in statu nascendi

   Liście w kolorze brudnych brązów i miedzi niebezpiecznie kołyszą się pod wpływem lekkiego wiatru. Na gałęzi siedzi samotny kruk. Przypominasz sobie, że to zły omen i lustrujesz ptaka intensywnym spojrzeniem. Zwierzę przekrzywia swój czarny, upiorny, majestatyczny łeb, lśniąc przy okazji w ostatnich promieniach słońca. Przegrywasz tę cichą walkę na spojrzenia i wracasz do kontemplowania czubków swoich butów. Bo przecież nie wiesz, po co tak naprawdę tu jesteś.

   Znudzony butami, wbijasz wzrok w szarą i jakoś cholernie denerwującą swoją zwyczajnością kamienną płytę, usilnie starając się nie patrzeć na zawieszone naprzeciw ciebie zdjęcie. Zapach mokrej jesiennej ziemi jest tak intensywny, że kręci ci się w głowie i przypominasz sobie, kiedy ostatni raz zwracałeś uwagę na takie drobiazgi. Niemal wracasz do czasów swojej młodości, gdy z dziecięcą ciekawością zachwycałeś się światem. Niemal. Bo niewiele z tego pamiętasz.

   Wzdrygasz się, gdy wiatr postanawia przypomnieć o sobie kilku liściom i tobie. Opatulasz się ciaśniej beżowym płaszczem, pamiętając, jak bardzo twój szef nie znosi, gdy pracownicy chorują. Błądzisz myślami po biurku pełnym dokumentów, które jako jedyne oczekują na twój powrót i wzdychasz głośno, ciesząc się, że przynamniej jesteś sam.

   Jeszcze tylko chwilę cieszysz się ciszą i spokojem, zastanawiając się, dlaczego nie potrafisz już pamiętać osoby, której przysięgałeś wieczność. Gdy słońce umiera na zawsze trwające do jutra i zaczynasz czuć to.

   Charakterystyczny zapach zbutwiałych liści, porannej mgły i dymu papierosowego na początku sprawia, że czujesz się nieswojo. Ty nie palisz. I nie rozkoszujesz się zapachami. Odwracasz się w stronę przyjemnej, chociaż nie chcesz tego przyznać, rozgoryczony odebraniem ci tej jednej z niewielu chwili introspekcji, woni.

   Elegancki płaszcz sięga kostek i jest tak czarny, że masz wrażenie, że pochłania świat wokół. Lśniące buty i długi szal w kolorze kory we mgle zatrzymują twój wzrok tylko na chwilę. Bo potem widzisz ciemne, niepasująco rozwiane włosy i intensywne spojrzenie.

   Mężczyzna pyta, czy może usiąść.

   A ty odczuwasz niemal fizyczną przyjemność, słuchając jego głosu.

   Nie wiesz, dlaczego kiwasz głową, wiesz jedynie, że czujesz, jakbyś był w domu na święta. Przyjemne wspomnienia z lat dziecięcych zalewają ci umysł, poprawiając humor i wywołując niewielki uśmiech, co nieznajomy bierze za zachętę do rozpoczęcia rozmowy.

   Najpierw komentuje piękny wieczór, co kwitujesz lekkim skinieniem głowy i zakłopotany wyciągasz z kieszeni rękawiczki. Mężczyzna nie poddaje się i przytacza obrazy romantyczne, jako inspirację dla dzisiejszego krajobrazu, a ty z zainteresowaniem, wzrokiem prosisz go o kontynuowanie. Próbujesz się przekonać, że to nie przede wszystkim dlatego, że głos nieznajomego kojarzy ci się z Brahmsem i grzanym winem.

   Ściągasz i zakładasz rękawiczki już trzeci raz, onieśmielony, ale zachwycony, nie potrafisz zachęcić mężczyzny w czarnym płaszczu do dalszego monologu.

   Ale okazuje się, że jemu wystarcza nieme przyzwolenie. Trzymając cię w irracjonalnie niebanalnym, onirycznym obrazie, przez długi czas mówi o malarstwie, które przecież tak kochasz. Nie odrzuca go twoja małomówność, a jedyne, czym ty możesz podziękować, są rzadkie spojrzenia pełne zachwytu. I obraz byłby idealnie czysty i wyrażony. A głos przybysza roztaczałby się echem, odbijając się od zamykających was ram, niemal w myśl platońskiej idei boskiej perfekcji.

