Część 1/3

12 godzin wcześniej.

Zegarek wskazywał dokładnie 8.23. Ashley Johnson przeklęła ten fakt, grzebiąc w torebce bezbłędnie imitującej czołową firmę ubraniową, w poszukiwaniu numerku parkingowego do auta z wypożyczalni. Miała trzy minuty opóźnienia w dziennym grafiku. Każda podejmowana przez nią czynność w ciągu dnia miała szczegółowo oszacowany i ograniczony czas na wykonywanie. Trzy minuty na mycie zębów. Dziesięć minut na śniadanie. Trzydzieści sekund na zejście po schodach. Niektórym takie zachowanie mogło wydawać się śmieszne, a nawet niedorzeczne, ale dwudziestoczteroletnia Ashley wyniosła taki nawyk z domu, w którym obowiązywały rygorystyczne zasady.

Jej ojciec — emerytowany dowódca elitarnej jednostki specjalnej w amerykańskim wojsku, absolwent najstarszej akademii wojskowej West Point — stosował do jedynej córki identyczne dogmaty, co do swoich podwładnych w armii. Ashley nie buntowała się, choć nie było jej łatwo w towarzystwie niezdyscyplinowanych rówieśników, którzy niejednokrotnie nabijali się z jej niespotykanego w tym wieku posłuszeństwa.

Ashley nigdy nie mogła się pochwalić silną psychiką ani wytrzymałością. Wolała się dostosować, niż wieść prym w grupie znajomych, dlatego wielokrotnie wylewała po nocach łzy po kolejnych docinkach, ale jej uległość na ograniczenia przyniosła lukratywne rezultaty w przyszłości. Jej ojciec, dzięki nabytym przez lata korzystnym znajomościom ze wpływowymi ludźmi, załatwił córce staż w dobrze prosperującej firmie zajmującej się zaopatrzeniem wojska w sprzęt. Podobno, gdyż nigdy nie potwierdzono tego na otwartym forum, firma była jedną z fili należących do pana Starka. Dla Ashley nie miało większego znaczenia, czy na szczycie drabinki stał sławetny miliarder w zbroi Iron Mana, czy jakiś inny nadęty bogacz w garniaku od Armaniego. Dla niej była to niepowtarzalna, możliwie jedyna szansa na zagwarantowanie sobie stałego i wysoko płatnego stanowiska. Dlatego nie mogła zawieść, a to niezależne od niej opóźnienie mogło skutecznie zniweczyć ostatnie tygodnie jej ciężkiej pracy.

Przełożony — jeden z dyrektorów zasiadających w najwyższej radzie — zlecił jej poprowadzenie wyjątkowo nudnych dla niego negocjacji z potencjalnymi kupcami. Ashley rozpromieniła się z radości, ale jej szczęście trwało nie dłużej niż piętnaście sekund, gdyż spotkanie miało się odbyć na innej półkuli, w stolicy Rumunii, Bukareszcie! Ona nawet nie wiedziała, gdzie to jest, póki nie skorzystała z pomocy niezawodnego wujka Google. Większego wyboru nie miała, jak wymusić na sobie wdzięczny uśmiech i uprzejmie podziękować za zaufanie i możliwość dalszego rozwoju. Tego samego dnia wsiadła do samolotu, nieświadoma tego, co ją tam spotka.

Ashley wbiegła do hotelowego holu, prześlizgując wzrokiem po obcych twarzach znajdujących się tu osób. O tej porze panował umiarkowany ruch i tylko recepcjonistka ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do warg  pociągniętych krzykliwą szminką, nie mogła narzekać na nudę. Johnson minęła ją bez słowa, zawzięcie mocując się z telefonem, który niefortunnie zagmatwał się w słuchawki. Wczorajszego wieczora bezmyślnie wrzuciła je do środka, ignorując ich chorobliwą przypadłość plątania się, i teraz mierzyła się ze skutkami swojej głupoty.

