66
Kongo...
To miejsce było rzeczywiście niesamowite, spowite głównie zielenią i piękną roślinnością. Uwaga Marka skupiła się jednak na grających zawodnikach, którzy momentalnie wstrzymali grę, gdy tylko dostrzegli znaną sobie menadżerkę.
- Nelly! - przywitali ją okrzykami, a chłopak, który stał na bramce, podszedł do niej, zwracając się w stronę stojącego obok niej nastolatka. Na oko był w wieku Evansa i z pewnością zrozumieliby się w wielu kwestiach związanych z obroną bramki.
- Jestem Hector Helio. Ty pewnie jesteś Mark Evans. Cieszę się, że w końcu mogę cię poznać - przywitał się szybko, łapiąc za dłoń bramkarza i szybko nią potrząsając.
Hector od razu wydał się wyjątkowy - i nie chodziło tylko o opaskę na jego ramieniu, ale o temperament i widoczną miłość do piłki, którą Evans mógł dostrzec podczas ich późniejszego treningu.
Jednak zupełnie odebrało mu mowę, gdy w końcu stanął twarzą w twarz z mężczyzną, którego już wcześniej przecież widział. To był David Evans. Chociaż większa część jego twarzy była zakryta długawą brodą i okularami, nie przejmował się i gdy tylko trener Małego Giganta przywitał się z nim, chłopak obdarzył go szczerym uściskiem, ciesząc się, że ta chwila w końcu nadeszła.
Nie mógł się jednak zbytnio cieszyć jego obecnością. Wiedział, że od paru dni zdarzały się dość niespodziewane rzeczy - niektóre lepsze, inne trochę gorsze, jednak to, co stało się w tym momencie, należało do tych najgorszych. Mark szybko musiał się odsunąć od dziadka, by żaden z nich nie został uderzony przez nadlatującą piłkę. Zaraz potem krzyki, piski ludzi, którzy w popłochu uciekali w sobie tylko znanym kierunku. Drewniane domki rozwalały się przez siły skierowanych w nie strzałów, a młody Hector uratował życie małego chłopcu, samemu doznając kontuzji. W końcu wszystko było jasne - jakaś drużyna, podająca się za zespół nieznajomego pana Zoolana Rice, postanowiła całkowicie unicestwić małych gigantów.
Przyjęli wyzwanie, jednak David Evans zabronił Helio grać z kontuzjowaną ręką, dlatego to jego wnuk zajął pozycję na bramce.
Od początku widać było, że przeciwnicy są niebywale silni, jednak zespół dziadka Marka nie odstawał od nich w żaden sposób.
- Niesamowite - tylko to zdołał wydusić z siebie młody piłkarz, obserwując piłkę lecącą w jego stronę. Wykonał swoją Wymiarową Rękę, ledwo broniąc.
Skąd ci przeciwnicy mieli tyle siły? Mark domyślił się dopiero później, gdy dostrzegł dziwny wisiorek na szyi jednego z nich. Ten fioletowy kamień znał aż za dobrze. Przecież to były te, których używali zawodnicy Akademii Aliusa, a później gracze z Prawdziwej Akademii Królewskiej.
Tym bardziej musiał walczyć o honor piłki nożnej. Gdzieś w środku liczył, że właśnie teraz utworzy nową technikę, która mocą przewyższy wszystkie, które stworzył do tej pory.
- Mark, O - Twórz - Się! - Jego dziadek pokazał jakieś dziwne ruchy rękami, które zaskoczyły jego wnuka. Teraz bez wahania mógł stwierdzić, że David rzeczywiście miał coś nie tak z głową. No dobrze - bez przesady.
Zapamiętał te ruchy, próbując je powtórzyć przy następnej okazji, jednak to sprawiło, że przeciwnicy zdobyli gola. To był kluczowy moment, bo właśnie wtedy Evans postanowił opuścić bramkę i zaatakować. O dziwo jego posunięcie zdziwiło jedynie drugi zespół. Mali giganci ruszyli zaraz za nim , asystując mu przy jego zagraniach. Czuł od nich niesamowitą miłość do piłki, a to tylko zwiększało jego determinację. I tak wpadła bramka, a potem kolejna, a wraz z nimi pokazał się wynik, który świadczył o wygranej zespołu Evansa.
Chociaż tamci szybko uciekli, bramkarz dowiedział się paru rzeczy na ich temat, zapoznając ze wszystkim swoich przyjaciół z drużyny, a także opowiadając im, jak wielka siła drzemie w ich finałowych przeciwnikach. To wzmocniło ich pracę. Przez następne dni ćwiczyli bez przerw, budząc zainteresowanie tancerzy, którzy przebywali z nimi w ośrodku. Matt wspierał głównie Ereinę, która czuła z jego strony ogromne wsparcie - takie, którym chyba nigdy wcześniej jej nie obdarzył. Jeremi zdołał się także pogodzić z Sharpem, uznając ich długą niechęć jako zwykłą różnicę zdań. Dzieliło ich wiele, ale łączyła ich jedna osoba - właśnie Errie. Ich zgoda też w pewien sposób wpłynęła na dalszy przebieg treningów. Nowe zagrania i wzmacnianie mocy starych hissatsu. Evans miał najtrudniejsze zadanie z rozgryzieniem słów swojego dziadka. Wielokrotnie powtarzał tą krótką sekwencję, wykonując te same ruchy co mężczyzna. Czuł gdzieś jedynie małą iskierkę i niestety nic więcej, a czas płynął. Dni stawały się coraz krótsze, aż w końcu do meczu pozostały tylko minuty. Tylko minuty do rozstrzygnięcia najważniejszego starcia - kto stanie na szczycie, a kto będzie musiał pogodzić się z porażką? Liczyli na nich wszyscy, każdy wspierał na swój własny sposób, a krzyki na stadionie tylko wzmacniały chęć zdobycia mistrzostwa.
To co... zaczynamy finał?
***
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top