko piekące oczy. Moje zimne zachowanie miało na celu ukrycie słabości, a zostało odebrane jako bezduszność. Przecież to była moja siostra, nie musiałem się ukrywać!
Z trudem zerwałem z twarzy maskę ze zobojętniałym wyrazem i pozwoliłem łzom wypłynąć. Lina spojrzała na mnie ze zdziwieniem, które szybko zamieniło się w zrozumienie. Chyba załapała.
- To... To wszystko przeze mnie... - zacząłem wyrzucać z siebie swoje uczucia - Gdybym nie przegrał... Gdybym się nie wahał... On dalej byłby na wolności... Zawiodłem Go... Zawiodłem wszystkich... Nie zasługuję na wybaczenie!
- Xavier... - poczułem jej rękę obejmującą mnie - Ojciec jest z ciebie dumny...
- Niby z czego? Z tego, że Go ośmieszyłem? Jego prawdziwy syn... On na pewno byłby lepszy ode mnie!
Uścisk Liny zwiększył siłę.
- Może i tak, kto wie - łagodnie tłumaczyła mi siostra - Ale to TY jesteś teraz Xavierem i to w tobie Ojciec widzi swojego syna. On nie widzi świata poza tobą i twoim rodzeństwem.
- Ale przecież sam mi powiedział, że się na mnie zawiódł - wyszeptałem - Odebrał mi opaskę kapitana Gai i...
- Xavier... Odmówiłeś mu w słusznej sprawie. Chciałeś chronić swoją drużynę przed kontuzją. Czy naprawdę podjąłbyś teraz inną decyzję?
Dobre pytanie.
Zamknąłem oczy.
- Nie - wypowiedziałem bezgłośnie - Mimo, że Go kocham, nie byłbym w stanie tego zrobić.
- Widzisz? - uśmiechnęła się - Nie jesteś winny, Xavier.
- Jestem - trwałem przy swoim zdaniu, ciągle zadręczając się wyrzutami sumienia - Jestem i nigdy sobie tego nie wybaczę.
- Dlaczego? Zrobiłeś wszystko, co mogłeś.
- Ale ja miałem być chodzącą perfekcją! Miałem być twarzą projektu Genesis! Miałem być przywódcą nowej generacji ludzi! Zawiodłem! - z oczu wypłynęła kolejna porcja łez.
- Xavier...
- Nie jestem godny tego imienia! - prawie krzyczałem - Ja już nie chcę!
Nie mogłem nabrać oddechu. Coś ściskało mi płuca i nie pozwalało nabrać powietrza.
- Hiperwentylujesz - stwierdziła Lina, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie - Spokojnie.
- Nie mogę... Jestem do niczego...
- Xavier, rozumiem, że ci ciężko, ale teraz już przesadzasz! - zdziwiłem się jej wybuchem - Nie zawiodłeś Ojca, zawiodłeś siebie i swoje ambicje! - zganiła mnie ostro.
Zamurowało mnie.
Tak poważnie.
Nie wiedziałem co powiedzieć.
Zawiodłeś siebie i swoje ambicje. Nie Ojca, nie drużynę.
Siebie.
Wszystko stało się jasne. Zawiodłem. Zawiodłem siebie i dlatego tak bardzo mnie bolało. Zawsze chciałem być idealny, chciałem być chwalony, chciałem... Chciałem być kimś wyjątkowym i nieomylnym. Zawsze wszystko wygrywałem, bez najmniejszego problemu... Nic dziwnego, że zabierając się do projektu Genesis, miałem wobec siebie i drużyny wysokie oczekiwania. A kiedy przegrałem na ostatnim etapie, usprawiedliwiałem swój egoizm troską o innych. W głębi duszy czułem, że Ojciec i tak jest ze mnie dumny, ale wciąż odczuwałem zawód.
Zawiodłem się na samym sobie. Gdy to sobie uświadomiłem, ból spowodowany porażką wydawał się mniejszy. Musiałem się pogodzić ze swoim brakiem i tym, że perfekcja nie istnieje. A szkoda.
Mimo przygnębienia, świadomość tego faktu sprawiła, że się uśmiechnąłem.
- Już lepiej? - z zamyślenia wyrwało mnie pytanie Liny. Otworzyłem oczy i spojrzałem na nią.
- Trochę - przyznałem, ziewając - Masz rację, zawiodłem sam siebie.
- Podobno świadomość to pierwszy krok do akceptacji, więc jesteś na dobrej drodze - rzuciła z uśmiechem siostra i wstała z krzesła - Idź już spać. Jutro masz pierwszy dzień w Gimnazjum Astronomicznym, więc musisz być wypoczęty. Dobranoc - przytuliła mnie i przykryła kołdrą.
Zasnąłem bardzo szybko. Sam nie wiem, jak to się stało, ale tej nocy nie miałem już żadnych koszmarów. Kolejne dni upływały mi w miarę spokojnie, aż do momentu, w którym na korytarzu nowego gimnazjum spotkałem pewną znajomą twarz...
***
2251 słów...
Wszystkiego najlepszego, Xavier!
A oto kolejny oneshot, który wyszedł spod moich palców!
Z nim w ogóle jest ciekawa historia, bo zaczęłam go pisać w marcu. Potem rzuciłam to, bo nie miałam pomysłu na dalszą fabułę. I jakiś miesiąc temu znalazłam go i stwierdziłam, że z okazji urodzin pana Fostera zrobię po prostu rewrite.
Ze względu na ten oneshot, publikacja epilogu "Nie kracz" została przesunięta na środę.
Chętnie wysłucham waszych opinii i pytań. Czekam też na zamówienia!
Pozdrawiam!
BiBiankaPL
***
Do tego oneshota jest jeszcze dodatek, a mianowicie moje wykonanie utworu "Shinjinrui the Genesis". Mam nadzieję, że się spodoba :D
https://youtu.be/G42cvAy8aCg
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top