Zrezygnowała z tej bezsensownej walki, gdy dotarła do parkingowego, prosząc o podstawienie samochodu przed wejście. Sama wyszła na zewnątrz. Skrzywiła się na nieprzyjemną kakofonię dźwięków dobiegających z ulicy. Gwałtowny wiatr targał jej miodowymi włosami, bezpardonowo niwecząc jej poranne wysiłki, by doprowadzić je do stanu akceptowalnego do pokazania się publicznie. Niecierpliwie tupiąc stopą, paranoicznie wygładziła materiał wąskich spodni. Nie chciała, by nieestetyczne zagięcie szpeciło jej nienaganny wygląd, szykowny, ale nie wyzywający, kobiecy, a zarazem niepodkopujący jej autorytetu.

— Cholera — mruknęła do siebie, widząc parkingowego w odrażająco czerwonym uniformie zbliżającego się w jej stronę, ale bez samochodu. — Co się stało?

— Nie działa — odparł mężczyzna. Oddał skołowaciałej Ashley zarówno kluczyki do pojazdu, jak i bloczek z numerkiem miejsca parkingowego. Breloczek z logiem Mercedesa zdawał się nabijać z jej nieszczęścia. — Silnik nie chce zaskoczyć.

— Przecież to Mercedes, z tamtego roku!

— Niemiecka niezawodność — dorzucił żartobliwie parkingowy, chociaż jej wcale nie było teraz do śmiechu. Machnęła tylko na niego ręką, pędząc chodnikiem w za wysokich szpilkach w stronę ulicy.

Zerknęła na tarczę srebrnego zegarka, dekorującego jej nadgarstek. Przeklęła w myślach całą złośliwość świata.

Była 8.30.

Ashley nie mogła uwierzyć, że w ciągu siedmiu lat, odkąd bezproblemowo zdała na prawo jazdy za pierwszym razem, los postanowił pokazać jej środkowy palec akurat w dniu, gdy spóźnienie mogło być opłakane w skutkach, nie tylko dla niej, ale również dla korporacji, którą reprezentowała.

Jak na złość, pobliska ulica świeciła denerwującymi pustkami. To nie był Nowy Jork, tutaj popularna na cały świat żółta taksówka nie czekała zza najbliższym zakrętem na pasażerów. Z wściekłością wyszarpnęła telefon z odmętów torebki, w której rzeczy znikały w momencie, gdy były najpilniej potrzebne, i pospiesznie przeszukała pobraną aplikację ze Sklepu Play za najdogodniejszym środkiem transportu. Do celu nie miała daleko. Piętnaście minut jazdy samochodem, wliczając w to potencjalne korki i postój na światłach. Metrem ta podróż wydłużała się do dokładnie dwudziestu dwóch minut.

— Będę na czas, o ile zdążę na metro za cztery minuty — szepnęła. Nie przejmowała się zanadto, jak idiotycznie wyglądała, mówiąc sama do siebie. Teraz miała większe zmartwienia niż zwracanie uwagi na swoją opinię.

***

Do celu — najdroższego hotelu w najbliższej okolicy — dotarła kilka minut przed dziewiątą. Ashley nawet nie chciała myśleć, jak wyglądał jej nieprofesjonalnie wykonany makijaż na zaczerwienionej od biegu twarzy. Wpadła do jasno oświetlonego holu, wyszukując błękitnymi tęczówkami swojej tłumaczki, która odebrała ją z lotniska i miała tu na nią czekać. Odnalazła ją dopiero w rogu pomieszczenia w otoczeniu wytwornie wykonanych kanap i przesadnie dużego telewizora, rażącego jasnością w oczy. Właśnie dyskusyjnej urody prezenterka wciśnięta w elegancką garsonkę podawała najświeższe wiadomości z kraju i ze świata. Uwagę na ekranie przyciągał ogromny, czarny napis: „ZAMACH BOMBOWY W WIEDNIU”, umieszczony dla podkreślenia istotności informacji na żółtym tle.

— Johnson, słyszałaś o tym? — spytała tłumaczka, nie odrywając piwnych tęczówek ukrytych pod okularami o grubych oprawkach od szybko migających obrazów na ekranie.

— Nie, co się stało?