   Gdyby nie samotny liść zaplątany we włosach przybysza i grób twojej żony naprzeciw.

   Długo walczysz ze sobą, powstrzymując się przed uwolnieniem zagubionej resztki drzewa, aż ubiega cię wiatr, a ty już zaczynasz żałować. Uczucie zamkniętej wokół was przestrzeni zalewa twoje zmysły tak intensywnie, że staje się przytłaczająco klaustrofobiczne. Dla ciebie jednak odległość jest zbyt wielka, niemal niemożliwa do pokonania. Skupiasz się na szczegółach przestrzeni. Słuchasz głosu mężczyzny, wypalając wzrokiem skrawek jego płaszcza, który wraz z podmuchami wiatru rytmicznie łączy się z materiałem twoich spodni. Na niewielkiej ciemnozielonej, odnowionej ławeczce dzielą was może dwa centymetry.

   Gdy nieznajomy o coś cię pyta, z zakłopotaniem prosisz o powtórzenie, rozwiewając niesforne myśli, które nie mają w twoim życiu racji bytu. Ponawia pytanie dotyczące twoich preferencji malarskich i uśmiecha się, dostrzegając na twoich policzkach ślady coraz szybciej krążącej krwi. Komplementuje twoje rumieńce ze śmiechem, a ty zastanawiasz się, jak nazwać paraliż obezwładniający twoją duszę.

   Bo uśmiech mężczyzny jest jak twoje pierwsze zetknięcie z jazzem i kawą bez cukru. Trzymają cię w spokojnym, ciepło–gorzkim uścisku. Pozwalając myślom przenieść się najpierw w niespokojne rejony twojego umysłu, a następnie na zauważalną resztkę księżyca. Przenosisz się do kawiarni, w której po raz pierwszy spotkałeś kobietę, której resztki zasypała ziemia naprzeciw ciebie, trzy lata temu.

   Ale niedługo trwa wędrówka twojego umysłu do przeszłości. Mniej melancholijnej i bezsennej, zdecydowanie bardziej niezdecydowanej i bezsensownej. Bo duża, ale szczupła dłoń ściąga z twojego ramienia miedziany liść.

   Mówi, że to jego ulubione.

   Przechodzi cię spóźniony dreszcz i przyglądasz się długim palcom obracającym liść, a potem śledzisz jego drogę, gdy upuszczony wtapia się w tworzący się wielobarwny dywan.

   Mężczyzna mówi. A ty niemal sakralizujesz każde jego słowo. Gdy prawie zimowy wieczór zamienia się w głuchą noc.

   Jesteście z dala od świateł miasta, a wzdłuż podmiejskiej drogi nie stoi nawet samotna latarnia, więc rozkoszujecie się pojawiającymi się gwiazdami i prawie niewyczuwalnym ciepłem, otaczającym wasz obraz.

   Zaczynasz mówić tuż przed tym, gdy dreszcze nieprzyjemnego chłodu przejmują twoje ciało. Z marnym skutkiem ogrzewasz sobie dłonie zapalniczką i nawet nie przychodzi ci do głowy powrót. Nie pamiętasz czasu sprzed poznania mężczyzny. Tak jakby całe twoje życie rozgrywało się przez ostatnią godzinę, a wszystko, co było przed, jest tylko marną iluzją. Kolejne dreszcze i szal mężczyzny na twoich ramionach.

   Pachnie dymem papierosowym i twoją klęską.

   Miły w dotyku materiał pozbawia cię zimna i wszelkich wątpliwości. Kurczowo zaciskasz palce na jego krańcach i obserwujesz profil mężczyzny, który słuchając twojego wywodu na temat Rembrandta, poświęca się całkowicie nikotynowemu uzależnieniu.

   Zastanawiasz się, czy malarzowi też zdarzyło się czuć, że ma przed sobą obraz idealny, którego przeniesienie na płótno zabiłoby jego eteryczność i piękno zależne od ulotności. Trzymasz się tej myśli, zapamiętując to chwilowe dzieło sztuki wraz z zimnym wiatrem sunącym po twojej twarzy i rozwiewającym się dymem, mieszającym z mgłą. Studiujesz z nabożną uwagą wyrazisty profil mężczyzny w ciemniejszym niż noc płaszczu. Ciepłe, rozproszone światło, pochodzące od jeszcze dzisiaj niewielu zniczy, łagodnie odbija się na policzkach, a smukła dłoń spokojnie spoczywa na udzie.