Ashley tylko przelotnie spojrzała na telewizor, w tym samym czasie nurkując jedną ręką w torebce w poszukiwaniu lusterka. Za niecałe cztery minuty musiała być w sali konferencyjnej, pozostały czas zamierzała wykorzystać na korektę makijażu, fryzury i wszystkich innych detali, do których znajdzie jakieś zastrzeżenia.

— Zamach bombowy w wiedeńskim International Centre — wyjaśniła z przejęciem, zaciskając palce na firmowej teczce trzymanej na wysokości klatki piersiowej.

— Czekaj, to nie jest jedna z czterech siedzib Narodów Zjednoczonych?

Starła rozmazany tusz z powieki, przyprószyła nos pudrem, policzki różem, a teraz zabrała się za pociągnięcie ust szminką, starając się przy tym skupić na tym, co mówiła do niej rozmówczyni.

— Owszem. Nie żyje król Wakandy, T'Chaka, a blisko siedemdziesiąt osób jest rannych.

— Kto jest temu winny?

Ashley zgarnęła wszystko z powrotem do torby i spojrzała na odwracającą się w jej stronę tłumaczkę, która wyglądała na spiętą. Johnson nie potrafiła stwierdzić, czy jej stres był spowodowany zamachem, czy raczej nieubłaganie zbliżającym się spotkaniem.

— Facet, którego zwą Zimowy Żołnierz.

Ashley mimowolnie się wzdrygnęła, słysząc owiany złą sławą przydomek, który swego czasu gościł w nagłówkach wszystkich gazet. Zimowy Żołnierz był niepoczytalnym mordercą z setką istnień na sumieniu, niebezpiecznym i nieprzewidywalnym, jak najbardziej zdolnym do dokonania takiej makabrycznej zbrodni.

— Lepiej już chodźmy. — Westchnęła, odsuwając od siebie rozpraszające myśli. Mając za ojca wojskowego, była świadoma, że wiadomości w mediach były tylko ułamkiem prawdy, a ona nie chciała nawet myśleć, co rząd jeszcze ukrywał w tej sprawie przed obywatelami. — Mamy niecałą minutę. Miejmy to już za sobą.

***

6 godzin wcześniej.

Automatyczne drzwi otwarły się przed Ashley i wypuściły ją na skąpaną w słońcu uliczkę. Bez większego celu ruszyła przed siebie. Chciała jak najszybciej oddalić się od miejsca, które od dziś miało się stać dla niej synonimem kompromitującej porażki.

Nawet określenie katastrofa w połowie nie oddawało klęski, jaką poniosła. Niepowodzenie w negocjacjach było zmazą w jej życiorysie, szpetną plamą, która przekreśli jej dalszą współpracę z obecną firmą i kolejnymi, potencjalnymi pracodawcami.

Co w tym wszystkim było najbardziej bolesne?

To była tylko i wyłącznie wina Ashley.

Nie wzięła ze sobą teczki z papierami, które zawierały wszystkie dane, obliczenia i wykresy, niezbędne do poprowadzenia zyskownych negocjacji zakończonych dobiciem targu z inwestorem. To liczby robiły wrażenie, a nie puste słowa, niepodparte rzeczowymi dowodami. Ashley doskonale zdawała sobie z tego sprawę, dlatego tak bardzo nie mogła sobie wybaczyć sobie swojej niedokładności i opłakanego w skutkach zapominalstwa.

Spacerowym krokiem oddalała się od centrum, zbliżając się do spokojniejszej części miasta, gdzie w urokliwym parku pełnym oskrobanych ławek i nieprzytomnych wielbicieli mocniejszych trunków, można było przyjemnie spędzić popołudnie. Zahaczyła o stragan pełen dojrzałych owoców, przyciągających złaknione spojrzenia przechodniów swym apetycznym wyglądem, wyciągniętym rodem z reklamy telewizyjnej.

Ashley sama nie wiedziała, na co miała ochotę i co bardziej poprawi jej parszywy humor oraz odpędzi od niej samobójcze myśli o utopieniu się w kubełku lodów po powrocie do tego nieszczęsnego hotelu, od którego wszystko się zaczęło. Wąsaty sprzedawca w kaszkiecie nasuniętym na czoło nie ułatwiał powzięcia życiowej decyzji, co rusz posyłając kobiecie rozgoryczone spojrzenia, jakby jej dylemat wstrzymywał kolejkę, choć za jej plecami nie było żywej duszy. Ponadto nie mówił po angielsku, a te śmieszne ceny w lejach rumuńskich nie dawały jej żadnej wskazówki, co do ceny za kilogram towaru. Wreszcie zdecydowała się na mały koszyk truskawek, za który zapłaciła pięć dolarów amerykańskich, co wydawało jej się zawyżoną kwotą.

Schludnie utrzymaną alejką zagłębiła się w park, ciesząc oczy otaczającą ją zewsząd barwną zielenią. Usiadła na jednej z wielu wolnych ławek i wyciągnęła z kieszeni napastliwie wibrujący telefon. Na wyświetlaczu widniało nazwisko jej koleżanki z pracy — Ruth Hermann. Kobiety nie przyjaźniły się jakoś szczególnie, czasem wychodziły razem na lunch, utrzymywały dobry kontakt, ale to raczej z chęci podtrzymania dobrej atmosfery w tym samym miejscu pracy.

— Dzwonię do ciebie po raz siódmy!

Ashley musiała odsunąć telefon od ucha, by krzyk podburzonej koleżanki nie był tak bolesny dla jej bębenków. Przytrzymując barkiem komórkę przy głowie, chusteczką ocierała owoce, by następnie wbić w nie zęby i cieszyć się ich słodkim sokiem na języku.

— Miałam spotkanie — mruknęła, gdy przewrażliwiona Ruth wreszcie dopuściła ją do głosu.

Kobieta była irytująco wrażliwa na wszelkie ludzkie krzywdy. Potrafiła godzinami rozprawiać nad głodnymi dziećmi w Afryce, krytykując przy tym rząd za ich bierną postawę. Ruth była odpowiednią osobą do wysłuchania czyichś żali, ale nie do poprawienia komuś wisielczego humoru.

— Wystraszyłaś mnie — powiedziała karcąco, jakby mówiła do swojej własnej córki, a nie do rówieśniczki. — I jak ci poszło?

— Mogę pakować swoje rzeczy.

— Na pewno nie było tak źle.

— Tylko gorzej.

Parsknęła ponuro śmiechem pod nosem, wracając pamięcią do sali konferencyjnej. Miała wrażenie, jakby całą scenę oglądała w zwolnionym tempie z perspektywy postronnego widza, gdyż jej zagubienie i niepewność w kontakcie z kupcami wydawało jej się kompletnie obce. Dawno nie dała się tak łatwo zmanipulować nerwom.

— Zmarnowałam pięć godzin na rozmowę przez tłumacza, by na koniec się przekonać, że te buce doskonale mówią po angielsku!

— To nie koniec świata, nie każde negocjacje kończą się sukcesem

Ashley przewróciła tylko oczami. Nie skupiała się za bardzo na tym, co mówiła jej koleżanka. Obserwowała pojedynczych ludzi, mówiących w obcym dla niej języku, którzy spoglądali na nią równie obojętnie, co ona na nich.

— Zapomniałam papierów. Improwizowałam.

Odpowiedziała jej głucha cisza z niewyraźnym odgłosem nierównego oddechu w tle. Skompromitowała się i nie potrzebowała, by ktoś wmawiał jej, że było inaczej.

— Dobra, to faktycznie może być problem — odezwała się wreszcie Ruth, lekko drżącym głosem, jakby to właśnie jej groziły przykre konsekwencje za niedbalstwo. — Lepiej nikomu się tym nie chwal.

— Nigdy nie słyszałam bardziej bezużytecznej rady — burknęła oschle, wyobrażając sobie, jak mina jej koleżanki zmieniała się z zakłopotanej na zdegustowaną. Zaraz też poczuła się podle z powodu obelżywego zachowania względem drugiej osoby.

— Rozumiem, że jesteś zdenerwowana, ale nie musisz być od razu niemiła.

— Masz rację, przepraszam.