   Wmawiasz sobie, że nie pragniesz, aby twoim.

   Gdy ustaje wiatr, świat pogrąża się w jednej rozciągniętej chwili, a mroźne powietrze bezwstydnie wdziera się w twoje płuca. Czujesz chłód na szyi, nieprzyjemną twardość drewnianej ławki i silną fascynację mężczyzną z niesfornymi włosami. Cisza, jaka zapada z braku wiatru, wydaje się nienaturalna, ale bardzo na miejscu, Teraz tylko czekasz, aż pustkę po świszczącym wietrze wypełni głęboki głos nieznajomego. Nie dostrzegacie już kolorów liści, jedynie niewielkie cienie, jakie zostawiają te, które wyschnięte leżą na nagrobnych płytach.

   Prawdopodobnie jest już nieprzyzwoicie późno, ale nieprzyzwoicie figlarnie rozwiewane włosy nieznajomego warte są każdej twojej sekundy, a nieprzyzwoicie piękny uśmiech jest warty wszystkich twoich żyć. Nieprzyzwoicie krótkich.

   Niezręczna rozmowa zmienia się w ożywioną dyskusję, a malarstwo płynnie przechodzi w muzykę. Mężczyzna uwielbia Sinatrę, a ty uśmiechasz się na tę informację, zdając sobie sprawę, że nie mogło być inaczej. Gdy mówisz, trochę zbyt cicho, ciemne oczy wpatrzone są w ciebie intensywnie i przypominają drogę w nocy. Oświetlaną wyłącznie przez światła twojego auta.

   Karmisz się spojrzeniami i napawasz uśmiechem, a księżyc znika, zepchnięty za kurtynę ciemnych chmur.

   Nieprzyzwoicie późny wieczór już dawno przeszedł w noc.

   Boisz się ciemności, ale zapominasz o tym, gdy dotyka cię płaszcz nieznajomego. Drżącą dłonią odgarniasz swoje dokładnie ułożone włosy, a one idealnie wracają na swoje miejsce. Tak jak twoje dłonie wracają na szal nieznajomego, a twój wzrok na jego mglisty profil.

   Wkładasz cały swój wysiłek w kurczowe utrzymanie każdej krótkiej chwili. Ale dla każdej utrzymanej trochę dłużej, kilka innych chyłkiem przemyka się, rozpływając się w czasoprzestrzeni. Nienawidzisz tego. Niepowstrzymane okrucieństwo czasu i pierwotna potrzeba bycie tu i teraz przysłania ci szczęście chwili. Bo ciemną noc zagęszcza przedporanna mgła.

   Mróz jest już nie do wytrzymania i pragniesz teraz czegoś. Czegoś ciepłego, co byłoby skrawkiem ciała mężczyzny. Jakimkolwiek. Gdziekolwiek. Teraz.

   Boisz się zamknąć oczy, bo gdy zapada całkowita ciemność, nierozpraszana tańczącymi, zamkniętymi w szkle płomykami, nieznajomy znika, pochłonięty przez twoją własną, destrukcyjną wyobraźnię.

   Mgła dyskretnie wpływa na kamienne płyty, nie oszczędzając nawet tych najbliższych, a ogień powoli ginie w nieposkromionej szarości. Niczym obrazy Turnera. Twoje ulubione. W których piękno stworzone jest, aby współistnieć z rozpaczą.

   Rozmawiacie bardzo leniwie. Brak impulsywności rekompensuje dziwnie intensywne przyciąganie. Każde słowo zostało stworzone, aby istnieć dla sekundy, w której jest wypowiadane. Mężczyzna nie drży, nie pociera wystawionych na mróz dłoni, a jego usta nie noszą nawet znamion zimna. Wygląda jak stały element obrazu. Wyidealizowana postać arystokraty na malowidłach opłacanych malarzy. Naturalna harmonia skóry i mroku ukazana w ciepłych barwach ciemnego świata.

   Dopiero będziesz wiedział, dopiero zdasz sobie sprawę, zrozumienie wpłynie do twojego umysłu, gdy zniknie z niego otoczka natarczywych myśli o nieznajomym. Odczucia na poziomie zmysłowym i duchowym albo prewencyjne zatrzymanie dnia codziennego nie ukazują waszej prawdziwej twarzy. Przekornie uważasz, że świat istnieje wtedy dla was, tylko że on nie wie o waszym istnieniu.

   Upuszczony wcześniej niedopałek papierosa przykryty zostaje brudnobrązowym liściem. Znika, nie pozostawiając żadnych śladów obecności mężczyzny i krótkiej chwili niepoprawnego uzależnienia. Grasz na pianinie. Nieznajomy dowiaduje się tego, poprawnie odczytując twoje nieśmiałe sugestie. Nic nie jest wprost i nic nie jest pewne. Nawet to, że tu jesteś. Mężczyzna uważa, że musisz wyglądać wspaniale przy tym instrumencie. Komplement ukoronowany zostaje twoim nieśmiałym uśmiechem, który, jak masz nadzieję, pociągnie jeden z wielu mężczyzny. Nie mylisz się. Więc możesz rozkoszować się sztuką. W przelotnym momencie tuż przed godziną, które nie jesteś w stanie określić i tuż po tym, jak pada nazwisko Takato Yamamoto, dostrzegasz niewielki pieprzyk nad górną wargą swojego towarzysza. Zachwycasz się swoim odkryciem przez dłuższą chwilę i dopiero, gdy orientujesz się, że cisza jest oczekiwaniem na twoją odpowiedź, z zakłopotaniem przyznajesz się do niewiedzy. Pada jeszcze wielu artystów, których powinieneś znać, a ty sumiennie notujesz ich w pamięci, pragnąc następnym razem podzielić się spostrzeżeniami z mężczyzna. I w myśli pojawia się następny raz. A za nim miliony innych myśli, z których nie jesteś w stanie wyłapać pojedynczych.

   Pytasz mężczyznę o imię.

   Właśnie bardzo powoli i niemal niezauważalnie rodzi się nowy dzień. Gdy z ust nieznajomego tuż po kolejnym zapierającym dech w piersi uśmiechu pada imię. Sprawia ono, że na mężczyznę upada zasłona realności. Nie mógłbyś być bardziej obsesyjnie zafascynowany.

   Hoseok, jak mówi o sobie mężczyzna, po długiej chwili ciszy, która zapada jak zwykle z twojej winy, pyta się o ciebie. Twoje imię.

   Powtarza je po usłyszeniu, jakby chciał ich smakować i przyzwyczajać się do tych dźwięków. I Yoongi brzmi w jego ustach tak pięknie. I nigdy nawet nie przeszło ci przez myśli, że potrzebowałeś tego, aby mężczyzna je wypowiedział. To była mistyczna ceremonia potwierdzająca twoje jestestwo. Ukoronowująca powód twojego istnienia. Zapamiętujesz ułożenie ust mężczyzny na każdej sylabie i zachowujesz je dla siebie. A cichnący głos powoduje więcej dreszczy niż lodowaty wiatr na twoich plecach.

   Świta.

   Mężczyzna oznajmia nieuchronne, co przyjmujesz z histerycznym zaprzeczeniem. Nie ukazujesz jednak zawodu, a zdradzają cię jedynie gasnące z każdą chwilą uświadamiania oczy, odbijające się w tych Hoseoka. Twoją dłoń ociepla ta smuklejsza, pozostawiając wypalony ślad. Nie patrząc, czujesz bolesne poparzenia od chłodnego, delikatnego dotyku. Bardzo patetyczne i dziwnie majestatyczne pożegnanie kończy się tą samą zimną dłonią odgarniającą twoje włosy. Mężczyzna wstaje i bezgłośnie rusza w stronę bramy cmentarza, nie oglądając się za siebie. Poranna mgła bierze go w swoje ramiona, gdy znika wraz z mrokiem.

   Jeszcze długo siedzisz nieruchomo na malutkiej ławeczce, a gorąco twojego ciała przegania jesienny przymrozek. Po dłuższej chwili zaczyna ci brakować zapachu dymu papierosowego.

   I odurzającej fascynacji.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top