Ruth przyjęła przeprosiny i zaczęła swój standardową relację ostatnich wydarzeń z firmy. Ashley nigdy nie sądziła, by w przeciągu dwóch dni mogłyby zajść jakieś rewolucyjne zmiany i to w miejscu, w którym każdy detal był dwukrotnie przemyślany i szczegółowo opracowany. Jednak jej koleżanka potrafiła zauważyć tak nieistotne dla przeciętnej osoby drobiazgi i wyciągnąć z nich daleko idące wnioski, poparte rozsądnymi argumentami godnymi umysłu Arystotelesa, że człowiek odnosił przytłaczające wrażenie, jakby świat gnał do przodu, szybciej niż był w stanie zauważyć.

Ashley nie słuchała jej platonicznych wywodów. Nie chciała znać najświeższych wieści o sukcesach kolegów, nowych przetargach, kasowych inwestorach, gdy sama poniosła życiową klęskę. Nie mając pomysłu na ciekawsze zajęcie, w milczeniu przysłuchiwała się monologowi Ruth. Od czasu do czasu tylko reagowała westchnięciem zaskoczenia lub inną, pożądaną w danym momencie reakcją.

Uwagę Ashley zwrócił szybko zbliżający się w jej stronę mężczyzna. Jego muskularna sylwetka wyróżniała się na tle przeciętnych przechodniów, którzy do tej pory ją mijali. Ręce miał wciśnięte w kieszenie, a twarz ukrytą w cieniu czapki z daszkiem. Głowę trzymał nisko spuszczoną. Kosmyki czarnych włosów wymykały mu się spod czapki, zakrywając jego czujne spojrzenie, uważnie badające całą okolicę.

I wtedy go poznała.

Tyle razy widziała tę twarz w wieczornych wiadomościach, że mogłaby ją szczegółowo naszkicować na kartce papieru, gdyby tylko obdarzono ją talentem artystycznym.

— To on — szepnęła Ashley, bezczelnie przerywając koleżance w środku zdania.

Mężczyzna spojrzał w jej stronę, jakby zrozumiał ją lepiej, niż osoba, do której te słowa zostały wypowiedziane, a ona, zamiast odwrócić wzrok i udawać, że był dla niej kolejną anonimową osobą, wpatrywała się w niego z rozchylonymi ustami i szeroko otwartymi oczami. Wyraz jej twarzy zdawał się krzyczeć „Wiem, kim jesteś!”.

— Co ty mówisz, Ashley? Słyszysz mnie?

Nie słyszała, gdyż w tej samej chwili Zimowy Żołnierz ruszył w jej stronę, rozglądając się w poszukiwaniu potencjalnych świadków, jakby zamierzał ją zamordować na miejscu. Ashley chciała krzyknąć albo zerwać się do rozsądnej w tej sytuacji ucieczki, ale strach zupełnie ją obezwładnił.

— Halo! Ashley? — wrzeszczała w słuchawce Ruth, gdy mężczyzna wyrwał oszołomionej kobiecie telefon z dłoni. Spojrzał na wyświetlacz, by następnie zmiażdżyć w bionicznej ręce urządzenie, które teraz przypominało zgniecioną puszkę Coca-coli.

— Nikomu n-nie p-powiem, przysięgam — szepnęła przez ściśnięte ze strachu gardło, gdy Zimowy Żołnierz szarpnął ją za ramię, stawiając ją na nogi.

Dotyk zimnego metalu na skórze przyprawił ją o nieprzyjemne mrowienie na karku. Mężczyzna spojrzał na nią przelotnie, jakby jej twarz była jedynie kolejnym koniecznym elementem otoczenia do skontrolowania, i pociągnął ją za sobą w tylko sobie znanym kierunku. Ashley nie próbowała się wyrwać. Uścisk na jej ręce był żelazny, zmuszający ją do zrównania się z szybkim krokiem porywacza. Rozglądała się nerwowo, podobnie jak on, ale zupełnie z innego powodu. Liczyła, że ich dwójka wzbudzi zainteresowanie, ale jak na złość park wydawał się kompletnie opuszczony. Nikt nie mógł jej pomóc. Został po niej tylko opuszczony kosz truskawek na samotnej ławce.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top